Rozdział 36

– Wyszło świetnie – oznajmił Luther. – Przykro mi, że musiałem cię poprosić, żebyś się przebrała. Chcieliśmy mieć film, który pokazuje twój dzień pracy, musiałaś więc mieć na sobie to samo ubranie, wychodząc i wracając do domu.

– W porządku. Powinnam była o tym pomyśleć – odrzekła krótko Abigail.

Siedzieli u niej w salonie. Ekipa telewizyjna zbierała sprzęt. Toby widział, że Abby nie ma ochoty na poczęstowanie Pelhama drinkiem. Chciała jedynie go się pozbyć.

Luther oczywiście wydawał polecenia:

– Pośpieszcie się! – warknął do ekipy, a po chwili uśmiechnął się przymilnie. – Wiem, że to był dla ciebie długi dzień, Abigail. Jeszcze jedna sesja w studiu jutro rano i kończymy.

– To będzie najszczęśliwsza chwila w moim życiu.

Toby chciał, żeby w końcu się odprężyła. Zabierał ją na przejażdżki, podczas których wielokrotnie mijali rezydencję wiceprezydenta. Abby nawet zażartowała:

– Czy wyobrażasz sobie, co powiedzieliby dziennikarze, gdyby zobaczyli, że się tutaj kręcę?

Ale gdy tylko przyjechali ludzie z telewizji, pani senator znowu była spięta.

Pelham wkładał płaszcz.

– Prezydent zwołał konferencję prasową, która odbędzie się jutro o dziewiątej wieczorem w Salonie Wschodnim Białego Domu. Czy zamierzasz przyjść, Abigail?

– Zdaje się, że mnie zaproszono – odparła.

– A więc nasz program będzie nadany o znakomitej porze: między wpół do siódmej a siódmą i telewidzowie na pewno będą mogli go obejrzeć.

– Jestem przekonana, że cały Waszyngton zemdleje z wrażenia – powiedziała Abigail. – Luther, czuję się naprawdę bardzo zmęczona.

– Oczywiście. Wybacz mi. Zobaczymy się rano. O dziewiątej, jeśli ci to odpowiada.

– Jeszcze chwila, a oszalałabym – odezwała się, gdy wreszcie została tylko z Tobym. – I kiedy pomyślę, że to wszystko zupełnie niepotrzebne…

– Nie, to nie jest niepotrzebne – zaprotestował Toby. – Ciągle jeszcze musisz zostać zaakceptowana przez Kongres. Oczywiście, masz za sobą większość, ale byłoby miło, gdyby wielu ludzi przysyłało telegramy z poparciem dla ciebie. Ten program może ci to zapewnić.

– W takim razie warto w nim uczestniczyć.

– Abby, czy będziesz mnie potrzebować jeszcze dziś wieczorem?

– Nie, dziś wcześnie się kładę i czytam, dopóki nie zasnę. To był długi dzień. – Uśmiechnęła się i Toby widział, że powoli wraca do siebie. – Za którą kelnerką teraz się uganiasz? A może to poker?


Pat wróciła do domu o wpół do siódmej. Zapaliła światło w przedpokoju, ale na schodach za zakrętem było ciemno. Zdenerwowany głos ojca zabrzmiał jej w uszach:

– Nie trzeba było tu przychodzić.

Tamtego wieczoru usłyszała natarczywy dzwonek; ojciec otworzył drzwi. Ktoś go musnął w przelocie; ten ktoś spojrzał w górę – dlatego się tak przestraszyła; tatuś się złościł i bała się, że ją zobaczy.

Ręka jej się trzęsła, kiedy dotknęła poręczy schodów. Nie ma sensu się denerwować, pomyślała. Jestem po prostu ogromnie zmęczona i miałam ciężki dzień. Przebiorę się i przygotuję jakąś kolację.

Szybko rozebrała się w sypialni i sięgnęła po domową sukienkę wiszącą na drzwiach, ale rozmyśliła się i postanowiła włożyć zamiast niej brązowy, aksamitny szlafrok. Był ciepły i wygodny.

Przy toaletce spięła włosy i zaczęła wklepywać sobie krem w twarz. Mechanicznie przesuwała opuszkami palców po skórze, wykonując okrężne ruchy tak, jak nauczyła ją kosmetyczka, naciągając skórę ku skroniom, dotykając ledwie widocznej blizny przy włosach.

Stojące za nią meble odbijały się w lustrze; słupki przy łóżku wyglądały jak wysocy strażnicy. Popatrzyła bacznie w lustro. Słyszała, że jeśli ktoś potrafi w wyobraźni namalować sobie kropkę na czole i wpatrywać się w nią, to może zahipnotyzować samego siebie i wrócić do przeszłości. Całą minutę koncentrowała się na tej wymyślonej kropce i doznała dziwnego uczucia, że wchodzi tyłem do jakiegoś tunelu… i wydawało jej się, że nie jest sama. Czuła jeszcze czyjąś obecność.

Śmieszne. To przywidzenie.

Zeszła do kuchni, zrobiła sobie omlet, kawę i tost; zmusiła się do jedzenia.

Kuchnia miała w sobie przytulne, uspokajające ciepło. Pat musiała tu czasami jadać wspólnie z rodzicami. Czy zachowała jakieś niejasne wspomnienie o tym, jak siedziała przy stole na kolanach ojca? Veronica pokazała jej kiedyś ostatnią kartkę świąteczną od nich. Była podpisana przez Deana, Renée i Kerry. Pat wypowiedziała na głos te imiona i próbowała zgadnąć, czemu intonacja wydaje się jej nieodpowiednia:

– Dean, Renée i Kerry.

Płukała naczynia i wkładała je do zmywarki, żeby odwlec pracę, która na nią czekała. Musiała przejrzeć artykuł z gazety i sprawdzić, czy są tam jakieś nieznane jej fakty dotyczące Deana i Renée Adamsów.

Gazeta nadal leżała na stole w bibliotece. Pat otworzyła ją w środku, zmuszając się do przeczytania każdej linijki zamieszczonego artykułu. Większość z tego, co napisano, już wiedziała, ale to nie osłabiało jej bólu… „Na rewolwerze były odciski palców obojga… Dean Adams zginął na miejscu od kuli w czoło… Renée Adams żyła może jeszcze chwilę…”.

W jednej z rubryk zamieszczono plotki, które radośnie opowiadali sąsiedzi Pat na przyjęciu: to małżeństwo było wyraźnie nieszczęśliwe. Renée usilnie nakłaniała męża do wyjazdu z Waszyngtonu, gardziła ciągłymi przyjęciami, była zazdrosna o zainteresowanie, jakie mąż wzbudzał wśród innych kobiet…

Znalazła się tam wypowiedź jednej z sąsiadek: „Ona była nim zauroczona, a on wydawał się zagubiony”.

Przez jakiś czas utrzymywały się pogłoski, że to Renée strzelała, a nie Dean. Podczas śledztwa jej matka starała się ukrócić te spekulacje.

– To nie jest tajemnica – powiedziała – tylko tragedia. Kilka dni przedtem, nim została zamordowana, córka oznajmiła mi, że zamierza wnieść sprawę o rozwód i opiekę nad dzieckiem. Z pewnością jej decyzja wzbudziła wściekłość Deana.

Może miała rację, pomyślała Pat. Pamiętam, jak potknęłam się o jakieś ciało. Dlaczego jestem pewna, że to była mama, a nie on? Nie była pewna.

Obejrzała dokładnie zdjęcia, które wypełniały prawie całą drugą stronę. Willard Jennings miał wygląd naukowca. Catherine Graney mówiła, że chciał porzucić Kongres i zostać rektorem college'u. Abigail była jeszcze bardzo młodą kobietą. Między tymi zdjęciami została wciśnięta jakaś nieostra fotografia. Pat wiele razy na nią patrzyła; przesunęła gazetę, żeby światło padało bezpośrednio na zdjęcie.

Nie było upozowane; zrobiono je na plaży. Przedstawiało rodziców Pat, Abigail i dwie inne osoby. Renée czytała książkę. Dwójka nieznajomych leżała na kocu z zamkniętymi oczami. Fotograf uchwycił moment, w którym Abigail i ojciec Pat patrzyli na siebie. Nie można było mieć żadnych wątpliwości co do intymności owego spojrzenia.

Na biurku leżało szkło powiększające. Pat wzięła je i przyjrzała się dokładniej. W powiększeniu widać było zachwyt na twarzy Abigail. Dean spoglądał na nią łagodnym wzrokiem. Ich dłonie stykały się ze sobą.

Pat złożyła gazetę. Co mogło oznaczać to zdjęcie? Nic nieznaczący flirt? Jej ojciec wyglądał atrakcyjnie i prawdopodobnie zwracał na siebie uwagę kobiet. Abigail zaś była młodą, piękną wdową. Wszystko to mogło mieć znaczenie.

Jak zwykle, gdy miała jakieś zmartwienie, Pat zajęła się muzyką. W salonie zapaliła lampki na choince i odruchowo zgasiła górne światło. Podeszła do fortepianu i pozwoliła błądzić palcom po klawiaturze, dopóki nie popłynęły łagodne dźwięki „Sonaty patetycznej” Beethovena.

Sam znowu był dzisiaj sobą; silny i pewny siebie, takim go pamiętała. Potrzebował czasu. Oczywiście, że tak. Jej także potrzebny jest czas. Dwa lata temu ich związek przyniósł obojgu rozdarcie i poczucie winy. Teraz to się ułożyć inaczej.

Jej ojciec i Abigail Jennings. Czy zakochali się w sobie? Czy Abigail to tylko jedna z wielu jego miłostek? Może ojciec Pat był kobieciarzem, czemu nie? Z pewnością był pociągający, wtedy należało to do pewnego stylu młodych polityków – wystarczy wspomnieć Kennedych.

Eleanor Brown. Czy temu adwokatowi udało się załatwić zwolnienie za poręczeniem? Sam nie zadzwonił. Eleanor nie ukradła tych pieniędzy, powiedziała sobie Pat, jestem tego pewna.

„Marzenie miłosne” Liszta. Teraz właśnie to grała. I Beethovena. Pewnego wieczoru zupełnie nieświadomie też wybrała te utwory. Czy jej matka grywała je tutaj? Ich nastrój był taki sam: wyrażały skargę i samotność.

– Renée, posłuchaj mnie. Przestań grać i posłuchaj mnie.

– Nie mogę. Zostaw mnie w spokoju.

Ich głosy – jego zmartwiony i natarczywy, jej zrozpaczony.

Często się kłócili, pomyślała Pat. Potem zaś matka godzinami grała na fortepianie. Ale czasami, kiedy była spokojna, sadzała mnie na krześle obok siebie.

– Nie, Kerry, w ten sposób. Połóż tu palce… – Potrafi zagrać dźwięki, kiedy je zanucę. Robi to z dużą swobodą.

Pat uświadomiła sobie nagle, że gra pierwsze tony opusu trzydziestego, numeru trzeciego Mendelssohna, innego utworu, który kojarzył się z bólem. Wstała. Zbyt wiele było duchów w tym pokoju.

Sam zadzwonił w momencie, gdy Pat znowu zaczęła wchodzić po schodach.

– Nie wypuszczą Eleanor Brown. Obawiają się, że ucieknie. Zdaje się, że mężczyzna, z którym mieszkała, jest zamieszany w jakieś zgony w klinice.

– Sam, nie mogę znieść myśli, że ta dziewczyna siedzi w areszcie.

– Frank Crowley, wysłany przeze mnie adwokat, uważa, że Eleanor mówi prawdę. Rano dostanie protokół z jej procesu. Pat, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Ale obawiam się, że to może być niewiele… Jak się miewasz?

– Chce mi się spać.

– Zamknęłaś drzwi?

– Porządnie zaryglowane.

– To dobrze. Pat, może jest już po wszystkim, lecz echa jeszcze nie przebrzmiały. Wielu z nas zostało zaproszonych do Białego Domu na jutrzejszy wieczór. Prezydent ma coś ważnego do powiedzenia. Twoje nazwisko znajduje się na liście dziennikarzy. Sprawdziłem.

– Sam, czy sądzisz, że…?

– Nie wiem. Wszyscy stawiają na Abigail, ale prezydent nie chce odkryć kart. Jeszcze żaden z kandydatów nie dostał ochrony. Zawsze to jakaś wskazówka. Sądzę, że prezydent chce trzymać wszystkich w napięciu aż do ostatniej chwili. Jednak bez względu na to, kto zostanie wybrany, ty i ja pójdziemy na kolację i będziemy świętować.

– A jeśli nie zgodzisz się z jego wyborem?

– Nic mnie nie obchodzi, kogo wybierze. Jestem zajęty innymi sprawami. Chcę po prostu cieszyć się tobą, nadrobić ostatnie dwa lata. Kiedy przestaliśmy się spotykać, próbowałem sobie wmawiać, że nasz związek nie miałby przyszłości nawet wtedy, gdy byłem już wolny. Nie potrafiłem w inny sposób przezwyciężyć tęsknoty do ciebie. Po pewnym czasie zacząłem chyba wierzyć we własne kłamstwa.

Pat zaśmiała się niepewnie i zamrugała powiekami; poczuła łzy w oczach.

– Przeprosiny przyjęte.

– Porozmawiajmy więc, jak nie zmarnować ponownie naszego życia.

– Myślałam, że potrzebujesz więcej czasu…

– Żadne z nas go nie potrzebuje.

Nawet jego głos był inny – pewny i silny. Taki przypominał się jej podczas wielu bezsennych nocy, kiedy o nim myślała.

– Pat, tamtego dnia na Cape Cod beznadziejnie się w tobie zakochałem. Nic tego nie zmieni. Jestem ci bardzo wdzięczny, że na mnie czekałaś.

– Nie miałam wyboru. O Boże, Sam, jak cudownie! Tak bardzo cię kocham.

Kilka minut potem skończyli rozmowę. Pat stała jeszcze dłuższą chwilę przy telefonie i przypominała sobie każde słowo. Wreszcie, wciąż z łagodnym uśmiechem na twarzy, weszła na schody. Nagle przestraszył ją jakiś skrzypiący dźwięk. Wiedziała, skąd pochodzi. Znowu poruszyła się ta sama klepka na podeście schodów. Zawsze tak się działo, kiedy Pat na nią następowała.

Nie bądź śmieszna, powiedziała sobie.

Korytarz słabo oświetlały kinkiety z żarówkami w kształcie płomieni. Pat ruszyła do sypialni, a potem odruchowo odwróciła się i skierowała na tyły domu. Powoli przeszła po obluzowanej klepce, słuchając wydawanych przez nią odgłosów. Przysięgłabym, że właśnie ten dźwięk słyszałam. Weszła do swojego dawnego pokoju. Jej kroki rozbrzmiewały echem na podłodze bez dywanu. W środku było duszno i gorąco.

Drzwi od pokoju gościnnego się nie domykały. Tu było dużo chłodniej. Zrobił się przeciąg i Pat podeszła do okna. Było otwarte u góry. Próbowała je zamknąć i zauważyła, że urwał się sznurek. To pewnie dlatego, pomyślała; przeciąg jest pewnie wystarczająco silny, żeby poruszać drzwiami. Mimo to otworzyła szafę i przyjrzała się półkom z pościelą i bielizną.

Poszła do swojego pokoju, szybko się rozebrała i wskoczyła do łóżka. To śmieszne, ale ciągle była roztrzęsiona. Pomyśl o Samie, mówiła sobie, o życiu, które zamierzacie spędzić razem.

Tuż przed zaśnięciem doznała dziwnego wrażenia, że nie jest sama. To nie miało sensu, ale była zbyt zmęczona, żeby o tym myśleć.


Z westchnieniem ulgi Catherine Graney odwróciła na drzwiach sklepu wywieszkę z napisem „otwarte” na „zamknięte”. Jak na dzień poświąteczny sklep prosperował nadspodziewanie dobrze. Jakiś klient z Teksasu kupił parę kandelabrów z Rudolfstadt, intarsjowany stolik do gry i cenny dywan. Była to najbardziej imponująca transakcja.

Catherine zgasiła światła w sklepie i poszła na górę do mieszkania; obok niej dreptał Sligo. Rano ułożyła kłody w kominku. Teraz podłożyła zapaloną zapałkę pod drewnem na rozpałkę. Sligo ulokował się na ulubionym miejscu.

Poszła do kuchni i zaczęła sobie przygotowywać obiad. W zeszłym tygodniu, kiedy był George, przyrządzała obfite posiłki. Ale teraz miała ochotę tylko na kotlet i surówkę.

George zadzwonił do niej poprzedniego dnia, żeby złożyć życzenia świąteczne i przekazać nowiny. Dostał awans na majora.

– Dwadzieścia siedem lat i już zbierasz laury! – wykrzyknęła Catherine. – Na Boga, ależ twój ojciec byłby dumny!

Położyła kotlet na ruszcie. Miała jeszcze jeden powód, dla którego nie mogła pozwolić Abigail Jennings na oczernianie dobrego imienia męża. Zastanawiała się, co Abigail pomyślała po otrzymaniu listu od niej. Długo nad nim pracowała i wysłała go w Wigilię.


Nalegam, aby skorzystała Pani z szansy i publicznie oświadczyła w zbliżającym się programie, że nic nie wskazuje na błąd pilota w fatalnym wypadku, którego ofiarą był Pani mąż. Nie wystarczy, że nie będzie Pani oczerniać dłużej George'a Graneya: musi Pani odwołać to, co mówiła wcześniej na jego temat. Jeśli Pani tego nie zrobi, oskarżę Panią o zniesławienie i wyjawię Pani prawdziwe stosunki z Willardem Jenningsem.

O jedenastej obejrzała dziennik. O wpół do dwunastej Sligo wsunął nos w jej dłoń.

– Już dobrze – zamruczała – dobrze. Przynieś smycz.

Wieczór był ciemny. Wcześniej pojawiło się trochę gwiazd, lecz teraz całe niebo było zachmurzone. Wiał chłodny wiatr; Catherine postawiła kołnierz płaszcza.

– To będzie krótki spacer – odezwała się do ulubieńca.

Przez pobliski zagajnik biegła ścieżka. Zazwyczaj chodziła nią razem z psem i wracała obok budynku. Sligo pociągnął za smycz i zaczął biec do ulubionych krzaków i drzew. Nagle zatrzymał się i z jego gardła wydobyło się przeciągłe warknięcie.

– Daj spokój – powiedziała niecierpliwie Catherine. Potrzeba tylko, żeby pogonił za skunksem!

Sligo wyrwał się do przodu. Oszołomiona Catherine patrzyła, jak jakaś ręka wysunęła się nagle i chwyciła starego psa za skórę na karku. Usłyszała ściskający serce, rozdzierający skowyt; bezwładne ciało Sliga upadło na udeptany śnieg.

Chciała krzyknąć, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Ręka, która pochwyciła za szyję Sliga, znalazła się koło jej głowy. Na chwilę przed śmiercią Catherine Graney uświadomiła sobie, co się wydarzyło tamtego odległego dnia.

Загрузка...