Rozdział 6

Po wyjściu z gabinetu Pelhama Pat poczuła na sobie ukradkowe spojrzenia osób znajdujących się w studio. Uśmiechnęła się lekko i energicznym krokiem poszła dalej. Luther był dla niej bardzo miły: pozwalając na wyjazd do Apple Junction, ryzykował narażenie się pani senator. Wierzył, że uda się zmontować ten program w tak szaleńczym tempie.

A więc w czym problem? – myślała. Powinnam czuć się cudownie.

Był zimny słoneczny dzień. Ulice opustoszały. Postanowiła wrócić do domu pieszo. Odległość była dość duża, ale Pat chciała mieć trochę gimnastyki. A może się przyznać? – zadała sobie w duchu pytanie. Pelham mówił właśnie o brudnej sprawie Adamsa, Toby wspominał o tym wczoraj. Każdemu się wydaje, że wraca do przeszłości, gdy słyszy o Deanie Adamsie, a nikt nie chce ujawnić, że go znał. Co takiego powiedział o niej Luther? Ach tak – uważał, że dziewczynka umarła i że tak było lepiej; prawdopodobnie doznała ciężkiego urazu mózgu.

Nie mam ciężkiego urazu mózgu, myślała Pat, uciekając przed bryzgami brudnego śniegu. Ale pozostały mi inne urazy, a noga jest tu najmniej ważna. Nienawidzę mojego ojca za to, co zrobił. Zabił matkę i próbował zabić mnie.

Przyjechała tu, chcąc zrozumieć, dlaczego dopuścił się tego czynu. Teraz było coś więcej. Musiała stawić czoło złości, którą dusiła w sobie przez te wszystkie lata.

Za piętnaście pierwsza dotarła do domu. Wydało się jej, że z jego wnętrza emanuje coś miłego. Marmurowy stolik i dywanik w holu sprawiał, że nie raziły już spłowiałe ściany. Kuchenne blaty zostały zastawione kolorowymi puszkami; owalny stół z kutego żelaza i kawiarniane krzesełka świetnie pasowały do miejsca pod oknem i zasłaniały stare, zniszczone kafelki.

Przygotowała sobie kanapkę i herbatę, telefonując jednocześnie na lotnisko, aby zarezerwować bilet. Gdy dodzwoniła się do centrali, czekała jeszcze całe siedem minut, słuchając wyjątkowo ubogiego wyboru muzyki, aż wreszcie ktoś podniósł słuchawkę. Zamówiła bilet na samolot o czwartej czterdzieści do Albany i załatwiła wypożyczenie samochodu.

Postanowiła przejrzeć materiały ojca, wykorzystując kilka godzin pozostałych do odlotu.

Powoli zdjęła i odsunęła na bok pokrywę z pierwszego pudła. Utkwiła wzrok w zakurzonym zdjęciu, przedstawiającym wysokiego, uśmiechniętego mężczyznę z dzieckiem na ręku. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy z zachwytu i lekko rozchylone, uśmiechnięte usta. Jej rączki były tak blisko siebie, jak gdyby właśnie klasnęła. Oboje mieli na sobie kostiumy kąpielowe i stali nad wodą. Za nimi widać było rozbryzgującą się falę. Zdjęcie zostało zrobione późnym popołudniem, o czym świadczyły wydłużone cienie na piasku.

Mała córeczka tatusia, pomyślała gorzko Pat. Widywała dzieci na rękach ojców, wieszające się im na szyi, a nawet chwytające ich palcami za włosy. Instynktownie bały się upaść. Ale dziecko na tym zdjęciu, dziecko, którym była, najwyraźniej ufało trzymającemu je mężczyźnie, wierząc, że jest bezpieczne. Pat położyła zdjęcie na podłodze i dalej opróżniała pudło.

Kiedy skończyła, dywan pokryty był pamiątkami z gabinetu kongresmana Deana Adamsa. Jakiś portret jej matki przy fortepianie. Była piękna, pomyślała Pat, ja bardziej przypominam ojca. Znalazła kolaż wykonany ze zdjęć przedstawiających siebie jako niemowlę i trochę starsze dziecko; na pewno wisiał na ścianie w jego gabinecie. Był tam kalendarzyk terminami spotkań, oprawiony w ciemnozieloną skórę ze złotymi inicjałami. Srebrny pulpit, już straszliwie poszarzały. Wyjęła oprawiony dyplom ukończenia z wyróżnieniem wydziału nauk humanistycznych na Uniwersytecie Wisconsin, dyplom magistra nauk prawniczych z Uniwersytetu Michigan, jakiś cytat z Konferencji Episkopatu o szlachetnej i ofiarnej pracy dla mniejszości; plakietkę człowieka roku z Madison z klubu rotariańskiego. Musiał bardzo lubić morze. Było tam też kilka starych, pięknych rycin przedstawiających żaglowce, które płyną po wzburzonych falach.

Otworzyła kalendarzyk. Jej ojciec należał do osób, które machinalnie coś rysują, jeśli mają przed sobą kartkę papieru; prawie każda strona poryta była różnymi wywijasami i figurami geometrycznymi. A więc stąd mam ten nawyk, pomyślała.

Ciągle wracała do zdjęcia z ojcem. Była na nim tak błogo szczęśliwa. Spoglądał na nią z wielką miłością i otaczał córkę mocnym ramieniem.

Telefon przerwał rozmyślania Pat. Podniosła się i z niepokojem uświadomiła sobie, że zrobiło się już późno i że powinna to zostawić i przygotować się do wyjazdu.

– Pat. – Dzwonił Sam.

– Cześć. – Zagryzła wargi.

– Pat, jak zwykle się śpieszę, za chwilę mam zebranie komitetu. W ten piątek w Białym Domu będzie wydana kolacja na cześć nowego premiera Kanady. Czy nie zechciałabyś mi towarzyszyć? Muszę tam zadzwonić, aby podać twoje nazwisko.

– W Białym Domu! To byłoby wspaniale. Bardzo chcę pójść – wyrzuciła z siebie, starając się opanować drżenie głosu.

Sam zmienił ton:

– Czy wszystko w porządku, Pat? Chyba jesteś zdenerwowana. Płaczesz? Wreszcie udało się jej powstrzymać drżenie głosu.

– Ależ nie. Po prostu się przeziębiłam.

Загрузка...