IV

Przebudzili się. Piwnica dygotała. W uszach huczało. Zewsząd sypał się gruz. Stojąca za wsią artyleria przeciwlotnicza szalała.

– Uciekajmy stąd! – zawołał któryś z nowych.

– Spokój! Nie zapalać światła!

– Uciekajmy z tej pułapki na szczury!

– Dokąd idioto? Spokój! Co, do diabła, jesteście jeszcze rekrutami?

Głuchy łoskot znów wstrząsnął piwnicą. Coś zawaliło się w ciemności. Z hukiem posypały się kamienie, gruz i drzewo. Przez otwór w pułapie przemykały blade błyski.

– Zasypało kilku!

– Spokój! To tylko kawał muru!

– Uciekajmy, zanim nas tu pogrzebie!

Przed rozjaśnionym wejściem do piwnicy ukazały się jakieś postacie.

– Durnie! – zaklął ktoś. – Zostańcie na dole! Tu chociaż nie ma odłamków.

Ale tamci nie zwracali na to uwagi. Nie dowierzali nie umocnionej piwnicy. Mieli rację; tak samo jak ci, którzy pozostali. Była to sprawa przypadku; równie dobrze można było zostać zasypanym, jak zabitym przez odłamek.

Czekali, Żołądek podchodził każdemu do gardła, wstrzymywali oddech. Czekali na następny wybuch. Teraz grzmotnie gdzieś blisko. Ale nie grzmotnęło. Zamiast tego usłyszeli kilka eksplozji znacznie bardziej oddalonych.

– Cholera! – zaklął ktoś. – Gdzie są nasze myśliwce?

– Nad Anglią.

– Stul pysk! – wrzasnął Mucke.

– Nad Stalingradem! – dodał Immermann.

– Stul pysk!

W przerwach między strzałami artylerii przeciwlotniczej słychać było! huk samolotów.

– Są, są! – zawołał Steinbrenner. – To nasze!

Wszyscy nadstawili uszu. Przez wycie silników słabo przeciekał ogień, karabinów maszynowych. Trzy eksplozje nastąpiły jedna po drugiej. Wybuchły bezpośrednio za wsią. Blade światło rozjaśniło piwnicę i w tejże chwili wdarła się do środka rozszalała biel, czerwień i zieleń; ziemia uniosła się i rozpękła wśród burzy grzmotów, błysków i ciemności. W zamierającym huku słychać było krzyki z zewnątrz i trzask walących się murów piwnicy. Graeber wygramolił się spod deszczu padającego tynku. “Cerkiew" – pomyślał i poczuł w sobie taką pustkę, jakby składał się tylko ze skóry, a wszystko inne zostało z niego wyciśnięte. Wejście do piwnicy ocalało; majaczyło szaro w ciemności, gdy oślepione oczy znów odzyskały zdolność widzenia. Graeber poruszył się. Nie był raniony.

– Do diabła! – powiedział obok niego Sauer. – Ależ to było blisko! Chyba cała piwnica jest do chrzanu.

Wyczołgali się. Hałas na zewnątrz wybuchł na nowo. Między jedną a drugą detonacją słychać było wykrzykiwane przez Muckego rozkazy. Odprysk kamienia trafił go w czoło. W migotliwym świetle czerniła się krew spływająca mu po twarzy.

– Jazda! Wszyscy razem! Odkopywać! Kogo brak?

Nikt nie odpowiedział, pytanie było zbyt idiotyczne.

Graeber i Sauer usuwali gruz i kamienie. Robota szła powoli. Przeszkadzały im żelazne belki i wielkie bryły kamienia. Prawie nic nie widzieli, tylko blade niebo i błyski wybuchów.

Graeber odgarnął gruz i poczołgał się wzdłuż zawalonej części piwnicy. Twarzą dotykał niemal rumowiska, a rękami szukał dokoła siebie. Nasłuchiwał z natężeniem, aby poprzez hałas usłyszeć wołanie lub jęki, a jednocześnie obmacywał rumowisko w poszukiwaniu ludzkich członków. To było lepsze niż kopanie na chybił trafił. Dla zasypanych każda sekunda jest droga.

Nagle napotkał rękę, która się poruszała.

– Tu ktoś jest! – zawołał i zaczął usuwać gruz, szukając głowy. Nie mógł jej znaleźć i pociągnął za rękę.

– Gdzie jesteś? Powiedz coś! Odezwij się! Gdzie jesteś? – krzyczał.

– Tu – szepnął tuż przy jego uchu zasypany. – Nie ciągnij. Przywaliło mnie.

Ręka znów się poruszyła. Graeber odrzucał tynk, wreszcie znalazł twarz i dotknął ust.

– Tutaj! – zawołał. – Pomóżcie mi!

Tylko kilku ludzi mogło się pomieścić w kącie i kopać. Graeber usłyszał głos Steinbrennera:

– Posuń się! Pilnuj, żeby mu twarzy nie zasypało! My podejdziemy do niego z tej strony!

Graeber przycisnął się do ściany. Tamci szybko pracowali w ciemności. Rwali i odwalali rumowisko.

– Kto to? – spytał Sauer.

– Nie wiem. – Graeber nachylił się nad zasypanym. – Ktoś ty?

Zasypany odpowiedział coś, ale Graeber nie zrozumiał.

– Żyje jeszcze? – spytał Steinbrenner.

Graeber dotknął twarzy zasypanego. Nie poruszała się.

– Nie wiem – odpowiedział. – Przed paru minutami żył jeszcze.

Znów rozpoczął się zgiełk. Graeber przylgnął niemal do twarzy tamtego.

– Zaraz cię wyciągniemy – zawołał. – Słyszysz mnie?

Zdawało mu się, że czuje na policzku słaby oddech, ale nie był pewien. Nad nim dyszeli ciężko Steinbrenner, Sauer i Schneider.

– Już nie odpowiada.

– Nie możemy kopać. – Sauer uderzył łopatą, aż zadźwięczało. – Dalej są żelazne belki i zbyt wielkie głazy. Potrzebujemy światła i narzędzi.

– Tylko bez światła! – wrzasnął Mucke. – Kto zapali światło, zostanie rozstrzelany.

Sami wiedzieli, że palenie światła w czasie nalotu równa się samobójstwu.

– Głupie bydlę – zaklął Schneider. – Myśli, że wszystkie rozumy pozjadał!

– Nic nie poradzimy. Musimy poczekać, aż się rozwidni.

– Tak.

Graeber przykucnął oparty o ścianę. Wpatrywał się w niebo – wycie z góry wdzierało się do piwnicy. Nie mógł niczego rozpoznać. Słyszał tylko niewidzialną, szalejącą śmierć. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nieraz tak wyczekiwał, a bywało już gorzej.

Ostrożnie przesunął ręką po nieznajomym obliczu – wolnym teraz od brudu i pyłu. Dotknął warg, zębów. Otwarte usta zamknęły się. Poczuł lekkie ukąszenie w palce. Zęby zacisnęły się i po chwili puściły.

– On jeszcze żyje!

– Powiedz mu, że dwóch ludzi poszło szukać narzędzi.

Graeber znów dotknął warg zasypanego. Nie poruszały się już. Poszukał ręki wśród gruzu i przytrzymał ją. Ręka również nie odpowiadała. Graeber trzymał ją mocno; to było wszystko, co mógł zrobić. Siedział tak i czekał, aż minie nalot.


Przynieśli narzędzia i wydobyli zasypanego. Był to Lammers, wątły mężczyzna w okularach. Znaleźli także okulary; leżały na ziemi o metr dalej, nie uszkodzone. Ale Lammers nie żył.

Graeber poszedł na wartę ze Schneiderem. Gęste od wybuchów powietrze czuć było spalinami. Część cerkwi zawaliła się. Tak samo dom dowódcy kompanii. Graeber zastanawiał się, czy Rahe ocalał. Potem dostrzegł jego chudą i wysoką sylwetkę w półcieniu za domem; Rahe obserwował prace przy uprzątaniu gruzów cerkwi. Część rannych została zasypana. Reszta leżała na polu, na rozpostartych kocach i płachtach brezentowych. Nie jęczeli. Oczy ich skierowane były do góry. Nie o pomoc. Bali się nieba. Graeber minął świeże leje po bombach. Cuchnęły i wyglądały na śniegu tak czarne, jakby wcale nie miały dna. Kłębiła się w nich mgła. W pobliżu pagórka, gdzie znajdowały się groby, natrafili na mniejszy lej.

– Możemy go użyć na grób – powiedział Schneider. – Mamy dosyć zabitych.

Graeber potrząsnął głową.

– Skąd weźmiesz ziemię, żeby go zasypać?

– Zgarnie się z brzegów.

– To nie wystarczy. Dół i tak pozostanie. Grunt dokoła jest wyższy. Łatwiej będzie wykopać nowe groby.

Schneider podrapał się w rudą brodę.

– Czy groby muszą być zawsze wyższe niż ziemia wokół?

– Chyba nie. To tylko taki zwyczaj.

Poszli dalej. Graeber spostrzegł, że na grobie Reickego brak krzyża. Wybuchy cisnęły go gdzieś w noc.

Schneider zatrzymał się nasłuchując.

– Diabli biorą twój urlop – powiedział.

Teraz nasłuchiwali obaj. Front ożywił się nagle. Nad horyzontem zwisały świetlne parasole i rakiety. Ogień artylerii przybrał na sile i stał się bardziej regularny. Słychać było łomot min.

– Ogień zaporowy – odezwał się Schneider. – To znaczy, że znów nas poślą na pierwszą linię. Nici z urlopu!

– Chyba tak.

Nasłuchiwali nadal. Schneider miał rację. To, co słyszeli, nie brzmiało jak lokalny atak. Była to silna koncentracja artylerii na nie ustabilizowanym froncie. Jutro rano zacznie się prawdopodobnie generalny szturm. W ciągu nocy nadciągnęła mgła i widzialność stawała się coraz gorsza. Rosjanie ruszą naprzód, ukryci za oparem mgły, jak przed dwoma tygodniami, kiedy kompania straciła czterdziestu dwóch ludzi.

Urlop diabli wzięli. Graeber i tak nigdy naprawdę nie wierzył, że go dostanie. Nawet nie napisał o tym do rodziców. Od czasu gdy został żołnierzem, był w domu tylko dwa razy, a ostatni urlop wydawał się już tak odległy, że niemal nierealny. Prawie dwa lata. A może dwadzieścia lat? To na jedno wychodzi. Nawet nie odczuwał rozczarowania. Tylko pustkę.

– W którą stronę chcesz pójść? – spytał Schneidera.

– Wszystko mi jedno. Na prawo?

– Dobrze. To ja pójdę na lewo.

Nadciągnęła mgła, gęstniejąc szybko. Brodziło się w niej jak w ciemnej, mlecznej zupie. Sięgała już po szyję, falowała i kłębiła się zimnicą. Głowa Schneidera odpływała na niej w dal. Graeber ruszył na lewo, szerokim hakiem wokół wsi. Od czasu do czasu całkowicie tonął we mgle. Potem wyłaniał się znowu i na obrzeżu mlecznej powierzchni dostrzegał barwne światła frontu. Ogień się wzmagał.

Nie wiedział, jak długo szedł, gdy nagle usłyszał kilka pojedynczych strzałów. “Schneider – pomyślał. – Prawdopodobnie nerwy go poniosły". Znowu rozległy się strzały, a potem okrzyki. Pochylił się do przodu, zatonął w osłonie mgły i czekał z karabinem gotowym do strzału. Okrzyki słychać było coraz bliżej, ktoś go wołał. Odezwał się.

– Gdzie jesteś?

– Tutaj.

Na chwilę wychylił twarz z mgły i dla ostrożności uskoczył w bok. Nikt nie strzelił. Głos słyszał teraz zupełnie blisko, ale we mgle i nocą trudno było ustalić odległość. Potem spostrzegł Steinbrennera.

– Świnie! Kropnęli Schneidera! Dostał prosto w głowę!

To byli partyzanci. Przyczołgali się we mgle. Ruda broda Schneidera stanowiła doskonały cel. Prawdopodobnie spodziewali się zaskoczyć kompanię we śnie, ale przeszkodziły im roboty przy uprzątaniu gruzów; Schneidera jednak kropnęli.

– Co za banda! I nie możemy ich ścigać w tej przeklętej zupie!

Twarz Steinbrennera była wilgotna od mgły. Oczy mu błyszczały.

– Mamy patrolować we dwójkę – powiedział. – Rozkaz Rahego. I nie za daleko.

– Dobrze.

Szli tak blisko siebie, że mogli się jeszcze rozpoznać. Steinbrenner uważnie wypatrywał we mgle i ostrożnie skradał się do przodu. Był dobrym żołnierzem.

– Chciałbym złapać którego – szepnął. – Wiedziałbym, co z nim zrobić: szmata w pysk, żeby nikt nie usłyszał, ręce i nogi związać – i potem dopiero do roboty! Nie uwierzysz, jak daleko można wyciągnąć oko, nim się je wyrwie. – Uczynił rękami ruch, jakby miażdżył coś powoli.

– Wierzę ci – odparł Graeber. – “Gdyby Schneider poszedł w lewo, zamiast w prawo – pomyślał – byliby mnie kropnęli". Niewiele przy tym odczuwał. Nieraz już tak bywało. Życie żołnierza zależy od przypadku.

Szukali, póki ich nie zluzowano, nikogo jednak nie znaleźli. Ogień na froncie przycichł. Nastał ranek. Rozpoczął się atak.

– Ruszyli – powiedział Steinbrenner. – Chciałbym teraz tam być! Podczas takiego ataku wielu pada i zawsze potrzebni są zastępcy. W ciągu kilku dni można zostać podoficerem.

– Albo być zmiażdżonym przez czołg.

– Ach, człowieku! Wy, stare capy, tylko o tym myślicie. W ten sposób daleko się nie zajdzie. Nie wszyscy giną.

– Pewnie, że nie. Inaczej nie byłoby wojen.

Wczołgali się z powrotem do piwnicy. Steinbrenner rozłożył koc i wyciągnął się na swoim legowisku. Graeber popatrzył na niego. Ten dwudziestoletni chłopak zamordował więcej ludzi niż tuzin starych żołnierzy razem. Nie w walce: za frontem i w obozach koncentracyjnych. Nieraz tym się chwalił i dumny był ze swego wyjątkowego okrucieństwa.

Graeber położył się i usiłował zasnąć, ale nie mógł. Nasłuchiwał dudnienia frontu. Steinbrenner natychmiast zapadł w sen.

Dzień nastał szary i wilgotny. Front szalał. Czołgi były w akcji. Na południu linia frontu została już odepchnięta. Samoloty huczały. Transporty toczyły się po równinie. Wracali ranni. Kompania czekała na rozkaz ruszenia na linię.

O godzinie dziesiątej Graebera wezwano do Rahego. Dowódca kompanii przeniósł swoją kwaterę. Mieszkał teraz w drugiej części murowanego domu, która jeszcze ocalała. Obok mieściła się kancelaria.

Pokój Rahego był na parterze. Urządzenie składało się ze stołka o trzech nogach, rozwalonego wielkiego pieca, na którym leżały koce, polowego łóżka i stołu. Przez rozbite, załatane tekturą okno widać było lej od bomby. W izbie panował ziąb. Na stole stała kuchenka spirytusowa, grzała się na niej kawa.

– Zatwierdzono wasz urlop – powiedział Rahe. Nalewał kawę do kolorowego kubka bez ucha. – Jednak zatwierdzono. Dziwicie się, co?

– Tak jest, panie poruczniku.

– Ja też. Papiery są w kancelarii. Odbierzcie je stamtąd i starajcie się natychmiast zmykać. Spróbujcie, może zabierze was jakiś samochód. Każdej chwili spodziewam się wstrzymania wszystkich urlopów. Jak was nie będzie, to was nie będzie, zrozumiano?

– Tak jest, panie poruczniku.

Wydawało się, że Rahe chce jeszcze coś powiedzieć. Ale potem rozmyślił się, obszedł stół dookoła i podał Graeberowi rękę.

– Wszystkiego dobrego i zmykajcie stąd jak najprędzej. Urlop należał wam się już od dawna. Zasłużyliście na niego.

Odwrócił się i podszedł do okna. Było dla niego za niskie. Musiał się pochylić, aby wyjrzeć.

Graeber wykonał w tył zwrot i obszedł dom zmierzając w stronę kancelarii. Gdy przechodził koło okna, zobaczył ordery na piersi Rahego. Głowy nie widział.

Pisarz kompanii podsunął mu ostemplowany i podpisany papier.

– Masz szczęście – powiedział mrukliwie. – Nawet nieżonaty, co?

– Nie. Ale to mój pierwszy urlop od dwóch lat.

– Szczęściarz! – powtórzył pisarz. – Urlop, kiedy tu się robi gorąco.

– Nie wybierałem sobie terminu.

Graeber poszedł z powrotem do piwnicy. Nie liczył już na urlop, toteż nie był przygotowany. Nie miał zresztą wiele do pakowania. Szybko zebrał swoje rzeczy. Był między nimi rosyjski emaliowany obrazek święty, który chciał podarować matce. Znalazł go gdzieś po drodze.

Gdy podniósł wzrok, zobaczył przed sobą Hirschlanda trzymającego w ręku kawałek papieru.

– O co chodzi? – spytał Graeber i pomyślał: “Urlop odwołany! Złapali mnie w ostatniej chwili.”

Hirschland rozejrzał się. W piwnicy nie było nikogo.

– Jedziesz? – szepnął.

Graeber odetchnął.

– Tak.

– Czy mógłbyś… tu jest adres… czy mógłbyś powiedzieć mojej matce, że u mnie wszystko w porządku?

– Bo co? Nie możesz sam tego napisać?

– Owszem, tak – szepnął Hirschland. – Ale oni mi nie wierzą. Matka mi nie wierzy. Myśli, że z powodu…

Urwał i podał Graeberowi karteczkę.

– Tutaj jest adres. Jeśli przyjdzie ktoś z mojej kompanii, to może mu uwierzy… rozumiesz? Ona myśli, że nie mam odwagi napisać prawdy…

– Tak – odparł Graeber. – Rozumiem. – Wziął kartkę i włożył ją do książeczki wojskowej. Hirschland podsunął mu paczkę papierosów.

– Weź… na drogę…

– Dlaczego?

– Ja nie palę.

Graeber spojrzał na niego. To prawda, nigdy nie widział Hirschlanda palącego.

– Dobrze, dziękuję – powiedział i wziął papierosy.

– I nie mów nic o tym… – Hirschland zrobił gest w kierunku frontu – Tylko, że tu spokojnie.

– Oczywiście. Cóż innego miałbym powiedzieć?

– Dziękuję.

Hirschland odwrócił się szybko.

“«Dziękuję»? – pomyślał Graeber. – Za co mi dziękuje?”


Znalazł miejsce w sanitarce. Samochód pełen rannych wpadł do dziury w śniegu; pomocnik kierowcy wyleciał z kabiny i złamał rękę. Graeber zajął jego miejsce.

Wóz jechał oznaczoną palikami i wiechciami słomy drogą, która wiodła łukiem koło wsi. Graeber widział kompanię zebraną na placu przed cerkwią.

– Ci jadą na linię – powiedział kierowca. – Pójdą do akcji. Zasrana historia! Człowieku, skąd Rosjanie biorą tyle tej artylerii!

– Tak…

– Czołgów też mają dosyć. Tylko skąd?

– Z Ameryki. Albo z Syberii. Podobno mają tam całą kupę fabryk.

Kierowca wyminął ugrzęzła w śniegu ciężarówkę.

– Rosja jest za wielka. Za wielka, mówię ci. Człowiek się w niej gubi.

Graeber przytaknął i owinął nogi kocem. Przez chwilę czuł się jak dezerter. Sformowana kompania ciemniała na wiejskim placyku. A on odjeżdża. On jeden. Inni pozostają tutaj, idą na front, a on odjeżdża. “Zasłużyłem sobie na to. Rahe też to powiedział… Ale dlaczego o tym myślę? Po prostu boję się, że ktoś mnie dogoni i zawróci".

Kilka kilometrów dalej napotkali samochód z rannymi, który obsunął się z drogi i utknął w śniegu. Zatrzymali się i zajrzeli do sanitarki. Dwaj żołnierze zmarli. Wyładowali trupy, a na ich miejsce zabrali trzech rannych z drugiego wozu. Graeber pomagał ich ładować. Dwaj mieli amputowane nogi, trzeci – postrzał twarzy; mógł siedzieć. Ci, którzy pozostali, krzyczeli i przeklinali. Byli to ciężko ranni na noszach – zabrakło dla nich miejsca.

Jak wszyscy ranni, bali się, że w ostatniej chwili dogoni ich jeszcze wojna.

– Co się stało? – spytał kierowca sanitarki szofera tamtego wozu.

– Oś złamana.

– Oś złamana? W śniegu?

– Był taki, co złamał palec dłubiąc w nosie. Nigdy o tym nie słyszałeś, ty żółtodziobie?

– Jasne. W każdym razie masz chociaż szczęście, że skończyła się prawdziwa zima. Inaczej wszyscy zamarzliby ci na śmierć.

Pojechali dalej. Kierowca oparł się na siedzeniu.

– Zdarzyło mi się to przed dwoma miesiącami – zaczął. – Miałem kłopoty ze skrzynką biegów. Posuwałem się naprzód bardzo wolno. Ludzie mi przymarzli do noszy. Nic nie mogłem poradzić. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do celu, sześciu żyło jeszcze. Ręce, nogi i nosy naturalnie odmrożone. Być ranionym w Rosji, w zimie, to nie żarty. – Wyjął prymkę i odgryzł kawałek. – A ci, co mogli chodzić, szli na piechotę! Nocą, w czasie mrozów. Chcieli siłą zająć nasz samochód. Czepiali się drzwi i stopni jak rój pszczół. Musieliśmy ich spychać.

Graeber w roztargnieniu kiwnął głową i obejrzał się. Wsi nie było już widać. Zniknęła za śnieżną zawieją. Nic już nie istniało prócz nieba i równiny, po której jechali na zachód. Było południe. Słońce świeciło blado poprzez szarzyznę. Śnieg lekko migotał. I nagle Graeber poczuł, jak coś w nim wybuchło gorącą falą, i po raz pierwszy uświadomił sobie, że uszedł, że uchodzi śmierci, ciągle dalej i dalej; wpatrywał się w rozjeżdżony śnieg niknący pod kołami metr za metrem i czuł, że metr za metrem zbliża się ku ocaleniu, ku zachodowi, ku ojczyźnie, ku niepojętemu życiu za zbawczym horyzontem.

Kierowca potrącił go zmieniając biegi. Graeber wzdrygnął się. Poszukał w kieszeniach i wyłowił paczkę papierosów, tę od Hirschlanda.

– Weź – powiedział.

Merci - odparł kierowca nie odwracając głowy. – Nie palę. Tylko żuję.

Загрузка...