Rozdział 30

Od chwili telefonu Arthura Gloria czekała na przybycie policji. Stało się to o dziesiątej. Drzwi biura obrotu nieruchomościami otworzyły się i wszedł mężczyzna po trzydziestce. Gloria wyjrzała przez okno i zobaczyła stojący radiowóz. Ręce zsunęły się jej z maszyny do pisania.

– Jestem detektyw Barrott – przedstawił się gość, pokazując legitymację. – Chciałbym mówić z Glorią Stevens. Gdzie mogę ją znaleźć?

Gloria wstała. Wydawało jej się, że już słyszy jego pytania: Czy nazywa się pani naprawdę Eleanor Brown? Dlaczego nie dotrzymała pani warunków zwolnienia? Czy sądziła pani, że długo będzie można się ukrywać?

Detektyw Barrott podszedł do niej. Miał szczerą, pucołowatą twarz i jasne włosy kręcące się wokół uszu. W jego oczach widać było upór, ale nie wrogość. Uświadomiła sobie, że jest właściwie w jej wieku, i wydał jej się mniej przerażający niż pełen pogardy oficer śledczy, który prowadził przesłuchanie, kiedy znaleziono pieniądze w jej piwnicy.

– Pani Stevens? Proszę się nie denerwować. Czy mógłbym pomówić z panią na osobności?

– Wejdźmy do gabinetu.

Zaprowadziła go do pokoiku pana Schullera. Przed biurkiem stały dwa skórzane fotele. Usiedli na nich.

– Sprawia pani wrażenie przestraszonej – powiedział łagodnie. – Nie ma pani czym się martwić. Chcemy tylko porozmawiać z pani ojcem. Czy nie wie pani, gdzie możemy go znaleźć?

Porozmawiać z jej ojcem. Tato! Gloria zdławiła łzy.

– Kiedy wychodziłam do pracy, był w domu. Pewnie poszedł do piekarni.

– Nie wrócił. Albo też nie chciał wrócić, gdy zobaczył przed domem samochód policyjny. Jak pani sądzi, czy może być teraz u jakichś krewnych czy przyjaciół?

– Ja… nie wiem. Dlaczego chce pan z nim porozmawiać?

– Chcę zadać mu tylko kilka pytań. Czy przypadkiem nie dzwonił rano do pani?

Ten człowiek myślał, że Arthur jest jej ojcem. Ona go nie interesowała.

– On… rzeczywiście zadzwonił. Ale właśnie rozmawiałam przez telefon ze swoim szefem.

– Czego chciał?

– Chciał… się ze mną spotkać, a ja powiedziałam, że nie mogę.

– Gdzie chciał się spotkać?

Słowa ojca zadźwięczały jej w uszach: „Stacja Central… Wyjście 12 G…”. Czy był tam teraz? Czy miał kłopoty? Opiekował się nią przez te wszystkie lata. Nie mogła go teraz zawieść.

Starannie dobierała słowa:

– Nie mogłam dłużej rozmawiać. Po prostu… powiedziałam, że nie mogę wyjść z biura, i odłożyłam słuchawkę. Dlaczego chce pan z nim rozmawiać? Czy stało się coś złego?

– Może nic złego – łagodnie odrzekł detektyw. – Czy ojciec opowiada pani o swoich pacjentach?

– Tak. – Łatwo było odpowiedzieć na to pytanie. – Bardzo się o nich troszczy.

– Czy kiedykolwiek wspominał o pani Gillespie?

– Tak. Umarła w zeszłym tygodniu, prawda? Bardzo źle się czuła. Ojciec mówił coś o jej córce, która miała ją odwiedzić.

Przypomniała sobie, jak krzyczał przez sen: „Proszę zamknąć oczy, pani Gillespie. Niech pani zamknie oczy!”. Może popełnił jakiś błąd, gdy zajmował się chorą staruszką, i teraz obwiniali go o to?

– Czy zmienił się ostatnio, był nerwowy albo coś takiego?

– Jest najłagodniejszym człowiekiem, jakiego znam. Całe swoje życie poświęcił innym. W klinice właśnie poproszono go, aby wyjechał do Tennessee i tam pracował przy chorych.

Detektyw się uśmiechnął.

– Ile pani ma lat?

– Trzydzieści cztery.

Sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Nie wygląda pani na tyle. Według akt z kliniki Arthur Stevens ma czterdzieści dziewięć lat.

Przerwał na chwilę, a potem dodał łagodnym tonem:

– To nie jest pani prawdziwy ojciec, prawda?

Za chwilę zacznie mnie gnębić pytaniami, pomyślała.

– Był kiedyś księdzem, postanowił jednak poświęcić swoje życie cierpiącym. Kiedy byłam bardzo chora i nie miałam nikogo, zabrał mnie do siebie.

Teraz pewnie spyta o moje prawdziwe nazwisko, pomyślała. Ale nie zapytał.

– Rozumiem. Panno… panno Stevens, bardzo nam zależy na rozmowie z… ojcem Stevensem. Jeśli do pani zadzwoni, bardzo proszę o kontakt.

Dał jej swoją wizytówkę. „Detektyw William Barrott”. Czuła, że się jej przygląda. Czemu nie dopytywał się o nią, o jej przeszłość?

Detektyw wyszedł z biura. Została sama w małym pokoju. Po chwili zjawiła się Opal.

– Czy stało się coś złego, Glorio?

Opal była dobrą przyjaciółką, najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miała. Pomogła jej znowu myśleć o sobie jako o kobiecie. Zawsze wyciągała ją na potańcówki i powiedziała, że znajdzie jej chłopaka, jeśli Gloria tylko zechce. Ale ona zawsze odmawiała.

– Co się dzieje, Glorio? – powtórzyła Opal. – Wyglądasz okropnie.

– Nic takiego. Boli mnie głowa. Czy myślisz, że mogłabym pójść do domu?

– Jasne; skończę twoją pracę, Glorio. Gdybym mogła coś dla ciebie zrobić…

Spojrzała na zmartwioną twarz przyjaciółki.

– Już nic nie da się zrobić, ale dziękuję ci za wszystko.

Wróciła pieszo do domu. Na zewnątrz było tylko pięć stopni mrozu, ale pogoda zrobiła się nieprzyjemna i chłód przenikał przez płaszcz i rękawiczki. Mieszkanie, w którym stały nędzne, wynajęte meble, wydało się jej dziwnie puste, jak gdyby oni już mieli do niego nie powrócić. Gloria otworzyła szafę w holu i wyjęła stamtąd czarną, zniszczoną walizkę, którą ojciec kupił na wyprzedaży używanych rzeczy. Włożyła do niej całe swoje skromne ubranie, kosmetyki i nową książkę, którą dostała od Opal na Gwiazdkę. Walizka nie była duża i nie dawała się domknąć.

Miała jeszcze coś – szmacianą lalkę. W zakładzie psychiatrycznym lekarz kazał jej przedstawić na rysunku swoje obecne samopoczucie, ale jakoś nie potrafiła tego zrobić. Ta lalka stała na półce razem z innymi. Lekarz podał ją Glorii.

– Czy potrafiłaby pani pokazać mi, jak wyglądałaby ta lalka, gdyby znalazła się na pani miejscu?

Nie było trudno namalować łzy, przerażone oczy i zmienić układ ust w taki sposób, by zamiast się uśmiechać, niemal krzyczały.

– Tak źle? – zapytał lekarz, gdy skończyła.

– Gorzej.

Och, tato, pomyślała, szkoda, że nie mogę tu zostać i poczekać na ciebie. Ale oni się o mnie wszystkiego dowiedzą. Tamten detektyw pewnie mnie teraz sprawdza. Nie mogę już dłużej uciekać. Dopóki starcza mi odwagi, muszę się oddać w ręce policji. Może dzięki temu dostanę łagodniejszy wyrok.

Mogła dotrzymać tylko jednej obietnicy. Pani Langley błagała ją, żeby zadzwoniła do tej sławy telewizyjnej – Patricii Traymore – zanim cokolwiek zrobi. Zatelefonowała więc, opowiedziała o swoich zamiarach i wysłuchała obojętnie tego, co z przejęciem mówiła Pat.

O trzeciej wyszła z domu. Na ulicy stał jakiś samochód. Siedziało w nim dwóch mężczyzn.

– To ona – powiedział jeden z nich. – Kłamała, mówiąc, że nie zamierza spotkać się ze Stevensem.

Był zawiedziony. Mężczyzna siedzący obok nacisnął pedał gazu.

– Mówiłem, że cię oszukuje. Stawiam dziesięć dolców, że zaprowadzi nas prosto do tego faceta.

Загрузка...