Partyzanci! – Steinbrenner oblizał wargi i popatrzył na Rosjan. Stali na wiejskim placu. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z nich była młoda. Miała okrągłą twarz i wystające kości policzkowe. Wszystkich czworo dostarczono rankiem.
– Nie wyglądają na partyzantów – powiedział Graeber.
– A jednak są. Po czym możesz poznać, że tak nie jest?
– Nie wyglądają na to. Wyglądają jak biedni chłopi!
Steinbrenner zaśmiał się.
– Gdyby sądzić z wyglądu, w ogóle nie byłoby przestępców.
“To prawda – pomyślał Graeber. – Ty sam jesteś tego najlepszym przykładem." Spostrzegł zbliżającego się Rahego.
– Co mamy z nimi zrobić? – spytał dowódca kompanii.
– Schwytano ich tutaj – odparł feldfebel. – Musimy ich zamknąć, aż nadejdą dalsze rozkazy.
– Na Boga, mamy dosyć kłopotów na głowie. Dlaczego nie odsyłamy ich do pułku?
Rahe nie oczekiwał odpowiedzi. Pułk nie miał już stałego miejsca postoju. W najlepszym wypadku sztab przysłałby kogoś, aby przesłuchał Rosjan, a następnie wydałby zarządzenie, co z nimi dalej począć.
– Za wsią znajdują się zabudowania dawnego dworu – zameldował Steinbrenner. – Jest tam szopa, która ma okratowane okna i żelazne drzwi z zamkiem.
Rahe obrzucił go badawczym spojrzeniem. Wiedział, o czym myśli Steinbrenner. Pod jego eskortą Rosjanie podjęliby zwykłą próbę ucieczki, a to oznaczałoby ich koniec. Za wsią łatwo to było upozorować.
Rahe rozejrzał się.
– Graeber – powiedział – zajmijcie się tymi ludźmi. Steinbrenner zaprowadzi was do tej szopy. Sprawdźcie, czy jest pewna. Zostawcie tam straż i zameldujcie mi potem. Weźcie ludzi ze swego oddziału. Ponosicie całą odpowiedzialność. Tylko wy – dodał.
Jeden z jeńców kulał. Starsza kobieta miała żylaki. Młodsza szła boso. Za wsią Steinbrenner pchnął młodszego z więźniów.
– Hej ty! Biegnij!
Mężczyzna odwrócił się. Steinbrenner parsknął śmiechem i machnął ręką.
– Biegnij! Biegnij! Jazda! Wolny!
Starszy mężczyzna powiedział coś po rosyjsku. Tamten nie pobiegł. Steinbrenner nadepnął mu na pięty.
– Biegnij, ścierwo!
– Zostaw – powiedział Graeber. – Słyszałeś, co Rahe rozkazał.
– Możemy ich tu puścić – szepnął Steinbrenner. – Mam na myśli mężczyzn. Dziesięć kroków, a potem strzelamy. Kobiety zamkniemy. Młodszą weźmiemy sobie na noc.
– Daj im spokój. I zmykaj. Ja tu dowodzę.
Steinbrenner obserwował łydki młodej kobiety. Ubrana była w krótką spódnicę, a nogi miała opalone i muskularne.
– Tak czy owak, będą rozstrzelani – oświadczył. – Albo my to zrobimy, albo SD. Z tą młodą możemy się jeszcze zabawić. Tobie łatwo mówić. Dopiero wróciłeś z urlopu.
– Zamknij pysk i pomyśl o swojej narzeczonej! Córce obersturmbannfuhrera SS! – powiedział Graeber. – Rahe kazał ci zaprowadzić nas do szopy, to wszystko.
Szli aleją w stronę białego domu.
– To tutaj – oświadczył Steinbrenner ponuro i wskazał na dobrze zachowaną, niewielką murowaną przybudówkę. Drzwi z żelaznych prętów można było zamknąć z zewnątrz na kłódkę.
Graeber obejrzał przybudówkę. Prawdopodobnie służyła kiedyś za stajnię lub szopę. Podłoga była cementowa. Bez narzędzi więźniowie nie mogli się stąd wydostać; a już przedtem zrewidowano ich, czy nie mają nic przy sobie.
Otworzył drzwi i kazał im wejść. Dwaj rekruci, którzy przyszli wraz z nimi jako straż, stali z gotowymi do strzału karabinami. Więźniowie weszli do szopy jeden za drugim. Graeber zamknął i sprawdził kłódkę. Trzymała.
– Jak małpy w klatce – wyszczerzył zęby Steinbrenner. – Banana! Banana! Chcecie banana, małpy?
Graeber zwrócił się do rekrutów.
– Zostaniecie tu na straży. Jesteście odpowiedzialni za więźniów. Później was zluzują. Czy któryś z was mówi po niemiecku? – spytał Rosjan.
Nie odpowiedzieli.
– Później postaramy się dla was o trochę słomy. Chodź – powiedział Graeber do Steinbrennera.
– Postaraj się dla nich jeszcze o pierzyny.
– Chodź! A wy uważajcie tu!
Zameldował się u Rahego i oświadczył, że więzienie jest pewne.
– Weźcie kilku żołnierzy i obejmijcie straż – powiedział Rahe. – Za kilka dni, gdy sytuacja trochę się uspokoi, mam nadzieję, że pozbędziemy się tych ludzi.
– Tak jest.
– Potrzeba wam więcej niż dwóch żołnierzy?
– Nie. Szopa jest pewna. Mógłbym ich sam pilnować, gdybym został tam na nocleg. Nikt się nie wydostanie.
– Dobrze. Tak też zrobimy. Rekrutów potrzebujemy tutaj, aby ich jeszcze naprędce trochę przeszkolić w technice bojowej. Komunikaty… – Rahe urwał. Źle wyglądał. – Sami zresztą wiecie, co się święci. Idźcie więc.
Graeber zabrał swoje rzeczy. Znał teraz tylko niewielu żołnierzy ze swojego plutonu.
– Zrobili z ciebie dozorcę? – spytał Immermann.
– Tak. Tam będę się mógł przynajmniej wyspać. Lepsze to niż szkolenie tych smarkaczy.
– Nie będziesz miał na to wiele czasu. Wiesz, co się dzieje na froncie?
– Wygląda na plajtę.
– Walczymy skracając linie. Rosjanie wszędzie przerwali front. Od godziny nadchodzą zasrane wiadomości – wielka ofensywa. A tu jest przecież równina. Nie ma nawet gdzie się utrzymać. Tym razem musimy się cofnąć daleko do tyłu.
– Sądzisz, że zrobimy koniec, gdy dojdziemy do granicy Niemiec?
– A ty tak sądzisz?
– Nie.
– Ja też nie. Kto miałby u nas zrobić koniec? Sztab generalny na pewno nie weźmie tego na siebie. – Immermann wykrzywił się w uśmiechu. – Podczas ostatniej wojny udało im się zwalić odpowiedzialność na nowy rząd tymczasowy, który w tym właśnie celu sami utworzyli. Ci idioci nadstawili głowy, podpisali zawieszenie broni i w osiem dni później zostali oskarżeni o zdradę kraju. Dzisiaj tak nie będzie. Totalny rząd – totalna klęska. Nie istnieje druga partia do prowadzenia rokowań.
– Oprócz komunistów – powiedział Graeber z goryczą. – Dosyć często mi to tłumaczyłeś. Ale mnie nie odpowiadają metody żadnej dyktatury, ani tej, ani tamtej. Idę spać. Jedyne, czego bym pragnął w życiu, to myśleć, co chcę, mówić, co chcę, i robić, co chcę. Ale od czasu, gdy rządzą nami Mesjasze, stanowi to znacznie większe przestępstwo niż morderstwo.
Wziął tornister i udał się do kuchni polowej. Wyfasował tam grochówkę, chleb i porcję kiełbasy na kolację; dzięki temu nie potrzebował już wracać do wsi.
Popołudnie było dziwnie spokojne. Rekruci przynieśli słomę i poszli sobie. Choć front huczał, wydawało się, że dzień upłynie spokojnie. Przed szopą rozciągał się zdziczały trawnik, podeptany i zryty granatami; mimo to zielenił się, a na skraju dawnej dróżki rosło kilka kwitnących krzaków.
W ogrodzie, za brzozową aleją odkrył Graeber mały, częściowo zachowany pawilon, z którego mógł obserwować szopę. Znalazł tam nawet kilka książek. Oprawione były w skórę i ozdobione wyblakłymi złoceniami. Deszcz i śnieg tak je zniszczyły, że tylko jedną jeszcze dało się odczytać. Gruby tom zdobiły romantyczne sztychy wyidealizowanych krajobrazów. Tekst był francuski. Graeber powoli przerzucał kartki. Stopniowo uległ urokowi ilustracji. Rozbudziły w nim bolesną i beznadziejną tęsknotę, która utrzymała się jeszcze długo po zaniknięciu książki.
Aleją brzozową poszedł w stronę stawu. Wśród śmieci i wodorostów przysiadł tam grający na flecie faun. Brakowało mu jednego rogu, ale poza tym przetrzymał rewolucję, komunizm i wojnę. Pochodził, podobnie jak książki, z legendarnych czasów sprzed pierwszej wojny, gdy Graebera nie było jeszcze na świecie. Graeber urodził się po pierwszej wojnie, wyrósł w nędzy okresu inflacji i niepokojów lat powojennych i przebudził się w czasie nowej wojny. Okrążył staw, minął pawilon i powrócił do więźniów. Przyjrzał się żelaznym drzwiom. Znać było, że nie wykonano ich dla tej szopy, lecz później dopiero założono. Może dawny właściciel tej posiadłości sam kiedyś oczekiwał za nimi śmierci. Stara kobieta spała. Młoda przykucnęła w kącie. Obaj mężczyźni stali, wpatrując się w południe. Dziewczyna patrzyła przed siebie. Starszy Rosjanin obserwował Graebera. Ten odwrócił się i położył na trawie.
Po niebie przeciągały chmury. W koronach brzóz świergotały ptaki. Niebieski motyl kołysał się nad lejami od granatów z kwiatka na kwiatek. Po chwili przyleciał drugi. Bawiły się ze sobą i goniły nawzajem. Dudnienie frontu narastało. Oba motyle parzyły się i złączone pofrunęły przez gorące, rozsłonecznione powietrze. Graeber zasnął.
Wieczorem rekrut przyniósł jedzenie dla więźniów. Była to grochówka z obiadu rozcieńczona wodą. Rekrut czekał, aż więźniowie zjedzą, po czym zabrał miski. Przyniósł też dla Graebera jego przydział papierosów – więcej niż zwykle. Był to zły znak. Lepsze jedzenie i więcej papierosów dawano jedynie, gdy nadchodziły ciężkie dni.
– Na dziś wieczór wyznaczono nam dwie godziny dodatkowej służby – powiedział rekrut. Spojrzał poważnie na Graebera. – Ćwiczenia bojowe, rzut granatem i walka na bagnety.
– Dowódca kompanii wie, co robi. Bynajmniej nie chce was gnębić.
Rekrut skinął głową. Przyglądał się Rosjanom jak zwierzętom w ogrodzie zoologicznym.
– To są ludzie – powiedział Graeber.
– Tak, Rosjanie.
– Zgoda, Rosjanie. Weź karabin i trzymaj go w pogotowiu. Wypuścimy kobiety, jedną po drugiej.
Graeber powiedział przez kraty:
– Wszyscy do lewego kąta. Niech tu podejdzie stara kobieta. Potem następni wyjdą za potrzebą.
Stary Rosjanin powiedział coś do pozostałych. Usłuchali. Rekrut trzymał karabin w pogotowiu. Stara kobieta podeszła do drzwi. Graeber wypuścił ją i znów zamknął kratę. Kobieta zaczęła płakać. Sądziła, że będzie rozstrzelana.
– Powiedz, że nic jej nie zrobimy. Ma tylko załatwić swoją potrzebę – zwrócił się Graeber do starego Rosjanina.
Tamten przemówił do niej. Przestała płakać. Graeber i rekrut zaprowadzili ją za róg, gdzie zachowały się dwie ściany domu. Poczekali, aż wróci, a następnie wypuścili młodą. Szła szybko i lekko. Z mężczyznami sprawa była łatwiejsza. Wyprowadził ich za przybudówkę nie spuszczając z oczu. Młody rekrut z powagą trzymał karabin gotowy do strzału; wysunął dolną wargę, pełen gorliwości i skupienia. Odprowadził ostatniego mężczyznę i zaniknął kłódkę.
– To było denerwujące – powiedział.
– Doprawdy? – Graeber odstawił karabin. – Możesz już odejść.
Poczekał, aż rekrut sobie pójdzie. Potem wyciągnął papierosy i dał staremu po jednym dla każdego. Potarł zapałkę i wsunął ją przez kraty. Wszyscy palili. Papierosy żarzyły się w półmroku, oświecając twarze. Graeber spojrzał na młodą Rosjankę i odczuł nagle nieznośną tęsknotę za Elżbietą.
– Pan… dobry – powiedział stary Rosjanin śledząc jego wzrok. Przywarł twarzą do żelaznych prętów. – Wojna przegrana… dla Niemców… pan dobry człowiek – mówił cicho.
– Bzdura.
– Dlaczego nie… nas wypuścić… iść z nami? – Pomarszczona twarz starego odwróciła się na chwilę ku młodej Rosjance, a następnie znów do Graebera. – Iść z nami… Marusia… schowa… dobre miejsce… żyć. Żyć… – powtórzył natarczywie.
Graeber potrząsnął głową…,,To nie jest wyjście – pomyślał. – To nie. Ale jakie jest wyjście?”
– Żyć… nie zginąć… tylko niewola… – szeptał Rosjanin. – Pan też żyć… dobrze u nas… my niewinni.
Brzmiało to prosto. Graeber odwrócił się. Brzmiało to prosto w łagodnym, zanikającym świetle wieczoru.,,Oni chyba naprawdę są niewinni. Nie znaleziono przy nich broni i nie wyglądają na partyzantów. Oboje starzy na pewno nie. Gdybym ich wypuścił, uczyniłbym coś przynajmniej. Uratowałbym kilku niewinnych ludzi. Ale pójść z nimi nie mogę. Tego się boję równie silnie jak tego, przed czym uciekam." Chodził w koło. Znów podszedł do fontanny. Brzozy odcinały się teraz czarno na tle nieba. Zawrócił. W ciemnościach szopy żarzył się jeszcze papieros. Za prętami blado jaśniała twarz starego Rosjanina.
– Żyć… - powiedział. – Dobrze… u nas…
Graeber wsunął resztę swoich papierosów w wielką dłoń Rosjanina. Potem podał mu jeszcze kilka zapałek.
– Masz… palcie… na noc…
– Żyć… pan młody… dla pana wojna skończona… pan dobry człowiek… my niewinni, żyć… pan… my… wszyscy…
Był to cichy, głęboki głos. Zachwalał życie jak pokątny handlarz masło, jak prostytutka miłość. Tkliwie, natarczywie, nęcąco i fałszywie. Jakby je miał na sprzedaż. Graeber czuł, jak głos ten nim targa.
– Zamknij gębę! – krzyknął na starego. – Dosyć tego gadania, bo zamelduję o tym. A wtedy koniec z wami!
Znów podjął obchód. Łoskot frontu spotężniał. Ukazały się pierwsze gwiazdy. Poczuł się nagle bardzo osamotniony i zapragnął leżeć znów w ziemiance wśród smrodu i chrapania kolegów. Miał wrażenie, jakby został przez wszystkich opuszczony i teraz sam musiał powziąć jakąś decyzję.
Położył się w pawilonie na słomie i próbował zasnąć. “Może zdołają uciec – pomyślał – tak, żebym tego nie zauważył". Nic nie pomagało. Wiedział, że nie mogą tego zrobić. Zatroszczyli się o to ludzie, którzy przebudowali szopę.
Front stawał się coraz bardziej niespokojny. Samoloty huczały wśród nocy. Terkotały karabiny maszynowe. Potem dobiegły głuche odgłosy eksplodujących bomb. Graeber nasłuchiwał. Hałas wzmagał się. “Gdybyż zdołali się wydostać!" – pomyślał znowu. Wstał i podszedł do przybudówki. Panowała tam cisza. Więźniowie zdawali się spać. Potem jednak dojrzał niewyraźnie twarz starego Rosjanina i zawrócił.
Po północy nabrał pewności, że na froncie toczy się zażarta bitwa. Ciężka artyleria wstrzeliwała się daleko poza linie. Pociski padały już blisko wsi. Graeber wiedział, jak słabe są ich własne pozycje. Śledził poszczególne etapy walki. Wkrótce do ataku ruszą czołgi. Ziemia drżała teraz pod huraganowym ogniem. Grzmoty przewalały się od horyzontu do horyzontu. Czuł bitwę każdą cząstką swego ciała. Czuł, że wkrótce go dosięgnie, a mimo to w wirze piorunów i błyskawic wydawała się w przedziwny sposób krążyć wokół niego, wokół tego małego białego budynku, w którym przycupnęło czworo Rosjan – jakby w całym tym cyklonie zniszczenia i śmierci oni właśnie stali się nagle punktem centralnym i jakby wszystko od tego zależało, co się z nimi stanie.
Chodził tam i z powrotem, zbliżał się do szopy i zawracał, macał klucz w kieszeni, przewracał się na słomie i dopiero nad ranem zapadł nagle w ciężki, niespokojny sen.
Zerwał się, gdy już szarzało. Na froncie rozpętało się piekło. Ogień artylerii obejmował już wieś i sięgał poza nią. Graeber popatrzył na przybudówkę. Kraty były w porządku. Za nimi poruszali się Rosjanie. Potem spostrzegł nadbiegającego Steinbrennera.
– Odwrót! – krzyczał Steinbrenner. – Rosjanie się przedarli. Zbiórka we wsi. Prędko! Straszny bałagan! Bierz swoje rzeczy! – Zbliżył się. – Tamtych szybko zlikwidujemy.
Graeber poczuł gwałtowne bicie serca.
– Gdzie masz rozkaz? – spytał.
– Rozkaz? Chłopie, gdybyś wiedział, co się dzieje we wsi, nie pytałbyś już o rozkazy! Nie słyszałeś tu odgłosów ofensywy?
– Tak.
– No, to sam wiesz. Jazda! Myślisz, że będziemy taszczyć ze sobą tę bandę? Załatwimy się z nimi przez kraty.
Niebieskie oczy Steinbrennera błyszczały. Skóra na nosie była napięta. Sięgnął ręką do pasa.
– Ja tu ponoszę odpowiedzialność – powiedział Graeber. – Jeśli nie masz rozkazu, to wynoś się.
Steinbrenner się zaśmiał.
– Dobrze. Więc sam ich rozwal.
– Nie – powiedział Graeber.
– Ktoś musi ich zlikwidować. Nie możemy ich wlec ze sobą. Usuń się ze swoimi delikatnymi nerwami. Idź naprzód, ja cię zaraz dogonię.
– Nie – powiedział Graeber. – Nie zastrzelisz ich.
– Nie? – Steinbrenner uniósł brwi. – Nie? – powtórzył powoli. Wiesz, co mówisz?
– Tak, wiem.
– Mówisz, że wiesz? A więc wiesz także, że ty…
Twarz Steinbrennera zmieniła się. Sięgnął po rewolwer. Graeber podniósł karabin i strzelił. Steinbrenner zatoczył się i upadł. Wydał westchnienie jak dziecko. Rewolwer wypadł mu z ręki.
Graeber wpatrywał się w leżące na ziemi ciało. Pocisk artyleryjski przeleciał z wyciem nad ogrodem. Graeber ocknął się, podszedł do szopy, wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
– Idźcie – powiedział.
Rosjanie spojrzeli na niego. Nie dowierzali mu. Odrzucił karabin.
– Idźcie, idźcie – powiedział niecierpliwie, pokazując puste ręce.
Młodszy Rosjanin ostrożnie wysunął nogę. Graeber odwrócił się. Poszedł z powrotem na miejsce, gdzie leżał Steinbrenner.
– Morderca – powiedział, nie wiedząc, kogo ma na myśli. Wpatrywał się w Steinbrennera. Nie czuł nic. – Morderca – powtórzył, mając na myśli Steinbrennera i siebie samego, i wielu innych.
Nagle myśli jego zaczęły gonić jedna za drugą. Wydawało się, że odwalony został jakiś głaz. Coś rozstrzygnęło się ostatecznie. Nie czuł już żadnego ciężaru, tylko jakąś dziwną lekkość. Wiedział, że powinien coś zrobić, ale miał wrażenie, że musi się czegoś przytrzymać, aby nie odlecieć. Kręciło mu się w głowie. Ostrożnie poszedł brzozową aleją naprzód. Musiał zrobić coś nieskończenie ważnego, ale nie mógł tego sprecyzować, jeszcze nie. Było to zbyt odległe i zbyt nowe, i tak oczywiste, że sprawiało ból.
Zobaczył Rosjan. Biegli, schyleni, całą grupą, kobiety na przedzie. Jeden z mężczyzn odwrócił się i dostrzegł Graebera. W ręku miał karabin. Uniósł go i wycelował. Graeber ujrzał czarny wylot lufy, który stawał się coraz większy, chciał wołać, tyle jeszcze miał prędko i głośno do powiedzenia…
Nie poczuł kuli. Nagle ujrzał tylko przed sobą trawę, jakąś roślinę tuż przed oczami, na wpół zdeptaną, o czerwonawych kwiatach i delikatnych płatkach, które stawały się coraz większe; kiedyś już tak było, ale nie wiedział kiedy. Roślina chwiała się, a głowa jego opadała powoli i na tle zwężającego się widnokręgu widział już tylko ją jedną, bezgłośną, zrozumiałą samą przez się, dającą ukojenie i spokój niezmiennością prostych rzeczy; stawała się większa i większa, aż wypełniła całe niebo – i oczy jego się zamknęły.