W ciągu nocy dudnienie artylerii na horyzoncie znowu się wzmogło. Niebo było czerwone, a błyski wystrzałów stały się wyraźniejsze. Przed dziesięcioma dniami pułk wycofano z frontu na odpoczynek. Ale Rosjanie podchodzili coraz bliżej. Front przesuwał się z każdym dniem. Nie istniały już jakieś dokładne linie. Rosjanie atakowali. Atakowali już od miesięcy. I od miesięcy pułk znajdował się w odwrocie.
Graeber obudził się. Przez chwilę nasłuchiwał grzmotów, próbował znowu zasnąć, nie zdołał jednak. Po jakimś czasie wciągnął buty i wyszedł na dwór.
Noc była jasna i niezbyt mroźna. Zza lasu na prawo dochodziły odgłosy detonacji. Jak przezroczyste meduzy wisiały w powietrzu rakiety świetlne, rozsiewające jarzące się krople. Gdzieś dalej reflektory polowały na samoloty.
Graeber przystanął i spojrzał w górę. Bezksiężycowe niebo usiane było gwiazdami. Nie widział ich; widział tylko, że to noc wymarzona dla lotników.
– Piękna pogoda na urlop – rozległ się obok czyjś głos. Był to Immermann, który stał na warcie. Pułk znajdował się wprawdzie poza linią frontu, ale partyzanci docierali wszędzie, toteż co noc wystawiano warty.
– Za wcześnie przyszedłeś. Jeszcze pół godziny do zmiany. Idź, połóż się. Już ja cię obudzę. W twoim wieku zawsze można spać. Ile masz lat? Dwadzieścia trzy?
– Tak.
– No więc?
– Nie jestem zmęczony.
– Gorączka przedurlopowa, co? – Immermann spojrzał badawczo na Graebera. – Swoją drogą, masz szczęście! Urlop!
– Jeszcze go nie mam. W ostatniej chwili mogą odwołać wszystkie urlopy. Już trzy razy mnie to spotkało.
– Zdarza się. Od kiedy ci przysługuje?
– Od dziewięciu miesięcy. Zawsze coś włazi w paradę. Ostatnim razem dostałem postrzał lędźwi. Zbyt lekki, aby puścili do domu.
– A to pech! Ale ty chociaż jesteś na liście. Ja – nie. Politycznie niepewny; kandydat do bohaterskiej śmierci i nic więcej. Mięso armatnie i nawóz dla Tysiącletniej Rzeszy.
Graeber obejrzał się.
– Prawdziwie niemieckie spojrzenie! – powiedział Immermann ze śmiechem. – Nie bój się, wszyscy chrapią. Steinbrenner też.
– Wcale o tym nie myślałem – zaperzył się Graeber. O tym właśnie myślał.
– Tym gorzej! – Immermann znowu wybuchnął śmiechem. – To już stało się naszą drugą naturą. Człowiek nawet tego nie spostrzega. Zabawne, że w naszych bohaterskich czasach denuncjanci wyrastają jak grzyby po deszczu. To daje dużo do myślenia, prawda?
Graeber milczał przez chwilę.
– Jeśli tak dobrze wszystko wiesz, powinieneś bardziej wystrzegać się Steinbrennera – powiedział wreszcie z wahaniem.
– Gwiżdżę na Steinbrennera. Więcej on może wam zaszkodzić niż mnie. Właśnie dlatego, że nie jestem ostrożny. U takich jak ja to oznaka szczerości. Za dużo wazeliny budziłoby tylko nieufność bonzów. Stara dewiza byłych partyjniaków: nie zwracać na siebie uwagi.
Graeber chuchał w dłonie.
– Zimno – odezwał się.
Wolał nie wdawać się w dyskusje polityczne. Lepiej było nie wtrącać się do niczego. Chciał dostać urlop, to wszystko, po co więc ryzykować? Immermann miał rację: nieufność stała się najbardziej powszechnym zjawiskiem w Trzeciej Rzeszy. Prawie nigdzie człowiek nie czuł się całkiem bezpiecznie. A jeśli człowiek nie czuje się bezpiecznie, winien trzymać język za zębami.
– Kiedy byłeś w domu po raz ostatni? – zapytał Immermann.
– Mniej więcej przed dwoma laty.
– Cholernie dawno. Zdziwisz się.
Graeber nic nie odpowiedział.
– Zdziwisz się – powtórzył Immermann. – Tyle tam zmian.
– Co za zmiany?
– Duże. Przekonasz się.
Graebera ogarnął strach. Poczuł ściskanie w dołku. Znał to uczucie, opadało go od czasu do czasu nagle i bez uchwytnej przyczyny. Wszystko było możliwe w tym świecie, w którym od dawna już nie było nic pewnego.
– Skąd ty o tym wiesz? – zapytał. – Przecież nie byłeś na urlopie.
– Nie, ale wiem. W karnej kompanii słyszy się więcej niż tutaj.
Graeber wstał. Po co tu przyszedł? Nie chciał się wdawać w żadne rozmowy. Chciał być sam. Ach, gdyby już mógł się stąd wydostać! Ta myśl go opętała. Chciał być sam, sam przez kilka tygodni, sam ze swoimi myślami – nic więcej. Tyle było spraw do przemyślenia. Nie tu – tam, w ojczyźnie. Chciał być sam i z dala od wojny.
– Czas na zmianę warty – odezwał się. – Pójdę po swoje graty i zbudzę Sauera.
Dudnienie na horyzoncie przewalało się nadal w grzmotach i błyskach wybuchów. Graeber wpatrywał się w dal. Jesienią 1941 roku fuhrer oświadczył, że Rosjanie są wykończeni – i tak też wtedy wyglądało. Jesienią 1942 roku powtórzył to jeszcze raz i nadal tak wyglądało. Ale potem nadeszły niezrozumiałe dni pod Moskwą i Stalingradem. Nagle wszystko się zmieniło. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej Rosjanie znów mieli artylerię. Horyzont znów zaczął grzmieć. Ten grzmot rozbił w puch wszystkie mowy fuhrera i nie ustawał ani na chwilę, pędząc przed sobą niemieckie dywizje drogą odwrotu. Nie mogli tego pojąć, ale nagle rozeszły się pogłoski o odcięciu i poddaniu się całych armii i wkrótce już jasne było dla każdego, że zwycięstwa zamieniły się w ucieczkę. Jak w Afryce, gdy byli już u wrót Kairu.
Graeber ciężkim krokiem szedł drogą wokół wsi. Poświata bezksiężycowej nocy wypaczała wszystkie perspektywy; odbita w śniegu, zacierała proporcje i odległości. Domy jak gdyby się oddaliły, a las przybliżył. Wszędzie wyczuwało się wrogość i niebezpieczeństwo.
Lato roku 1940 we Francji. Spacerek do Paryża. Wycie stukasów nad zaskoczonym krajem. Drogi zatłoczone uchodźcami i armią w rozsypce. Koniec czerwca; pola, lasy, pochód przez nie zniszczony kraj, a potem owo miasto pełne srebrzystego światła, ulic, kawiarni, miasto, które przyjęło ich bez jednego wystrzału. Czy wówczas się zastanawiał? Czy był zaniepokojony? Nie. Wszystko uważał za słuszne. Niemcy, napadnięte przez żądnych wojny wrogów, broniły się – to wszystko. I choć przeciwnik nie był przygotowany, choć prawie nie stawiał oporu – nawet to nie wydawało się dziwne.
A potem, w Afryce, w czasie zwycięskich marszów i podczas nocy spędzanych na pustyni, nocy pełnych gwiazd i chrzęstu czołgów – czy zastanawiał się? Nie, nie myślał o tym nawet w czasie odwrotu. To była Afryka, obcy kraj, między nim a ojczyzną rozciągało się Morze Śródziemne, za nim – Francja, potem dopiero Niemcy. O czym tu było rozmyślać nawet w obliczu porażki? Nie można wszędzie zwyciężać.
Ale potem przyszła Rosja. Rosja, klęska i ucieczka. A tu nie ma morza, które by powstrzymało nieprzyjaciela; droga odwrotu wiedzie prosto do Niemiec. Przy tym rozgromione zostało nie kilka dywizji jak w Afryce – tutaj cofała się cała armia niemiecka. Wtedy nagle zaczął się zastanawiać. On i wielu innych. To zrozumiałe; póki odnoszono zwycięstwa – wszystko było w porządku, a co nie było w porządku, pomijano milczeniem lub usprawiedliwiano wzniosłym celem. Jakim celem właściwie? Czyż medal nie miał zawsze dwóch stron? I czyż jedna z nich nie była zawsze ponura i nieludzka? Czemu wcześniej tego nie widział? I czy doprawdy nie widział? Czyż nie odczuwał często zwątpienia i wstrętu, choć zawsze je od siebie odpędzał?
Usłyszał kaszel Sauera. Graeber minął kilka spalonych chat i wyszedł mu na spotkanie. Sauer wskazał na północ. Potężna, wzmagająca się pożoga drgała na horyzoncie. Słychać było odgłosy wybuchów; snopy płomieni strzelały w górę.
– Czy i tam już są Rosjanie? – spytał Graeber.
Sauer potrząsnął głową.
– Nie, to nasi saperzy palą i niszczą jakąś miejscowość.
– To znaczy, że znów się cofamy?
– No chyba!
Przysłuchiwali się w milczeniu.
– Od dawna już nie widziałem całej chałupy – powiedział po chwili Sauer.
Graeber wskazał kwaterę Rahego.
– No, ta jest jeszcze względnie cała.
– I ty to nazywasz “cała"? Z dziurami od kul, spalonym dachem i zawaloną stajnią? – Sauer westchnął głośno. – Nie zniszczonej drogi nie widziałem już chyba od lat.
– Ja też nie.
– Wkrótce zobaczysz. W kraju.
– Tak, dzięki Bogu!
Sauer spoglądał na łunę pożaru.
– Czasem, gdy się widzi, ile naniszczyliśmy tu, w Rosji, strach człowieka ogarnia. Jak sądzisz, co oni by z nami zrobili, gdyby doszli do naszych granic? Pomyślałeś kiedy o tym?
– Nie.
– A ja tak. Mam zagrodę w Prusach Wschodnich. Pamiętani dobrze, jak uciekaliśmy w 1914 roku, gdy przyszli Rosjanie. Miałem wtedy dziesięć lat.
– Jeszcze daleko do granicy.
– To zależy. To może diablo szybko nastąpić. Pamiętasz, jak prędko posuwaliśmy się na początku?
– Nie. Wtedy byłem w Afryce.
Sauer znów spojrzał na północ. Rozlała się tam jedna wielka ściana ognia, a potem dobiegły odgłosy kilku potężnych detonacji.
– Widzisz, co my tu robimy? A teraz pomyśl, gdyby Rosjanie zrobili kiedyś to samo u nas – co by wtedy pozostało?
– Nie więcej niż tutaj.
– O tym właśnie myślę! Czy ty tego nie rozumiesz? O tym się wciąż myśli, to przecież zrozumiałe.
– Nie doszli jeszcze do granicy. Słyszałeś przedwczoraj na wykładzie politycznym, na który nas zagnano, że skracamy nasze linie tylko dlatego, aby uzyskać dogodne pozycje wyjściowe do wykorzystania naszych nowych, tajnych broni.
– Ach, bzdura! Kto jeszcze w to wierzy? Po co wobec tego gnaliśmy tak daleko naprzód? Powiem ci coś: jak dojdziemy do naszej granicy, musimy zawrzeć pokój. Nie ma innego wyjścia.
– Dlaczego?
– Ależ chłopie, jeszcze się pytasz? Żeby nie zrobili z nami tego, co my z nimi. Nie rozumiesz?
– Tak. Ale jeżeli oni nie zgodzą się na pokój?
– Kto?
– Rosjanie.
Sauer, zaskoczony, wlepił wzrok w Graebera.
– Przecież muszą! My im proponujemy pokój, a oni muszą się zgodzić. Pokój to pokój! Wojna się skończy, a my będziemy uratowani.
– Muszą? Zgodzą się tylko na bezwarunkową kapitulację. Zajmą wtedy całe Niemcy, a ty i tak stracisz swoją zagrodę. Pomyślałeś kiedyś o tym czy nie?
Sauer osłupiał.
– Pewnie, że i o tym myślałem – odpowiedział po chwili. – Ale to jednak co innego. Gdy jest pokój, to nie wolno już niszczyć. – Przymrużył oczy, znowu był tylko chytrym chłopem. – U nas więc wszystko zostanie nie zniszczone. Tylko u innych będzie zrujnowane. A kiedyś wreszcie będą musieli wynieść się z Niemiec. I w ten sposób to my faktycznie wygramy wojnę.
Graeber nic nie odpowiedział. “Po cóż znowu wdaję się w rozmowę? – pomyślał. – Chciałem tego uniknąć. Gadanie nic nie pomoże. Czego się już zresztą w ciągu tych lat nie omawiało i nie rozpamiętywało? Gadanie jest bezcelowe, a przy tym niebezpieczne. A tamto inne, co nadciąga bezgłośnie i powoli, jest zbyt groźne, zbyt niejasne i posępne, aby o tym mówić. Mówi się o służbie, o żarciu i o zimnie. Ale nie o tamtym ani o umarłych".
Graeber zawrócił ku wsi. Aby umożliwić przejście przez roztopy, ułożono na drogach belki i deski. Deski uginały się, gdy po nich stąpał, i łatwo było się z nich ześliznąć. Pod nimi chlupała woda.
Doszedł do niewielkiej, zrujnowanej cerkwi, gdzie złożono zwłoki podporucznika Reickego. Drzwi stały otworem. Wieczorem znaleziono zwłoki jeszcze dwóch żołnierzy i Rahe rozkazał, aby wszystkich trzech pochować nazajutrz z honorami wojskowymi. Jednego żołnierza, frajtra, nie udało się zidentyfikować. Twarz miał wyżartą i brak było znaku rozpoznawczego. Brzuch jego był także rozszarpany, a wątroba wyżartą. Prawdopodobnie lisy lub szczury. Które z nich – pozostało nie rozstrzygnięte.
Graeber wszedł do cerkwi. Czuć tu było saletrą, zgnilizną i trupim odorem. Latarką przeszukał kąty. W jednym z nich stały dwie potłuczone figury świętych. Obok, przysypany nawianym śniegiem, leżał zardzewiały rower bez kół i łańcucha. Kilka podartych worków na zboże wskazywało, iż był tu kiedyś magazyn. Pośrodku na brezentowych płachtach leżeli umarli. Leżeli surowi, odpychający i samotni i nic ich więcej nie obchodziło.
Graeber zamknął drzwi i ruszył dalej drogą dookoła wsi. Cienie rozpościerały się wokół ruin i nawet słabe światło wydawało się zwodnicze. Wszedł na pagórek, gdzie wykopano groby. Dół dla Reickego poszerzono, aby pochować z nim razem obu żołnierzy.
Słyszał cichy szmer wody spływającej do dołu. Matowo połyskiwała rozkopana ziemia. Wsparty był o nią krzyż z nazwiskami. Jeśli kogoś zainteresuje, kto pod nim spoczywa, będzie mógł się dowiedzieć jeszcze przez kilka dni, nie dłużej – wkrótce wieś stanie się znów terenem walki.
Ze wzniesienia Graeber objął wzrokiem okolicę. Była jałowa, posępna i zdradliwa. Światło zwodziło, to wyolbrzymiało przedmioty, to zacierało ich kontury i nic nie budziło zaufania. Wszystko tu było obce, wrogie i zmrożone samotnością. Nic nie dawało oparcia ani ciepła. Wszystko było bezkresne jak ten kraj. Bezgraniczne i obce. Obce z wyglądu i z ducha. Graeber zadrżał z zimna. Do tego więc doszedł.
Grudka ziemi oderwała się z usypanego pagórka; słychać było, jak głucho stoczyła się do dołu. Czy w tej zmarzłej na kamień ziemi żyją jeszcze robaki? Może – jeśli skryły się dostatecznie głęboko. Ale czy mogą żyć parę metrów pod ziemią? I czym się tam żywią? Jeśli przeżyły, to od jutra wystarczy im na pewien czas pożywienia.
“W ostatnich latach dosyć go miały – pomyślał. – Wszędzie, gdzieśmy byli, mogły się nażreć do przesytu. Dzięki nam dla robactwa Europy, Azji i Afryki nadszedł złoty wiek. Zostawiliśmy im całe armie trupów. Nie tylko ciała żołnierzy, ale także ciała kobiet i dzieci, i rozdarte bombami ciała starców. Obfitość wszelkiego dobra. W legendach robactwa żyć będziemy przez wieki jako łaskawi bogowie obfitości".
Graeber odwrócił się. Trupy, za dużo było trupów. Najpierw ginęli tamci, przeważnie tamci. Ale potem śmierć coraz silniej wdzierała się w ich własne szeregi. Pułki trzeba było stale uzupełniać; ubywało coraz więcej towarzyszy, którzy walczyli z nim od początku, i teraz pozostała ich nieliczna garstka. Z przyjaciół był tu już tylko jeden – Fresenburg, dowódca czwartej kompanii. Inni zginęli albo zostali przeniesieni, znajdowali się w lazaretach albo wrócili do domów jako niezdolne do służby kaleki – jeśli mieli szczęście. Niegdyś wyglądało to zupełnie inaczej. Inaczej też się nazywało.
Usłyszał kroki nadchodzącego Sauera.
– Stało się coś? – spytał.
– Nie. Przez chwilę zdawało mi się, że słyszę jakieś szmery. Ale to tylko szczury w szopie, gdzie leżą Rosjanie. – Sauer wskazał na pagórek, pod którym zakopano rozstrzelanych partyzantów. – Ci chociaż mają grób.
– Tak. Sami go sobie wykopali.
Sauer splunął.
– Właściwie można zrozumieć tych biedaków. Przecież niszczymy ich własny kraj.
Graeber spojrzał na niego. W nocy nachodzą człowieka inne myśli niż w dzień, ale Sauer to stary żołnierz, tak łatwo się nie rozczula.
– Skąd ci to przyszło do głowy? Dlatego, że się cofamy?
– No chyba! Wyobraź sobie, że i oni kiedyś mogą tak postępować z nami!
Graeber milczał przez chwilę. “Nie jestem lepszy od niego – pomyślał. – Odsuwałem to wszystko od siebie, odsuwałem, jak długo się dało".
– Dziwne – odezwał się. – Człowiek zaczyna rozumieć innych dopiero wtedy, kiedy sam ma tyłek w ogniu. Gdy komuś się dobrze powodzi, nie pomyśli o tym.
– Pewnie, że nie! To chyba jasne!
– Tak. Ale nie świadczy zbyt pochlebnie o człowieku.
– Nie świadczy pochlebnie? Kto by o to pytał, kiedy chodzi o własną skórę? – Sauer spojrzał na Graebera ze zdumieniem i odrobiną irytacji. – Wy, uczone facety, zawsze macie jakieś dziwne pomysły! Ani ja, ani ty nie zaczęliśmy tej wojny i nie jesteśmy za nią odpowiedzialni. Spełniamy tylko swój obowiązek. A rozkaz to rozkaz. Może nie?
– Tak – odparł Graeber, znużony.