Było to w trzy dni później. Przy stole w izbie numer czterdzieści osiem czterech mężczyzn grało w skata. Grali tak od dwóch dni, z przerwami jedynie na sen i posiłki. Trzech zmieniało się, czwarty grał bez ustanku. Nazywał się Rummel i przed trzema dniami przyjechał na urlop – akurat na czas, aby pochować żonę i córkę. Żonę poznał po znamieniu na biodrze; głowę jej urwało. Po pogrzebie poszedł do koszar i zaczął grać w skata. Nie rozmawiał z nikim. Siedział przy stole i grał. Wygrywał.
Graeber przysiadł na oknie. Obok niego ulokował się frajter Reuter z butelką piwa w ręku; obandażowaną nogę oparł na parapecie okiennym. Był sztubowym i miał artretyzm. Izba czterdzieści osiem była nie tylko przystanią dla nieszczęśliwych urlopników, ale i rewirem dla lekko chorych. Za nimi leżał saper Feldmann. Miał ambitny zamiar w ciągu trzech tygodni nadrobić niedobór snu trzech wojennych lat. Wstawał z łóżka tylko na posiłki.
– Gdzie jest Bóttcher? – zapytał Graeber. – Jeszcze nie wrócił?
– Pojechał do Haste i Iburga. Ktoś mu dzisiaj w południe pożyczył rower. W ten sposób zdoła teraz w ciągu jednego dnia przeszukać dwie wioski. Ale i tak pozostanie mu jeszcze tuzin. A potem obozy, do których porozsyłano transporty. Jak on się tam dostanie? Odległe są o setki kilometrów.
– Napisałem do czterech obozów – powiedział Graeber. – W sprawie nas obu.
– Sądzisz, że otrzymasz odpowiedź?
– Nie. Ale to nie ma nic do rzeczy. Pisze się mimo wszystko.
– Do kogo pisałeś?
– Do kierownictwa obozów, a poza tym do każdego obozu oddzielnie, bezpośrednio na nazwisko żony Bóttchera i moich rodziców. – Graeber wyjął z kieszeni paczkę listów. – Zaraz je zaniosę na pocztę.
Reuter skinął głową.
– Gdzie byłeś dzisiaj?
– W szkole miejskiej i w sali gimnastycznej szkoły katedralnej. Potem w punkcie zbornym i znowu w biurze meldunkowym. Nic.
Jeden z graczy, którego właśnie zastąpił kolega, przysiadł się do nich.
– Nie rozumiem, dlaczego wy, urlopnicy, mieszkacie w koszarach – zwrócił się do Graebera. – Jak najdalej od Prusaków, takie byłoby moje hasło! Wynająłbym sobie jakąś budę, ubrał się w cywila i przez czternaście dni był człowiekiem.
– Czy wystarczy włożyć cywilne ubranie, aby stać się człowiekiem? – spytał Reuter.
– Pewnie. A coś ty myślał?
– Słyszysz – powiedział Reuter do Graebera. – Życie jest proste, jeśli się je prosto bierze. Masz cywilne ubranie?
– Nie. Leży pod gruzami na Hakenstrasse.
– Mógłbym ci pożyczyć, gdybyś chciał.
Graeber wyglądał przez okno na podwórze koszarowe. Kilka plutonów ćwiczyło tam ładowanie i zabezpieczanie broni, rzut granatem, a także salutowanie.
– Co za idiotyzm – odezwał się. – Na froncie myślałem, że gdy wrócę do domu, to przede wszystkim cisnę w kąt te przeklęte łachy i ubiorę się po cywilnemu – a teraz wszystko mi jedno.
– Bo też z ciebie prawdziwy szczyl koszarowy – oświadczył karciarz i przełknął kawał pasztetówki. – Ciamajda, który nie wie, czego chce. To skandal, że urlop dostają zawsze niewłaściwi ludzie!
Wrócił do stolika, aby grać dalej. Przegrał cztery marki do Rummla, a że rano lekarz oddziałowy uznał go za zdolnego do służby, czuł się do głębi rozgoryczony.
Graeber wstał.
– Dokąd idziesz? – spytał Reuter.
– Do miasta. Na pocztę, a potem będę dalej szukał.
Reuter odstawił pustą butelkę od piwa.
– Nie zapomnij, że masz urlop. I nie zapomnij, że rychło się skończy.
– O tym nie zapomnę – odparł gorzko Graeber.
Reuter ostrożnie zdjął obandażowaną nogę z parapetu i wyciągnął ją przed siebie.
– Nie zrozumiałeś mnie. Rób wszystko, co możesz, aby odnaleźć rodziców. Ale nie zapominaj przy tym, że masz urlop. Tak prędko nie dostaniesz go znowu.
– Wiem o tym. A zanim go znów dostanę, dosyć będzie okazji, żeby wyciągnąć kopyta. O tym też wiem.
– Doskonale – odparł Reuter. – Jeśli o tym wiesz, to wszystko w porządku.
Graeber ruszył ku drzwiom. Przy stoliku Rummel miał właśnie w ręku granda z czterema, do tego pełną koronę w treflach. Była to karta doprawdy na medal. Z niewzruszoną miną orżnął swych partnerów. Nie mogli dojść do głosu.
– Wielki szlem – powiedział z rozpaczą żołnierz, który przedtem nazwał Graebera szczylem koszarowym. – Ależ chłop ma szczęście! I nawet się nie cieszy!
– Ernst!
Graeber odwrócił się. Przed nim stał niski, przysadzisty mężczyzna w mundurze kreisleitera. Przez chwilę nie mógł go sobie przypomnieć; potem poznał okrągłą twarz z rumianymi policzkami i orzechowymi oczyma.
– Binding – zawołał. – Alfons Binding!
– We własnej osobie. – Binding promieniał. – Chłopie, Ernst, nie widzieliśmy się już kupę czasu! Skąd się tu wziąłeś?
– Z Rosji.
– A więc na urlopie! Musimy to uczcić. Chodź do mnie. Mieszkam niedaleko stąd. Mam pierwszorzędny koniak! Coś takiego! Spotkać starego kolegę szkolnego, który właśnie wrócił z frontu! Trzeba to oblać!
Graeber przyjrzał mu się. Przez kilka lat chodzili do jednej klasy, ale niemal zupełnie o nim zapomniał. Tylko przypadkowo usłyszał kiedyś, że Alfons wstąpił do partii i dochrapał się tam stanowiska. Teraz stał przed nim w eleganckich, błyszczących butach, zadowolony i beztroski.
– Chodź, Ernst! – nalegał. – Nie daj się prosić! Kieliszek dobrej wódki nie zaszkodzi!
Graeber potrząsnął głową.
– Nie mam czasu!
– Ależ, Ernst! Tylko na jeden kieliszek! Na to zawsze znajdzie się czas! My, starzy koledzy…
Starzy koledzy! Graeber popatrzył na mundur z odznakami kreisleitera. Binding wysoko zaszedł. “Ale może właśnie dlatego będzie mi mógł pomóc w odnalezieniu rodziców – pomyślał nagle. – Właśnie dlatego, że jest bonzą partyjnym. Może zna drogi dostępne jedynie dla członków partii".
– Zgoda, Alfons! – powiedział. – Ale tylko jeden kieliszek.
– Wspaniale, Ernst. Chodź, to niedaleko.
Było jednak dalej, niż utrzymywał Binding. Mieszkał na przedmieściu, w małej białej willi, spokojnej i nietkniętej, otoczonej ogrodem, w którym rosły wysokie brzozy. Na drzewach wisiały domki dla ptaków, a skądś dochodził szmer wody.
Binding wszedł do domu pierwszy. Ściany korytarza ozdobione były wieńcami jelenich rogów, głową dzika i wypchanym łbem niedźwiedzia. Graeber rozejrzał się zdumiony.
– Jesteś takim zapalonym myśliwym, Alfons?
Binding skrzywił się w uśmiechu.
– Ależ skąd! Nigdy nie miałem strzelby w ręku. To wszystko dekoracja. Robi dobre wrażenie, prawda? Typowo germańskie, co?
Zaprowadził Graebera do pokoju wyłożonego dywanami. Na ścianach wisiały obrazy w bogatych ramach. Wokół stały głębokie skórzane fotele.
– Co powiesz o mojej budzie? – spytał Binding z dumą. – Przytulna, prawda?
Graeber skinął głową. Partia troszczy się o swoich ludzi. Alfons był! synem biednego mleczarza. Ojcu z trudem przychodziło posyłanie go do gimnazjum.
– Siadaj, Ernst. Jak ci się podoba mój Rubens?
– Co?
– Rubens! Ta gruba szynka tam nad fortepianem!
Obraz przedstawiał nagą kobietę o bardzo bujnych kształtach i złotych włosach. Stała nad brzegiem stawu, a słońce oświetlało jej potężny tyłek. “Coś dla Bóttchera" – pomyślał Graeber.
– Owszem, ładny – powiedział.
– Ładny? – Binding był wyraźnie rozczarowany. – Chłopie, on jest po prostu wspaniały! Nabyłem go u tego samego handlarza dzieł sztuki, od którego kupuje marszałek Rzeszy. Arcydzieło! Tanio je zdobyłem, bo z drugiej ręki. Nie podoba ci się?
– Owszem, tylko że nie jestem znawcą. Ale pewien mój kolega oszalałby na widok tego obrazu.
– Doprawdy? Taki zbieracz?
– Nie, ale specjalista od Rubensa.
Binding promieniał z zadowolenia.
– To mnie cieszy, Ernst! Doprawdy mnie cieszy. Sam nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedyś zbierał dzieła sztuki. Ale powiedz, jak ci się powodzi i co porabiasz. I czy mógłbym ci w czymś pomóc. Ostatecznie człowiek ma pewne stosunki. – Zaśmiał się przebiegle.
Graeber mimo woli był lekko wzruszony. Po raz pierwszy ktoś ofiarował mu pomoc bez zastrzeżeń.
– Mógłbyś coś dla mnie zrobić – powiedział. – Szukam rodziców. Może ewakuowano ich, może są gdzieś na wsi. Jak się o tym dowiedzieć? Tu, w mieście, prawdopodobnie ich nie ma.
Binding rozsiadł się na krześle przy stoliku z kutej miedzi, na którym stały przybory do palenia. Jego błyszczące buty sterczały przed nim jak rury do pieca.
– To nie takie proste, jeśli nie ma ich w mieście – oświadczył. – Spróbuję się czegoś dowiedzieć. To potrwa kilka dni, a może i dłużej. Wszystko zależy od tego, gdzie są. W tej chwili wszędzie panuje bałagan, sam o tym wiesz.
– Tak, przekonałem się.
Binding wstał i podszedł do szafy. Wyjął z niej butelkę i dwa kieliszki.
– Przede wszystkim napijmy się. Oryginalny armaniak. Wolę go niemal od koniaku. Prosit.
– Prosit, Alfons.
Binding nalał ponownie.
– Gdzie teraz mieszkasz? U krewnych?
– Nie mamy krewnych w mieście. Mieszkam w koszarach.
Binding odstawił kieliszek.
– Ależ, Ernst, przecież to nonsens! Urlop w koszarach to tyle co żaden! Przenieś się do mnie! Miejsca tu dosyć! Sypialnia z łazienką, wszystko do twojej dyspozycji! I możesz sobie sprowadzić dziewczynkę, kiedy ci się spodoba!
– Mieszkasz tu sam?
– No chyba! Myślałeś, że się ożeniłem? Taki głupi nie jestem! Baby pchają się do mnie drzwiami i oknami. Na moim stanowisku… – Alfons machnął ręką i wskazał na wielką skórzaną kanapę. – Ta kanapa mogłaby coś o tym powiedzieć! Przychodzą tu i błagają mnie na klęczkach.
– Doprawdy? Dlaczego?
– Na klęczkach, Ernst! Nie dalej jak wczoraj była tu jedna. Dama z najlepszego towarzystwa, rude włosy, wspaniałe piersi, woalka, futro. Leżała tu, na tym dywanie. Łzy jej leciały jak z fontanny, była na wszystko gotowa. Chciała, żebym wyciągnął jej męża z obozu koncentracyjnego.
Graeber podniósł wzrok.
– A ty możesz to zrobić?
Binding zaśmiał się.
– Mogę tam kogoś wpakować, ale wyciągnąć – to nie takie proste. Oczywiście, tego jej nie powiedziałem. A więc co, sprowadzisz się? Jak widzisz, u mnie jest wesoło!
– Tak, to widzę. Ale teraz nie mogę się przeprowadzić. Wszędzie, gdzie dowiadywałem się o rodziców, podawałem adres koszar. Muszę poczekać, może nadejdą jakieś wiadomości.
– Zgoda, Ernst. Sam wiesz najlepiej, co robić. Ale pamiętaj, że u Alfonsa masz zawsze mieszkanie do dyspozycji. A wyżywienie jest pierwsza klasa. Dobrze się zaopatrzyłem.
– Dziękuję ci.
– Nie ma o czym mówić! Jesteśmy przecież szkolnymi kolegami. Trzeba sobie pomagać. Ty mi też często dawałeś odpisywać klasówki. A propos, pamiętasz Burmeistra?
– Naszego matematyka?
– Właśnie jego. Przez to ścierwo wyleciałem ze szkoły. Z powodu tej historii z Lucynką Edler. Przypominasz sobie?
– Oczywiście – odparł Graeber. Nie pamiętał o niczym.
– Chłopie, jak ja go wtedy błagałem, żeby nie składał na mnie donosu! Nic nie pomogło, ten szatan był nieubłagany; obowiązek moralny i temu podobne bzdury. Ojciec o mało mnie wtedy nie zatłukł. Burmeister! – Alfons smakował to nazwisko na języku. – Odpłaciłem mu za to! Wystarałem się dla niego o pół roku obozu koncentracyjnego. Trzeba go było widzieć, jak wyszedł! Stał przede mną na baczność i prawie robił w portki na mój widok. On mnie wychował; ja go za to też wychowałem – gruntownie. Dobry kawał, co?
– Tak.
Alfons zaśmiał się.
– Człowiekowi od razu lżej się robi na duszy. To jest właśnie piękne w naszym ruchu, że daje takie możliwości. – Spostrzegł, że Graeber wstał. – Chcesz już iść?
– Tak. Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Binding skinął głową.
– Rozumiem cię, Ernst – powiedział uroczyście. – I bardzo ci współczuję. Wierzysz mi chyba?
– Tak, Alfons. – Graeber wiedział, co teraz nastąpi, toteż uciął krótko: – Wpadnę znów za kilka dni.
– Przyjdź jutro po południu. Albo pod wieczór. Tak koło wpół do szóstej.
– Dobrze. Jutro o wpół do szóstej. Sądzisz, że już będziesz coś wiedział?
– Nie wiem. Zobaczymy. W każdym razie możemy napić się wódki. A propos – byłeś już w szpitalach?
– Tak.
Binding skinął głową.
– A… tylko na wszelki wypadek, oczywiście… na cmentarzach?
– Nie.
– Powinieneś jednak pójść. Tylko dla pewności. Wielu tam jeszcze leży nie rozpoznanych.
– Jutro to zrobię.
– Dobrze, Ernst. – Bindingowi wyraźnie ulżyło. – I przyjdź jutro na dłużej. My, starzy przyjaciele z ławy szkolnej, musimy się trzymać razem. Nie masz pojęcia, jak samotny jest człowiek na takim stanowisku jak moje. Każdy ode mnie czegoś chce.
– Ja też coś chciałem.
– To co innego. Mam na myśli korzyści osobiste.
Binding wziął butelkę armaniaku, jednym uderzeniem otwartej dłoni wbił korek i podał ją Graeberowi.
– Masz, weź ze sobą. To dobra wódka. Może ci się przydać. Poczekaj jeszcze chwilę. – Otworzył drzwi. – Pani Kleinert! Poproszę o kawałek papieru! Albo o torebkę!
Graeber trzymał butelkę w ręku.
– To doprawdy zbyteczne, Alfons…
Binding nalegał gwałtownie:
– Weź, weź! Mam tego pełną piwnicę! – zawinął butelkę w torebkę przyniesioną przez gospodynię. – Powodzenia, Ernst! Głowa do góry! Do jutra!
Graeber ruszył w stronę Hakenstrasse. Był jeszcze pod wrażeniem tego spotkania. “Kreisleiter! – pomyślał – że też pierwszym człowiekiem, który chce mi pomóc bez zastrzeżeń i który proponuje mi mieszkanie i utrzymanie, jest akurat bonza partyjny!" Wsadził butelkę do kieszeni płaszcza.
Zapadł wczesny wieczór. Niebo miało barwę perłowej masy, a drzewa wyraziście odcinały się od jasnej dali. W ruinach niebieszczył się zmrok.
Graeber dotarł do “gazety ruin". Jego kartka zniknęła. Początkowo sądził, że to wiatr ją zerwał; ale pozostałyby pluskiewki, ich jednak też nie było. Ktoś musiał zdjąć kartkę.
Poczuł, że krew napływa mu nagle do serca. Nerwowo szukał na drzwiach jakiejś wiadomości, ale nie znalazł. Pobiegł do domu swoich rodziców. Druga kartka wciąż jeszcze tkwiła tam, między kamieniami. Wyrwał ją i obejrzał dokładnie. Nikt jej nie ruszał. Nie zawierała też żadnej wiadomości.
Zdziwiony podniósł głowę i rozejrzał się. Nagle, daleko na ulicy, spostrzegł coś białego, jakby skrzydło unoszone wiatrem. Pogonił za nim. Była to jego kartka; widocznie ktoś ją zerwał. Z boku wykaligrafowane było starannym pismem: “Nie kradnij." Początkowo nie zrozumiał, co to ma znaczyć. Potem przypomniał sobie, że brakowało obu pluskiewek, a wezwanie matki, z którego je zabrał, znów umocowane było wszystkimi czterema. Odebrała swoją własność i udzieliła mu nauczki. Cierpienie, jak widać, nie zawsze rodzi wspaniałomyślność.
Ułożył swą kartkę na ziemi obok drzewa i przycisnął ją dwoma płaskimi kamieniami. Potem zawrócił do domu rodziców.
Stanął przed ruinami i spojrzał w górę. Zielony wyściełany fotel zniknął. Ktoś musiał go zabrać. W tym miejscu wystawało spod gruzu kilka gazet. Wdrapał się na górę i wyciągnął je. Były to stare gazety, pełne wielkich nazwisk i wiadomości o zwycięstwach, zżółkłe, podarte i brudne. Odrzucił je na bok i szukał dalej. Między dwiema belkami znalazł małą, spłowiałą książeczkę; leżała otwarta, jakby ją ktoś czytał. Poznał swój własny podręcznik szkolny. Przerzucił kartki i na pierwszej stronie dostrzegł swoje i nazwisko. Wyblakłe dziś litery wpisał, gdy miał dwanaście lub trzynaście lat.
Był to katechizm szkolny. Książka zawierała setki pytań i odpowiedzi na nie. Stronice były poplamione, a na niektórych widniały uwagi, które sam kiedyś zanotował. Zamyślony przewracał kartki. Przez chwilę wszystko zdawało się chwiać, ale nie wiedział, co się chwieje – czy zburzone miasto pod cichym niebem z perłowej masy, czy ta mała, pożółkła książeczka w jego rękach, która zawierała odpowiedzi na wszystkie pytania ludzkości.
Odłożył ją na bok i szukał dalej. Ale nic więcej nie znalazł – żadnych książek ani niczego z mieszkania rodziców. Nic dziwnego – mieszkali na drugim piętrze i rzeczy ich znajdowały się teraz chyba znacznie głębiej pod rumowiskiem. W czasie wybuchu katechizm zapewne wyrzucony został wysoko w powietrze, a następnie, ponieważ był lekki, sfrunął powoli na dół; “Jak gołąb – pomyślał Graeber – samotny biały gołąb pokoju ze wszystkimi swoimi pytaniami i wszystkimi odpowiedziami w nocy pełnej ognia i dymu, i zniszczenia, i krzyków, i śmierci".
Przez chwilę siedział jeszcze na ruinach. Wieczorny wiatr odwracał kartki książki, jakby przeglądał ją ktoś niewidzialny.
“Bóg jest miłosierny – czytał Graeber – wszechmiłujący, wszechmocny, wszechwiedzący, wszechmądry, nieskończenie dobry i sprawiedliwy…”
Sięgnął po butelkę armaniaku, którą dostał od Bindinga. Otworzył ją i pociągnął łyk. Potem zszedł na ulicę. Katechizmu nie zabrał z sobą.
Ściemniło się. Nigdzie nie widać było światła. Graeber szedł przez Karlsplatz. Koło schronu zderzył się prawie z jakimś młodym oficerem, który nadchodził spiesznym krokiem.
– Nie możecie uważać? – parsknął oficer gniewnie.
Graeber przyjrzał mu się.
– Dobrze, Ludwiku – powiedział. – Następnym razem będę uważał.
Podporucznik wytrzeszczył oczy. Naraz szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz.
– Ernst, to ty!
Był to Ludwik Wellmann.
– Co tu robisz? – spytał. – Jesteś na urlopie?
– Tak. A ty?
– Właśnie mi się skończył. Już odjeżdżam. Dlatego tak się śpieszę.
– Jak było?
– Tak sobie! Sam wiesz! Ale następnym razem urządzę się inaczej. Nie powiem nikomu ani słowa i pojadę gdziekolwiek, tylko nie do domu!
– Dlaczego?
Wellmann skrzywił się.
– Rodzina! Rodzice! Po prostu nie można wytrzymać! Marnują człowiekowi cały urlop! Jak długo tu już jesteś?
– Cztery dni.
– Poczekaj trochę! Jeszcze się przekonasz!
Wellmann usiłował zapalić papierosa. Wiatr zgasił zapałkę. Graeber podał mu zapalniczkę. Blask rozświetlił na chwilę szczupłą, energiczną twarz Wellmanna.
– Im się zdaje, że wciąż jeszcze jesteśmy dziećmi – powiedział wypuszczając dym. – Jeśli wymkniesz się na jeden wieczór, od razu witają cię pełne wyrzutu twarze. Chcieliby, abyś cały czas spędzał tylko z nimi. Dla mojej matki wciąż jeszcze mam trzynaście lat. Przez pierwszą połowę urlopu zalewała się łzami, ponieważ przyjechałem, a przez drugą połowę – ponieważ znowu muszę wyjechać. Co można na to poradzić?
– A ojciec? Był przecież żołnierzem w czasie pierwszej wojny.
– Dawno już o tym zapomniał. Przynajmniej częściowo. Dla mojego staruszka jestem bohaterem. Dumny jest z mojej blaszanej rupieciarni. Wciąż chciał się ze mną pokazywać. Wzruszający starszy pan z zamierzchłej Przeszłości. Oni już nas nie rozumieją. Uważaj, żeby z tobą nie było tak samo!
– Będę uważał.
– Mają jak najlepsze chęci. Otaczają cię miłością i troskliwością, ale to właściwie jest najgorsze. Nic nie możesz na to poradzić, bo zaraz wydajesz się sobie bezdusznym przestępcą.
Wellmann obejrzał się za dziewczyną, której jasne pończochy połyskiwały w wietrznej ciemności.
– W ten sposób cały urlop diabli biorą! Zdołałem jedynie wywalczyć, że nie odprowadzają mnie na dworzec. Choć wcale nie jestem pewien, czy nie przyjdą tam mimo wszystko! – Zaśmiał się. – Od razu postępuj właściwie, Ernst! Znikaj przynajmniej wieczorami. Wymyśl coś! Jakiś kurs lub służbę! Bo inaczej będzie z tobą tak samo jak ze mną, a urlop spędzisz jak uczniak!
– U mnie będzie chyba inaczej.
Wellmann uścisnął mu rękę.
– Miejmy nadzieję, że uda ci się lepiej niż mnie! Byłeś już w budzie?
– Nie.
– To lepiej nie chodź. Ja tam byłem. Wielki błąd. Rzygać się chce. Wyrzucili jedynego porządnego nauczyciela, Pohlmanna, tego, co nam wykładał religię. Pamiętasz go jeszcze?
– Oczywiście. Mam go nawet odwiedzić.
– Uważaj, on jest na czarnej liście. Gwizdnij lepiej na ten cały kram! Nie należy wracać do przeszłości! A więc, wszystkiego dobrego, Ernst! Nasze krótkie, sławne życie, co?
– Tak, Ludwiku. Z darmowym utrzymaniem, pobytem za granicą i pogrzebem na koszt państwa.
– Niech to jasna cholera! Bóg raczy wiedzieć, kiedy się znowu zobaczymy! – Wellmann roześmiał się i zniknął w ciemności.
Graeber poszedł dalej. Nie wiedział, co ze sobą począć. Miasto było ciemne jak grób. Nie mógł dłużej szukać, zrozumiał, że trzeba się uzbroić w cierpliwość. Przerażała go myśl o długim wieczorze. Do koszar nie chciał jeszcze wracać; do tych kilku znajomych, których miał, także nie chciał iść. Nie mógł znieść ich zakłopotanego współczucia, wiedział zresztą, że są zadowoleni, gdy odchodzi.
Spoglądał na wyżarte ogniem dachy domów. Czego się właściwie spodziewał? Wyspy za frontem? Ojczyzny, spokoju, schronienia, pociechy? Może. Ale wyspy nadziei dawno już zatonęły w monotonii bezcelowej śmierci, fronty były rozdarte, a wojna wszędzie. Wszędzie, nawet w umysłach i sercach.
Przechodził obok kina i wszedł do środka. W sali nie było tak ciemno jak na ulicy. Lepiej już siedzieć tu, niż wędrować przez czarne miasto albo upijać się w jakiejś knajpie.