IX

Zatrzymał się przed domem. Było ciemno i nie mógł rozpoznać numeru.

– Czego pan szuka? – spytał mężczyzna oparty o bramę.

– Czy to Marienstrasse dwadzieścia dwa?

– Tak. Pan do kogo?

– Do radcy sanitarnego Kruse.

– Do doktora Kruse? A po co?

Graeber spojrzał na stojącego w ciemności mężczyznę. Miał na sobie mundur SA i buty z cholewami. “Nadęty blokowy – pomyślał. – Tego mi jeszcze brakowało".

– Powiem to doktorowi Kruse osobiście – oświadczył i wszedł do domu.

Czuł się bardzo zmęczony. Zmęczenie to tkwiło głębiej, nie tylko w oczach i w kościach. Przez cały dzień pytał i szukał, ale niewiele się dowiedział. Rodzice nie mieli krewnych w mieście, a z sąsiadów nielicznych tylko mógł odnaleźć. Bóttcher miał rację – wszystko było jak zaklęte. Ludzie bali się gestapo i nie chcieli mówić albo słyszeli tylko jakieś pogłoski i kierowali go do innych, którzy także nic nie wiedzieli.

Wszedł po schodach. Korytarz był ciemny. Radca sanitarny mieszkał na pierwszym piętrze. Graeber ledwo go pamiętał, wiedział jednak, że matka często się u niego leczyła. Może była tu ostatnio i radca zna jej adres.

Drzwi otworzyła starszawa kobieta o pomiętej twarzy.

– Kruse? – spytała. – Pan do doktora Kruse?

– Tak.

Kobieta przyglądała mu się w milczeniu, nie wpuszczając do mieszkania.

– Czy zastałem go w domu? – spytał Graeber niecierpliwie.

Kobieta nie odpowiedziała. Wydawało się, że nasłuchuje uważnie odgłosów z dołu.

– Pan przychodzi jako pacjent? – odezwała się wreszcie.

– Nie. Prywatnie. Czy pani jest panią Kruse?

– Boże uchowaj!

Graeber, zdziwiony, popatrzył na kobietę. W ciągu dnia poznał wiele odmian ostrożności, nienawiści i wymówek; ale to było nowe.

– Proszę pani – powiedział – nie wiem, co tu się dzieje, i nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko pomówić z doktorem Kruse, nic więcej, rozumie pani?

– Kruse już tutaj nie mieszka – oświadczyła nagle kobieta głośno, szorstko i wrogo.

– Przecież tu jest jego nazwisko. – Graeber wskazał na mosiężną tabliczkę obok drzwi.

– Tę tabliczkę należałoby już od dawna usunąć.

– Ale jeszcze wisi. Czy mieszka tu ktoś z rodziny?

Kobieta milczała. Graeber miał tego dość. Chciał jej właśnie powiedzieć, żeby sobie poszła do diabła, gdy w głębi mieszkania otwarto drzwi. Promień światła padł z pokoju ukośnie przez ciemny przedsionek.

– Czy to do mnie? – spytał jakiś głos.

– Tak – odparł Graeber na chybił trafił. – Chciałbym pomówić z kimś, kto zna radcę sanitarnego Kruse. Ale widzę, że to nie takie proste.

– Jestem Elżbieta Kruse.

Kobieta o pomiętej twarzy usunęła się od drzwi i zawróciła w głąb mieszkania.

– Za dużo światła! – warknęła jeszcze w stronę otwartego pokoju. – Nie wolno palić tyle światła!

Graeber nie ruszył się z miejsca. Dwudziestoletnia mniej więcej dziewczyna przeszła przez świetlną smugę jak przez rzekę. Dojrzał wysoko zarysowane brwi, ciemne oczy i włosy barwy mahoniu spływające na ramiona w niespokojnych falach – potem zanurzyła się w półmrok korytarza i stanęła przed nim.

– Mój ojciec już nie praktykuje – powiedziała.

– Nie przychodzę jako pacjent. Przychodzę po informację.

Twarz dziewczyny zmieniła się. Spojrzała za siebie, jakby chciała sprawdzić, czy tamta kobieta jest jeszcze w korytarzu. Potem szybko otworzyła drzwi.

– Proszę wejść – szepnęła.

Poszedł za nią do pokoju, z którego padało światło. Odwróciła się i spojrzała na niego badawczo i przenikliwie. Oczy jej nie były już ciemne: były szare i bardzo przejrzyste.

– Przecież ja pana znam. Czy pan nie chodził do tutejszego gimnazjum?

– Tak. Nazywam się Ernst Graeber.

Teraz i on ją sobie przypomniał. Pamiętał Elżbietę jako chudą dziewczynkę o zbyt wielkich oczach i zbyt gęstych włosach. Matka jej wcześnie umarła, a ona wyjechała do krewnych w innym mieście.

– Mój Boże, Elżbieto, nie poznałem cię. To chyba już siedem albo osiem lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Bardzo się zmieniłaś.

– Ty także.

Stali naprzeciwko siebie.

– Co tu się właściwie dzieje? – spytał Graeber. – Pilnują cię jak jakiegoś generała.

Elżbieta Kruse zaśmiała się krótko i gorzko.

– Nie jak generała, jak więźnia.

– Co? Dlaczego? Twój ojciec…

Zrobiła szybki ruch.

– Poczekaj! – szepnęła i podeszła do stolika, na którym stał patefon. Nastawiła go. Zabrzmiał fryderycjański marsz Hohenfriedberger.

– Tak – powiedziała. – Teraz możesz mówić dalej.

Graeber spoglądał na nią zdziwiony, nic nie rozumiejąc. Bóttcher miał chyba rację, prawie wszyscy w tym mieście powariowali.

– Co to znaczy? – spytał. – Zamknij to pudło! Mam dosyć marszów. Powiedz mi lepiej, co tu się dzieje? Dlaczego jesteś więźniem?

– Ta baba podsłuchuje. To denuncjantka. Dlatego nastawiłam patefon. – Stała przed nim oddychając gwałtownie. – Co się dzieje z moim ojcem? Co o nim wiesz?

– Ja? Nic. Chciałem go tylko o coś zapytać. A co się z nim stało?

– Nic o nim nie wiesz?

– Nie. Chciałem go zapytać, czy nie zna adresu mojej matki. Moi rodzice zaginęli.

– I to wszystko?

– Dla mnie wystarczy.

Napięcie w jej twarzy zelżało.

– To prawda – powiedziała zmęczonym głosem. – Myślałam, że przynosisz jakieś wiadomości od niego.

– Co się dzieje z twoim ojcem?

– Jest w obozie koncentracyjnym. Od czterech miesięcy. Zadenuncjowano go. Kiedy powiedziałeś, że przychodzisz w sprawie informacji, pomyślałam, że przynosisz wiadomości od niego.

– Przecież bym od razu powiedział.

Elżbieta potrząsnęła głową.

– Nie. Gdyby zostały przemycone, musiałbyś zachować ostrożność.

“Ostrożność – pomyślał Graeber. – Przez cały dzień nic innego nie słyszałem". Marsz Hohenfriedberger grzmiał nadal, wypełniając pokój blaszanym, nieznośnym hałasem.

– Czy możemy teraz zamknąć patefon? – spytał.

– Tak. I lepiej będzie dla ciebie, jeśli sobie pójdziesz. Powiedziałam ci przecież, co się stało.

– Nie jestem donosicielem – odparł Graeber gniewnie. – Co to za baba? Czy to ona zadenuncjowała twojego ojca?

Elżbieta uniosła membranę patefonu, ale nie zatrzymała aparatu. Płyta kręciła się nadal, bezgłośnie. W ciszy zabrzmiało wycie syreny.

– Alarm! – szepnęła. – Już znowu!

Ktoś walił w drzwi.

– Zgasić światło! Ciągle za dużo światła! To dlatego!

Graeber otworzył drzwi.

– Co dlatego?

Kobieta była już w drugim końcu przedpokoju. Krzyknęła jeszcze coś i znikła. Elżbieta odsunęła Graebera od drzwi i zamknęła je z powrotem.

– Cóż to za nieznośna megiera? – spytał. – Skąd się tu wzięła?

– Przymusowy lokator. Dokwaterowano ją. Dobrze jeszcze, że pozwolono mi zatrzymać choć jeden pokój.

Za drzwiami rozległ się znów zgiełk, wołanie kobiety i płacz dziecka. Wycie alarmu ostrzegawczego stało się głośniejsze. Elżbieta zarzuciła na ramiona płaszcz deszczowy.

– Musimy iść do schronu.

– Mamy jeszcze dużo czasu. Dlaczego się stąd nie wyprowadzisz? To przecież piekło mieszkać razem z tą szpiclówką.

– Światło! – krzyknęła znowu kobieta. Elżbieta odwróciła się i przekręciła kontakt. Potem przemknęła przez ciemny pokój w stronę okna.

– Dlaczego się nie wyprowadzam? Bo nie chcę uciekać!

Otworzyła okno. Ryk syren wdarł się do pokoju. Na tle padającego z zewnątrz rozproszonego światła ostro rysowała się ciemna postać dziewczyny. Umocowała obie połowy okna na haczyki – w ten sposób podmuch eksplozji nie tak łatwo wytłoczy szyby. Zawróciła. Wydawało się, że ten piekielny hałas gna ją przed sobą jak fale przypływu.

– Nie chcę stąd uciekać – wołała poprzez wycie. – Czy ty tego nie rozumiesz?

Graeber widział jej oczy. Były znowu ciemne jak przedtem, przy drzwiach, i pełne namiętnej pasji. Miał wrażenie, że musi się przed czymś bronić – przed jej oczami, przed twarzą, przed nawałnicą syren i przed chaosem, który wypełniał pokój.

– Nie – odparł. – Nie rozumiem. To cię tylko wykończy. Pozycję, której nie można utrzymać, oddaje się. Tego uczy się człowiek na wojnie.

– To oddaj ją! – krzyknęła gwałtownie. – Oddaj i zostaw mnie w spokoju.

Próbowała go wyminąć i dotrzeć do drzwi. Chwycił ją za ramię. Wyrwała się. Miała więcej siły, niż przypuszczał.

– Poczekaj! – zawołał. – Pójdziemy razem.

Hałas gnał ich przed sobą. Był wszędzie – w pokoju, na korytarzu, w przedpokoju, na schodach – odbijał się od ścian i powracał echem, jakby dochodził ze wszystkich stron; nie było przed nim ucieczki, nie zatrzymywał się w uszach ani na skórze, przenikał i pienił się we krwi, targał nerwami, wibrował w kościach i gasił myśli.

– Gdzie jest ta cholerna syrena? – krzyczał Graeber na schodach. – Do szału może doprowadzić!

Zatrzaśnięto bramę. Na chwilę wycie zostało przytłumione.

– Na sąsiedniej ulicy – powiedziała Elżbieta. – Musimy iść do schronu na Karlsplatz. Piwnica w naszym domu jest do niczego.

Po schodach zbiegały cienie z walizkami i zawiniątkami. Ktoś zapalił latarkę kieszonkową i oświetlił twarz Elżbiety.

– Niech pani idzie z nami, jeśli pani jest sama!

– Nie jestem sama.

Mężczyzna popędził dalej. Bramę znów raptownie otwarto. Zewsząd z domów wypadali ludzie, jakby z pudełka wytrząsano cynowych żołnierzyków. Komendanci obrony przeciwlotniczej wykrzykiwali rozkazy. Jakaś kobieta w czerwonym jedwabnym szlafroku i z rozwiązanymi żółtymi włosami pędziła jak amazonka. Kilku staruszków potykało się wzdłuż ścian; mówili coś, ale w rozszalałym hałasie nic nie było słychać – jakby zwiędłe usta bezgłośnie przeżuwały na papkę martwe słowa.

Dotarli do Karlsplatz. Przed wejściem do schronu cisnął się podniecony tłum. Komendanci obrony przeciwlotniczej uganiali dokoła jak owczarki, usiłując zaprowadzić porządek. Elżbieta przystanęła.

– Spróbujemy przecisnąć się z boku – powiedział Graeber.

Potrząsnęła głową.

– Poczekajmy tutaj.

Ciemny tłum wpełzał w ciemność schodów i znikał pod ziemią. Graeber spojrzał na Elżbietę. Była nagle tak spokojna, jakby ją to wszystko nic a nic nie obchodziło.

– Odważna jesteś.

Uniosła wzrok.

– Nie, to tylko strach przed schronem.

– Prędzej! Prędzej! – krzyczał komendant obrony przeciwlotniczej. – Na dół! Czekacie na specjalne zaproszenie?


Schron był wielki, niski i solidnie zbudowany, ze sztolniami, bocznymi korytarzami i światłem. Stały tu ławki, a niektórzy ludzie mieli ze sobą materace, koce, walizki, paczki i składane krzesełka; życie pod ziemią przybrało już zorganizowane formy. Graeber rozejrzał się. Po raz pierwszy był w schronie przeciwlotniczym z cywilami. Po raz pierwszy z kobietami i dziećmi. I po raz pierwszy – w Niemczech.

Niebieskawe, blade światło odbarwiało twarze i nadawało im wygląd topielców. W pobliżu zauważył Graeber kobietę w czerwonym szlafroku. Szlafrok przybrał teraz fioletowy, a włosy jej – zielonkawy odcień. Spojrzał na Elżbietę. Jej twarz także wydawała się szara i zapadnięta, oczy tkwiły głęboko w cieniach oczodołów, a włosy były martwe i bez połysku. “Topielcy – pomyślał. – Zatopieni w kłamstwie i strachu, zagnani pod ziemię i skłóceni ze światem, jasnością i prawdą".

Naprzeciwko niego przysiadła jakaś kobieta z dwojgiem dzieci, które przytuliły się do jej kolan. Twarze ich były płaskie i bez wyrazu, jak zamrożone. Tylko oczy żyły. Lśniły w odblasku światła, wielkie i szeroko otwarte; gdy wycie i szaleńczy łoskot artylerii przeciwlotniczej wzmagały się i potężniały, zwracały się w stronę wejścia, potem kierowały się na niską powałę, na ściany i znów z powrotem na wejście. Nie poruszały się prędko i gwałtownie, śledziły zgiełk jak oczy sparaliżowanych zwierząt, ociężale, a jednak przelotnie, szybko i w jakimś głębokim transie zarazem, krążyły i śledziły, a mdłe światło odbijało się w nich. Nie widziały ani Graebera, ani nawet matki; zdolność poznawcza i siła przekazywania były z nich wymazane; w bezosobowej czujności śledziły coś, czego nie mogły dostrzec: grzmot, który mógł oznaczać śmierć. Dzieci nie były już tak małe, aby nie odczuwać niebezpieczeństwa, a jeszcze nie na tyle dorosłe, aby udawać zbędną odwagę. Były czujne i bezbronne – wydane na pastwę losu.

Graeber spostrzegł nagle, że nie tylko dzieci tak się zachowują; oczy dorosłych wędrowały tą samą drogą. Twarze i ciała ich były nieruchome. Nasłuchiwały nie tylko uszy, lecz także przygarbione plecy, uda, kolana, podparte ramiona i dłonie. Nasłuchiwali bez ruchu i tylko oczy śledziły hałas, jakby posłuszne niedosłyszalnemu rozkazowi.

Wtedy zwietrzył strach.


Niepostrzeżenie zmieniło się coś w przytłaczającej atmosferze. Łoskot na zewnątrz trwał nadal, ale zdawało się, jakby skądś dochodził świeży powiew. Drętwota ustąpiła. Korytarz nie był już pełen skulonych ciał; był teraz pełen ludzi, którzy już nie robili wrażenia uległych i otępiałych, którzy podnieśli głowy, poruszali się i spoglądali na siebie. Znowu mieli twarze, a nie maski.

– Polecieli dalej – odezwał się jakiś staruszek obok Elżbiety.

– Mogą jeszcze zawrócić – zaoponował ktoś. – Tak robią. Zakreślą koło i powrócą znowu, gdy wszyscy wyjdą ze schronów.

Dzieci ożywiły się. Jakiś mężczyzna ziewnął. Skądś wychynął jamnik i węszył dokoła. Niemowlę krzyczało. Ludzie rozpakowywali zawiniątka i zabierali się do jedzenia. Kobieta o wyglądzie walkirii * wrzasnęła donośnie:

– Arnold! Zapomnieliśmy zamknąć gaz! Jedzenie na pewno się spaliło. Dlaczego o tym nie pomyślałeś?

– Niech się pani uspokoi – powiedział staruszek. – W czasie alarmu lotniczego zamykają dopływ gazu.

– Ładna pociecha! Kiedy znowu puszczą, całe mieszkanie będzie pełne gazu! To jeszcze gorsze!

– W czasie alarmu nie zamyka się gazu – oświadczył jakiś pedantyczny, pouczający głos. – Tylko podczas nalotu.

Elżbieta wyjęła z torebki grzebień i lusterko i przyczesała włosy. W martwym świetle grzebień wyglądał, jakby był z zaschłego atramentu, ale pod jego dotknięciem włosy zdawały się falować i szeleścić.

– Chciałabym już wyjść! – szepnęła. – Tutaj można się udusić.

Pół godziny musieli jeszcze odczekać; wreszcie otwarto drzwi. Ruszyli ku wyjściu. Nad drzwiami wisiały małe, osłonięte lampki. Z zewnątrz padało na schody światło księżyca. Z każdym krokiem naprzód w Elżbiecie zachodziła zmiana – jakby budziła się z letargu. Cienie w oczodołach zniknęły, ołowiany kolor cery ustąpił, miedziane refleksy spłynęły we włosy, skóra stała się znów ciepła i połyskliwa, wracało życie – dyszące pełną piersią, silniejsze niż przedtem, na nowo odzyskane, nie utracone i na krótki czas jakby cenniejsze i barwniejsze.

Stali przed schronem. Elżbieta oddychała głęboko. Poruszała ramionami i głową jak zwierzę wypuszczone z klatki.

– Ach, te masowe groby pod ziemią! – westchnęła. – Jak ja ich nienawidzę! Można się tam udusić! – Gwałtownym ruchem odrzuciła włosy do tyłu. – Już wolę ruiny. Przynajmniej mają niebo nad sobą.

Graeber spojrzał na nią. Było w niej coś dzikiego i namiętnego, gdy tak stała przed potężnym, surowym klocem z betonu, którego schody zdawały się prowadzić do piekieł i z którego właśnie się wyrwała.

– Chcesz wrócić do domu? – spytał.

– Tak. Cóż mam robić? Biegać po ciemnych ulicach? Dosyć długo to robiłam.

Szli przez Karlsplatz. Wiatr obskoczył ich jak wielki pies.

– Czy nie możesz się wyprowadzić? – spytał. – Mimo wszystkiego, o czym mówiłaś?

– Dokąd? Czy wiesz o jakimś pokoju?

– Nie.

– Ja też nie. Tysiące są bez dachu nad głową. Dokąd więc mam się przeprowadzić?

– To prawda. Teraz już za późno.

Elżbieta przystanęła.

– Nie wyniosłabym się, nawet gdybym miała dokąd. Wydawałoby mi się, że zostawiłam ojca na łasce losu. Czy nie możesz tego zrozumieć?

– Tak.

Szli dalej. Graeber miał jej nagle dosyć. Niech robi, co chce. Był znużony i zniecierpliwiony i naraz doznał uczucia, że właśnie w tej chwili rodzice szukają go na Hakenstrasse.

– Muszę iść – powiedział. – Jestem umówiony i już się spóźniłem. Dobranoc, Elżbieto.

– Dobranoc, Ernst.

Spoglądał za nią. Po chwili zniknęła w ciemności. “Powinienem był odprowadzić ją do domu" – pomyślał obojętnie. Przypomniał sobie, że już jako chłopiec nie lubił Elżbiety. Szybko odwrócił się i ruszył w kierunku Hakenstrasse. Ale nic tam nie znalazł. Nikogo nie było. Tylko księżyc i obezwładniająca, przedziwna cisza świeżych ruin, zawieszona w powietrzu niby echo niemego krzyku. Cisza starych ruin była inna.


Bóttcher czekał już na stopniach ratusza. Nad nim połyskiwała w świetle księżyca blada maszkara u wylotu rynny.

– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał już z daleka.

– Nie. A ty?

– Też nic. W szpitalach ich nie ma, to prawie pewne. Obleciałem je niemal wszystkie. Chłopie, czego się tam człowiek nie napatrzy! Kobiety i dzieci to jednak co innego niż żołnierze! Chodź, napijmy się gdzieś piwa.

Przeszli przez Hitlerplatz. Buty ich głośno dudniły po bruku.

– I znów minął dzień – powiedział Bóttcher. – Co robić? Wkrótce cały urlop się skończy.

Pchnął drzwi do knajpy. Usiedli przy stoliku pod oknem. Firanki były szczelnie zasunięte. Niklowe kurki bufetu połyskiwały w półmroku. Bóttcher widocznie często tu przesiadywał, gdyż szynkarka bez pytania przyniosła dwa kufle piwa. Popatrzył za nią. Była tłusta i kołysała biodrami. Nie miała na sobie gorsetu.

– Siedzę tu sam – odezwał się Bóttcher – a gdzieś tam siedzi moja żona. Też sama. Mam nadzieję przynajmniej! Czyż nie można oszaleć?

– Nie wiem. Byłbym zadowolony, gdybym wiedział, że moi rodzice gdzieś siedzą. Wszystko jedno gdzie.

– Ba, rodzice to nie żona. Nie odczuwa się ich braku. Jeśli są zdrowi, to już dobrze – i kwita. Ale żona…

Zamówili jeszcze dwa kufle piwa i rozpakowali zawiniątka z kolacją. Szynkarka kręciła się wokół stołu. Zerkała na kiełbasę i tłuszcz.

– Ależ wam się powodzi, chłopcy!

– Tak, dobrze nam się powodzi – odparł Bóttcher. – Mamy całą paczkę żywnościową z mięsem i cukrem! Nie wie pani, co z tym zrobić?

– Łyknął piwa. – Tobie dobrze – powiedział do Graebera z goryczą.

– Nażresz się teraz, a potem pójdziesz, przygadasz sobie jakąś kurwę i zapomnisz o swojej niedoli!

– Możesz to samo zrobić.

Bóttcher potrząsnął głową. Graeber spojrzał na niego zaskoczony. Nie spodziewał się tyle wierności u starego żołnierza.

– One są dla mnie za chude, kolego – oświadczył Bóttcher. – W tym sęk, że lecę tylko na bardzo okazałe kobiety. Do innych mam wprost wstręt. Po prostu nie idzie. Z równym powodzeniem mógłbym pójść do łóżka z wieszadłem. Tylko bardzo okazałe kobiety! Inaczej nic z tego.

– Masz tu przecież taką. – Graeber wskazał szynkarkę.

– Mylisz się! – odparł Bóttcher z ożywieniem. – Jest jeszcze olbrzymia różnica, kolego. Ta tutaj to rozmamłany, miękki tłuszcz, w którym można zatonąć. Okazała osoba, pulchna – zgoda, przyznaję, ale to tylko pierzyna, a nie podwójny materac sprężynowy jak moja żona. U niej wszystko jest z żelaza. Kiedy zabiera się do roboty, dom się trzęsie, a tynk sypie się ze ścian. Nie, kolego, czegoś podobnego nie znajdziesz tak łatwo na ulicy.

Zamyślił się. Graeber poczuł nagle zapach fiołków. Odwrócił głowę. Na parapecie okiennym stała doniczka z kwiatami. Pachniały nieskończenie słodko i w jednym ich powiewie zawarte było wszystko – dzieciństwo, spokój, ojczyzna, oczekiwanie i zapomniane sny młodości; spłynęło to tak nagle i było tak silne, że choć zaraz znów przeminęło, Graebera ogarnął niepokój i znużenie, jakby biegł po głębokim śniegu w pełnym rynsztunku.

Wstał od stołu.

– Dokąd idziesz? – spytał go Bóttcher.

– Nie wiem. Gdziekolwiek.

– Byłeś w komendanturze?

– Tak. Mam skierowanie do koszar.

– To świetnie. Postaraj się dostać do izby numer czterdzieści osiem.

– Dobrze.

Bóttcher leniwie śledził wzrokiem szynkarkę.

– Jeszcze tu chwilkę zostanę. Napiję się jeszcze piwa.


Graeber szedł powoli drogą do koszar. Noc była zimna. Na skrzyżowaniu, nad lejem po bombie, sterczały w górę lśniące szyny tramwajowe. W otwartych bramach domów światło księżyca leżało jak metal. Słyszał echo swoich kroków, jakby pod ulicą ktoś drugi szedł wraz z nim. Wszystko było puste i jasne, i zimne.

Koszary znajdowały się na wzniesieniu na skraju miasta. Były nietknięte, plac ćwiczeń wypełniało białe światło niby śnieg. Graeber minął bramę. Miał uczucie, że urlop jego już się skończył. Przeszłość zawaliła się za nim jak dom jego rodziców i znów wracał na front – inny front tym razem, bez dział i karabinów, ale niemniej groźny.

Загрузка...