XVII

Bierz wszystko, co chcesz, Ernst – powiedział Binding przez drzwi. – Czuj się jak u siebie w domu.

– Dziękuję, Alfons.

Graeber wyciągnął się w wannie. Jego mundur, szary, zielony i niepozorny jak stare szmaty, leżał w kącie, na krześle; obok wisiało niebieskie ubranie cywilne, o które wystarał się Reuter.

Łazienka Bindinga była obszerna, wyłożona zielonymi kafelkami i błyszczała porcelaną i niklowymi kranami – istny raj w porównaniu z prysznicami i cuchnącą środkami dezynfekcyjnymi łaźnią koszarową. Mydło pochodziło jeszcze z Francji, prześcieradła kąpielowe i ręczniki leżały ułożone w wysokie stosy, przewody wodociągowe nie ucierpiały od bomb, a gorącej wody było tyle, ile dusza zapragnie. Znalazła się nawet sól kąpielowa, duży flakon pełen ametystowych kryształków.

Graeber leżał w wodzie nie myśląc o niczym, w zupełnym odprężeniu i rozkoszował się szczęściem, jakie daje ciepło. Życie go nauczyło, że nie rozczarowują tylko rzeczy najprostsze: ciepło, woda, dach nad głową, chleb, cisza i ufność we własne ciało; i w ten właśnie sposób chciał spędzić resztę urlopu – bez rozmyślań, w odprężeniu i tak szczęśliwy, jak tylko zdoła. Reuter miał rację: nieprędko dostanie znów urlop. Odsunął krzesło z mundurem, wziął garść soli kąpielowej i z zadowoleniem rozsypał wokół siebie w wodzie. To była garść luksusu, a tym samym pokoju – tak samo jak biało nakryte stoły w “Germanii", wino i przysmaki ich pierwszego tam wieczoru z Elżbietą.

Wytarł się i powoli zaczął się ubierać. Ubranie cywilne wydawało się lekkie i cienkie w porównaniu z ciężkim mundurem. Gdy był już całkiem ubrany, miał wrażenie, że jest jeszcze w bieliźnie, tak przyzwyczaił się do noszenia ciężkich butów, pasa i broni. Przypatrywał się swemu odbiciu w lustrze i nie mógł się poznać. Widział bardzo młodego chłopca, niemal młokosa, którego nie potraktowałby poważnie, gdyby go spotkał na ulicy.


– Wyglądasz, jakbyś szedł do pierwszej komunii – oświadczył Alfons. – Nie jak żołnierz. Co się z tobą stało? Żenisz się?

– Tak – odparł Graeber, zaskoczony. – Skąd o tym wiesz?

Alfons zaśmiał się.

– Tak właśnie wyglądasz. Inaczej niż przedtem. Już nie jak pies, który szuka kości i nie wie, gdzie ją schował. Naprawdę się żenisz?

– Tak.

– Ależ, Ernst! Dobrze się nad tym zastanowiłeś?

– Nie.

Binding spojrzał na Graebera zdumiony.

– Już od wielu lat nie mam czasu dobrze się nad czymś zastanowić – powiedział Graeber.

Alfons wyszczerzył zęby. Potem uniósł głowę i pociągnął nosem.

– Co… – węszył dalej. – To ty, Ernst? Do diabła, to chyba sól kąpielowa! Wziąłeś jej trochę? Pachniesz jak cały ogród fiołków.

Graeber powąchał swoją rękę.

– Nic nie czuję.

– Ty nie, ale ja. Poczekaj, aż trochę wywietrzeje. To podstępna mieszanina. Ktoś mi ją przywiózł z Paryża. Początkowo ledwo się czuje, a potem człowiek pachnie jak cała kwiaciarnia. Musimy to zneutralizować dobrym koniakiem.

Binding przyniósł butelkę i dwa kieliszki.

Prosit, Ernst! A więc żenisz się! Serdeczne gratulacje! Ja, oczywiście, jestem i pozostanę kawalerem. Czy znam właściwie twoją przyszłą żonę?

– Nie. – Graeber wypił koniak. Był zły na siebie, że się wygadał, Binding go zaskoczył.

– Jeszcze jednego, Ernst! Nie codziennie się człowiek żeni!

– Dobrze.

Binding odstawił kieliszek. Był lekko wzruszony.

– Jeśli będziesz potrzebował jakiejkolwiek pomocy, pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na Alfonsa.

– Jakiej pomocy? Przecież to zupełnie prosta sprawa.

– U ciebie, tak. Jesteś żołnierzem i nie potrzebujesz żadnych innych dokumentów.

– Nie potrzebujemy oboje. To przecież ślub wojenny.

– Sądzę, że twoja żona musi jednak przedłożyć wymagane dokumenty. Zresztą, przekonasz się sam. Jeśli to będzie za długo trwało, przyspieszymy sprawę. Mamy dobrych przyjaciół w gestapo.

– W gestapo? Co ma wspólnego gestapo ze ślubem wojennym? Przecież to ich nic nie obchodzi.

Alfons zaśmiał się dobrodusznie.

– Nie ma sprawy, która nie obchodziłaby gestapo! Ty, jako żołnierz, nie orientujesz się w tym. Zresztą, nie potrzebujesz. Przecież nie masz zamiaru żenić się z Żydówką lub komunistką. A jednak będą chyba zasięgać informacji. Oczywiście to czysta formalność.

Graeber nie odpowiedział. Nagle ogarnęło go przerażenie. Jeśli będą zasięgać informacji, musi się wydać, że ojciec Elżbiety jest w obozie koncentracyjnym. Wcale o tym nie pomyślał. Skąd zresztą mógł wiedzieć?

– Jesteś tego pewien, Alfons?

Binding znów napełnił kieliszki.

– Tak przynajmniej sądzę. Ale nie przejmuj się. Przecież nie masz zamiaru skazić swojej aryjskiej krwi krwią podludzi i wrogów państwa. – Wyszczerzył zęby. – Wcześnie dostajesz się pod pantofel.

– Tak.

– No więc, prosit! Ostatnio poznałeś u mnie kilku ludzi z gestapo. Gdyby sprawa miała się przeciągnąć, oni nam pomogą ją przyspieszyć. To grube ryby. Zwłaszcza Riese, ten chudy w binoklach.

Graeber zapatrzył się przed siebie. Elżbieta poszła rano do ratusza, aby wystarać się o potrzebne dokumenty. Sam tego żądał. “Do diabła, co ja narobiłem! – pomyślał. – A jeśli teraz zwrócą na nią uwagę! Dotychczas pozostawiono ją w spokoju. A przecież stara zasada nakazuje kryć się, gdy niebezpieczeństwo wisi w powietrzu! Jeśli sprawa dotrze do gestapo, mogą posłać Elżbietę do obozu tylko dlatego, że ojciec jej też tam siedzi". Czuł, że robi mu się gorąco. A jeśli będą zasięgać informacji? Na przykład u zasłużonego członka partii, pani Lieser?

Graeber wstał.

– Co ci jest? – spytał Binding. – Dlaczego nie wypiłeś? Czy to ze szczęścia stałeś się taki roztargniony?

Zaśmiał się głośno ze swego dowcipu. Graeber spojrzał na niego. Jeszcze przed paru minutami Alfons był tylko nieco nadętym, dobrodusznym znajomym; teraz przekształcił się nagle w przedstawiciela groźnej, nieobliczalnej władzy.

Prosit, Ernst! – powiedział Binding. – Wypij. To dobry koniak. – “Napoleon"!

Prosit, Alfons!

Graeber odstawił kieliszek.

– Chcesz mi wyświadczyć przysługę? Daj mi dwa funty cukru z twoich zapasów. W dwóch torebkach. Po funcie w każdej.

– W kostkach?

– To obojętne. Byle cukier.

– Zgoda. Ale po co ci? Sam powinieneś być teraz dostatecznie słodki.

– Chcę kogoś przekupić.

– Przekupić? Ależ, chłopie, przecież my tego nie potrzebujemy! Znacznie prościej jest grozić. I skuteczniej. Mogę to za ciebie zrobić.

– W tym wypadku nie. To zresztą nie jest prawdziwe przekupstwo. Chcę tylko poprosić kogoś o pewną przysługę.

– Dobrze. A wesele wyprawimy u mnie, zgoda? Alfons jest dobrym świadkiem ślubnym.

Graeber zastanowił się szybko. Przed kwadransem wymówiłby się pod jakimkolwiek pozorem. Teraz nie miał odwagi.

– Nie będziemy wyprawiać hucznego wesela – powiedział.

– To już mnie pozostaw! Dzisiejszą noc prześpisz u mnie, dobrze? Po cóż miałbyś znowu wracać, wkładać mundur i pędzić do koszar? Lepiej zostań od razu tutaj. Dam ci klucz od furtki. Możesz wrócić, kiedy zechcesz.

Graeber wahał się przez chwilę.

– Dobrze, Alfons.

Binding promieniał.

– To rozsądne z twojej strony. Nareszcie będziemy mogli spokojnie pogadać. Dotychczas nie mieliśmy jeszcze okazji. Chodź, pokażę ci twój pokój. – Wziął mundur Graebera i popatrzył na kurtkę z odznaczeniami. – Opowiesz mi kiedyś, jak je wszystkie zdobyłeś. Przecież niemało musiałeś dokonać, aby na nie zasłużyć.

Twarz Bindinga przybrała nagle taki sam wyraz jak owego dnia, gdy esesowiec Heini plótł po pijanemu o swych wyczynach w SD.

– Nie ma o czym opowiadać – odparł Graeber. – Po prostu dostaje się je z biegiem czasu.


Pani Lieser przez chwilę wpatrywała się w cywilne ubranie Graebera; wreszcie go poznała.

– To pan? Przecież pan wie, że panny Kruse nie ma w domu.

– Tak, wiem o tym.

– No więc? – spytała wrogo.

Na jej brunatnej bluzce błyszczała szpilka ze swastyką. W prawym ręku trzymała ścierkę od kurzu jak broń.

– Chciałbym zostawić paczkę dla panny Kruse. Czy nie byłaby pani tak uprzejma zanieść ją do pokoju?

Pani Lieser spoglądała niezdecydowanie. W końcu wzięła torbę z cukrem, którą jej podał.

– Mam tu jeszcze drugą paczkę – powiedział Graeber. – Panna Kruse opowiadała mi, jak ofiarnie poświęca pani swój czas dla dobra ogółu. To funt cukru, nie mam z nim co zrobić. Pani dziecku przydałby się z pewnością. Może zechce go pani przyjąć.

Oblicze pani Lieser przybrało oficjalny wyraz.

– Nie potrzebujemy spekulanckich prezentów. Jesteśmy dumne, że wystarcza nam to, co nam przyznaje fuhrer.

– Pani dziecko także?

– Moje dziecko także.

– Szanuję pani przekonania – powiedział Graeber wpatrując się w brunatną bluzkę. – Gdyby każdy w ojczyźnie tak myślał, żołnierzom na froncie byłoby lżej. Ale to nie są spekulanckie zapasy, tylko cukier z paczek, które fuhrer daje przybywającym z frontu żołnierzom dla ich rodzin. Moja rodzina zaginęła, więc może pani to przyjąć.

Twarz pani Lieser utraciła nieco ze swej surowości.

– Pan przyjechał z frontu?

– Oczywiście.

– Z Rosji?

– Tak.

– Mój mąż też jest w Rosji.

Graeber udał zainteresowanie, którego nie odczuwał.

– Na jakim odcinku?

– W grupie armii “Środek".

– Dzięki Bogu, tam jest chwilowo spokojnie.

– Spokojnie? Tam bynajmniej nie jest spokojnie! Grupa armii “Środek" toczy ciężkie boje. Mój mąż znajduje się w pierwszej linii.

“Pierwsza linia – pomyślał Graeber. – Jakby tam jeszcze istniała pierwsza linia!" Przez chwilę kusiło go, aby wyjaśnić pani Lieser, jak naprawdę wyglądają sprawy za murem frazesów o honorze, fuhrerze i ojczyźnie, ale natychmiast z tego zrezygnował.

– Miejmy nadzieję, że wkrótce przyjedzie na urlop – powiedział.

– Przyjedzie na urlop wtedy, kiedy nadejdzie jego kolej. Nie chcemy żadnych przywilejów. My – nie!

– Ja też się o to nie starałem – oświadczył Graeber oschle. – Przeciwnie. Ostatni urlop miałem przed dwoma laty.

– I przez cały ten czas był pan na froncie?

– Od samego początku. Jeśli nie byłem raniony.

Graeber przypatrywał się niezłomnej bojowniczce partyjnej. “Po cóż stoję tu i usprawiedliwiam się przed tą babą. Powinienem ją po prostu zastrzelić, tak jak to robi jej mąż, który prawdopodobnie jest w SD i morduje rosyjskich chłopów, aby zdobyć ową osławioną przestrzeń życiową dla fuhrera".

Z pokoju wyszła córka pani Lieser. Była to chuda dziewczynka o włosach bez połysku; przyglądała się Graeberowi dłubiąc w nosie.

– Dlaczego włożył pan dziś cywilne ubranie? – spytała pani Lieser.

– Oddałem mundur do czyszczenia.

– Ach tak! Myślałam już…

Graeber nie dowiedział się, co myślała. Spostrzegł nagle, że wyszczerza ona w uśmiechu żółte zęby, i niemal się tego przeraził.

– A więc dobrze – powiedziała. – Dziękuję. Zużyję ten cukier dla dziecka.

Wzięła obie paczki i Graeber spostrzegł, że ważyła je w rękach, porównując. Wiedział, że natychmiast po jego wyjściu otworzy paczkę przeznaczoną dla Elżbiety, ale tego właśnie chciał. Ku swojemu zdumieniu znajdzie w niej drugi funt cukru i nic więcej.

– To dobrze, pani Lieser. Do widzenia.

Heil Hitler! - spojrzała na niego ostro.

Heil Hitler! - odparł Graeber.


Wyszedł z domu. Obok bramy, oparty o mur, stał dozorca, niski mężczyzna z okrągłym brzuchem i zapadniętą piersią. Miał na sobie spodnie SA i buty z cholewami. Graeber zatrzymał się. I ten strach na wróble był teraz niebezpieczny.

– Piękną dziś mamy pogodę – powiedział Graeber, wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował dozorcę.

Ten chrząknął coś i wziął papierosa.

– Zwolniony? – zapytał, kosym spojrzeniem obrzucając cywilne ubranie Graebera.

Graeber potrząsnął głową. Zastanawiał się, czy ma wtrącić kilka słów o Elżbiecie, ale nie zrobił tego. Lepiej nie zwracać uwagi dozorcy.

– Za tydzień wracam na front. Po raz czwarty.

Dozorca ospale kiwnął głową. Wyjął papierosa z ust, obejrzał go i wypluł kilka okruchów tytoniu.

– Nie smakuje panu?

– O tak. Ale właściwie to ja palę cygara.

– Krucho teraz z cygarami, co?

– Niby tak.

– Mój znajomy ma jeszcze parę skrzynek. Przy najbliższej okazji sięgnę do nich i przyniosę panu kilka sztuk. Dobre cygara.

– Importowane?

– Prawdopodobnie. Nie znam się na tym. Z opaskami.

– Opaski jeszcze niczego nie dowodzą. Każde zielsko może mieć opaskę.

– Ale ten człowiek jest kreisleiterem. Pali tylko dobry tytoń.

– Kreisleiterem?

– Tak. To Alfons Binding. Mój serdeczny przyjaciel.

– Binding jest pańskim przyjacielem?

– Nawet starym przyjacielem z ławy szkolnej. Właśnie od niego wracam. On i sturmbannfuhrer Riese z SS są moimi starymi kolegami. Idę teraz do Riesego.

Dozorca popatrzył na Graebera. Graeber zrozumiał to spojrzenie; dozorca nie pojmował, dlaczego radca sanitarny Kruse siedzi w obozie koncentracyjnym, jeśli Binding i Riese są przyjaciółmi Graebera.

– Pewne sprawy zostały już wyjaśnione – powiedział Graeber obojętnie. – W najbliższym czasie wszystko będzie w porządku. Niejeden się jeszcze zdziwi. Nie należy się zbytnio śpieszyć, prawda?

– Tak jest – przyświadczył dozorca z przekonaniem.

Graeber spojrzał na zegarek.

– Muszę już iść. A o cygarach nie zapomnę.


Poszedł dalej. “Całkiem niezły początek korupcji" – pomyślał. Ale wnet znów chwycił go niepokój. A może popełnił błąd. Postępowanie jego wydało mu się nagle naiwne. Może wcale nie powinien był tego robić. Stanął i popatrzył na siebie. Przeklęte cywilne łachy! One są wszystkiemu winne. Chciał się wyzwolić spod przymusu, jaki narzuca regulamin wojskowy, skorzystać z odrobiny swobody, a tymczasem znalazł się od razu w świecie strachu i niepewności.

Zastanawiał się, co dalej robić. Elżbieta była nieosiągalna do wieczora. Przeklinał pośpiech, z jakim starał się uzyskać dokumenty. “Ochrona – pomyślał. – Jeszcze wczoraj rano chełpiłem się, że małżeństwo będzie dla niej ochroną – dzisiaj grozi jej niebezpieczeństwem.”

– Co to za błazeńskie kawały? – wrzasnął jakiś grubiański głos.

Podniósł głowę. Przed nim stał mały, gruby major.

– Nie zdaje pan sobie sprawy z powagi chwili, łobuzie?

Graeber spojrzał na niego zaskoczony – nagle zrozumiał. Oddał majorowi honory wojskowe zapominając, że jest w cywilnym ubraniu. Stary Potraktował to jako kpiny.

– Omyliłem się – powiedział Graeber. – Nie miałem nic złego na myśli.

– Co? Jeszcze ośmiela się pan robić głupie dowcipy? Dlaczego pan nie jest w wojsku?

Graeber uważniej przyjrzał się staremu. Był to ten sam major, który go już raz zwymyślał; owego wieczoru, gdy stał z Elżbietą przed jej domem.

– Taki dekownik powinien się zapaść pod ziemię ze wstydu, a nie wyprawiać błazeństwa – szczekał major.

– Niech pan się nie unosi – powiedział Graeber gniewnie. – I niech pan zmyka do swego lamusa.

Oczy starego przybrały obłędny niemal wyraz. Zatkało go, stał się czerwony jak rak.

– Każę pana aresztować – wykrztusił.

– Sam pan wie, że nie może pan tego zrobić. A teraz zostaw mnie pan w spokoju, mam inne zmartwienia.

– To przecież…

Major chciał znowu wybuchnąć, lecz nagle zbliżył się do Graebera i zaczął węszyć szeroko rozwartymi, owłosionymi nozdrzami. Wykrzywił twarz.

– Ach, teraz rozumiem – powiedział z obrzydzeniem. – Dlatego nie jest pan w mundurze! Trzecia płeć! Tfu, do diabła! Perfumowana dziwka! Męska kurwa!

Splunął, otarł siwe wąsy, rzucił Graeberowi spojrzenie pełne głębokiej odrazy i odszedł. Winna była sól kąpielowa. Graeber powąchał swoją rękę. Teraz i on poczuł. “Kurwa – pomyślał. – Niewiele mi do tego brakuje. Oto co może zrobić z człowieka obawa o kogoś innego! Pani Lieser, dozorca… do czego jeszcze byłbym zdolny! Cholernie szybko stoczyłem się z mojego piedestału cnoty!”

Stał naprzeciwko siedziby gestapo. W bramie wjazdowej młody esesowiec ziewając maszerował tam i z powrotem. Kilku oficerów SS śmiejąc się opuściło gmach. Potem nadszedł powoli starszy mężczyzna, zawahał się, spojrzał w górę na okna, przystanął i wyciągnął z kieszeni karteczkę. Przeczytał ją, obejrzał się, popatrzył w niebo i wreszcie z ociąganiem podszedł do wartownika. Esesowiec obojętnie zerknął na wezwanie i wpuścił go.

Graeber wpatrywał się w okna na górze. Znów poczuł strach, duszący, cięższy i bardziej lepki niż przedtem. Znał wiele strachów: ostry i ciemny, tamujący oddech i paraliżujący, jak również ten ostatni, największy: strach człowieka przed śmiercią; ale ten był inny – pełzający, dławiący, nieokreślony i groźny, strach, który zdawał się brukać, oblepiać i rozkładać, nieuchwytny, któremu nie można się było oprzeć, strach bezsiły i żrącego zwątpienia, demoralizujący strach o innych, o niewinnych zakładników, bezprawnie prześladowanych, strach przed samowolą władzy i zmechanizowaną nieludzkością – był to czarny strach owych czasów.

Zawrócił. Czuł się bezradnie i nędznie. “Hirschland – pomyślał nagle – Hirschland też to znał! Hirschland, który został żołnierzem, aby uchronić swoją rodzinę, który zgłaszał się na ochotnika na patrole, ponieważ liczył, że odznaczenie pomoże mu wydobyć ojca z obozu koncentracyjnego; Hirschland, któremu obiecałem, że odwiedzę jego rodzinę." Gdzie schował karteczkę z adresem? Nagle wydało mu się, że to niezmiernie ważne pójść tam natychmiast – jakby to miało jakiś związek z Elżbietą i jakby przez to wszystkie jej sprawy mogły ułożyć się pomyślnie. To było dziecinne, ale jako żołnierz nauczył się wierzyć w niezwykłe zdarzenia. Przeszukał wszystkie kieszenie i wreszcie znalazł kartkę w książeczce wojskowej.


Był to niewielki trzypiętrowy dom. Graeber wdrapał się na trzecie piętro i zadzwonił. Zadzwonił jeszcze dwukrotnie. Wreszcie drzwi uchylono ostrożnie. Blada kobieta wyjrzała przez szparę.

– Czy zastałem panią Hirschland?

– Tak, to ja.

Patrzyła mu prosto w twarz bardzo jasnymi, nieruchomymi oczami.

– Jestem w jednej kompanii z pani synem – powiedział Graeber,

Przyglądała mu się nadal. Miała spojrzenie przerażonego zwierzęcia, osaczonego i gotowego do walki.

– Syn pani prosił mnie, abym panią odwiedził. Jestem tu na urlopie. Dlatego noszę cywilne ubranie.

– Ach tak… – Pani Hirschland szerzej otworzyła drzwi. – Tak, proszę… Proszę wejść, panie…

– Graeber. Ernst Graeber.

Zaprowadziła go do pokoju. Szła bezszelestnie i bardzo lekko. W pokoju, pod ścianą, stała szeroka kanapa na wysokich nóżkach, pokryta niebieską narzutą opadającą z przodu aż do podłogi. Graeber chciał usiąść na kanapie, ale pani Hirschland podsunęła mu krzesło.

– Tu będzie panu wygodniej. Ponieważ tamto… mamy tylko ten jeden pokój… tamto służy za łóżko.

Graeber usiadł na krześle. Pokój był czysty, umeblowany w stylu drobnomieszczańskim. Nad kanapą i na bocznych ścianach wisiało kilka obrazów.

– Jeszcze przed dwoma tygodniami byłem razem z pani synem – powiedział Graeber.

Pani Hirschland nie usiadła. Spojrzenie jej nic nie utraciło ze szklanej martwoty, ale ręce zadrżały niespokojnie.

– Może zechciałby pan… czy mogę… poczęstować pana…

Graeber uświadomił sobie nagle, że bardzo chce mu się pić.

– Dziękuję – powiedział. – Szklankę wody… jeśliby pani miała szklankę wody…

– Tak, oczywiście. – Pani Hirschland rozejrzała się po pokoju. – Tak, pójdę… do kuchni… w tej chwili… pójdę i przyniosę…

W drzwiach raz jeszcze się rozejrzała.

“Co jej jest?" – pomyślał Graeber. Przywykł do tego, że ludzie się boją, ale to było coś więcej niż zwykły strach.

Wstał i zaczął oglądać obrazy. Jeden przedstawiał kwitnący kasztan, drugi – profil florenckiej dziewczyny. Nad kanapą wisiał duży miedzioryt. Podszedł bliżej, aby mu się lepiej przyjrzeć, i potrącił nogą coś, co stało za zwisającą narzutą. Schylił się i uniósł narzutę, aby zobaczyć, czy czegoś nie przewrócił. Dwa wąskie tekturowe pudła zsunięte razem zajmowały całą niemal długość kanapy. Róg jednego wystawał. Gdy Graeber posunął je, dostrzegł w szparze między pudłami dziewczęcą rękę. Za pudłami, tuż przy ścianie, leżał ktoś z ręką przyciśniętą do ciała. Graeber opuścił narzutę i powrócił do swego krzesła.

Weszła pani Hirschland niosąc na lakierowanej tacy mały kieliszek czerwonego wina; obok na talerzyku leżały dwa kawałki chleba.

– Proszę się poczęstować – powiedziała.

Graeber upił wina. Było bardzo słodkie i lepkie.

– Syn pani czuje się dobrze. Przed moim odjazdem wycofano nas na tyły. Wszystkich, pani syna również.

Pani Hirschland patrzyła na niego w milczeniu. Znowu upił trochę wina. Zdumiony był, że go nie pyta, gdzie stacjonują, jakie mają wyżywienie, czy jest bardzo niebezpiecznie i o te wszystkie sprawy, o jakie zazwyczaj pytają matki.

– Powodziło mu się zatem dobrze?

– Tak dobrze, jak to możliwe na froncie. Właściwie tutaj jest niemal tak samo jak na froncie. Prawie tak samo niebezpiecznie.

Czekał dłuższą chwilę, ale pani Hirschland nie pytała o nic więcej.

“Może niepokoi się o dziewczynkę, którą ukrywa" – pomyślał Graeber.

– To doprawdy wszystko – powiedział w końcu, zmieszany, i wstał. Pani Hirschland w milczeniu odprowadziła go do drzwi.

– Pani syn jest moim dobrym przyjacielem. Może chce pani przekazać mu jakąś wiadomość? Wracam za tydzień.

– Nie – szepnęła ledwo dosłyszalnie.

– Mógłbym dla niego coś wziąć. List albo paczkę. Przyjdę po to przed odjazdem.

Potrząsnęła przecząco głową.

Graeber spojrzał na nią zdumiony. Zazwyczaj rodzice zachowywali się inaczej. Pomyślał, że mu nie wierzy, i wyciągnął książeczkę wojskową.

– Oto moje dokumenty… tylko przypadkowo jestem w cywilnym ubraniu…

Uniosła rękę, jakby chciała odepchnąć książeczkę, ale jej nie dotknęła.

– On nie żyje – szepnęła.

– Co?

Skinęła głową.

– Jak to możliwe? Gdy rozmawiałem z nim ostatnim razem…

– Nie żyje – szepnęła. – Cztery dni temu przyszło zawiadomienie. – Potrząsnęła gwałtownie głową, gdy chciał o coś zapytać. – Nie, proszę nie… niech mi pan wybaczy… wskutek tego… ja nie mogę… listy wciąż jeszcze od niego przychodzą… Jeden właśnie dzisiaj… nie, proszę…

Zamknęła drzwi. Graeber schodził po schodach. Usiłował przypomnieć sobie Hirschlanda. Bardzo mało o nim wiedział. Nie znał nawet jego imienia. Pomyślał o papierosach, które mu dał Hirschland. Szkoda, że nie zainteresował się nim bliżej. Szkoda również, że nie zainteresował się wielu innymi. Hirschland miał podłe życie. Teraz matka jego czuwa tam nad swym drugim, ukrywającym się dzieckiem. Może to córka z drugiego małżeństwa, która ma w sobie więcej żydowskiej krwi i grozi jej obóz koncentracyjny. Zatrzymał się na mrocznych schodach i nagle zupełnie już nie wiedział, co począć. Otoczyła go groźna i beznadziejna ciemność, wydawało się, jakby nie było już z niej ucieczki. “Jeżeli ktoś musi się ukrywać z takiego powodu – pomyślał – to jakże wiele zagraża Elżbiecie!”

Znalazł się w pobliżu fabryki na długo przed końcem pracy. Minęło sporo czasu, nim nadeszła Elżbieta. Zaczął się już niepokoić, czy nie została aresztowana, gdy wreszcie ją spostrzegł. Zdumiała się widząc go w cywilnym ubraniu i powiedziała ze śmiechem:

– Jakiś ty jeszcze młody!

– Nie czuję się młody. Czuję się, jakbym miał sto lat.

– Dlaczego? Co się stało? Musisz wcześniej wracać na front?

– Nie. Pod tym względem wszystko jest w porządku.

– A może czujesz się, jakbyś miał sto lat, ponieważ nosisz cywilne ubranie?

– Nie wiem. Wydaje mi się tylko, że wraz z tym przeklętym ubraniem nałożyłem na siebie wszystkie troski, jakie istnieją na świecie. Co załatwiłaś w sprawie dokumentów?

– Wszystko – odparła Elżbieta rozpromieniona. – Wykorzystałam nawet przerwę obiadową. Złożyłam podania o wszystkie dokumenty.

– Do diabła! A więc nic już nie można zrobić.

– Co jeszcze trzeba zrobić?

– Nic. Tylko nagle ogarnął mnie strach. Może źle robimy. Może ci to zaszkodzi?

– Mnie? Dlaczego?

Graeber zawahał się.

– Słyszałem, że nieraz zasięgają informacji w gestapo. Może z tego powodu lepiej byłoby nie ruszać tych spraw.

Elżbieta przystanęła.

– Co jeszcze słyszałeś?

– Nic. Tylko nagle zacząłem się bać.

– Sądzisz, że mogą mnie aresztować, ponieważ chcemy się pobrać?

– To nie.

– A więc co? Dowiedzą się, że mój ojciec siedzi w obozie koncentracyjnym?

– Nie, nie – przerwał Graeber. – O tym na pewno i tak wiedzą. Sądzę tylko, że byłoby lepiej nie zwracać na ciebie niczyjej uwagi. Gestapo jest nieobliczalne. Komuś tam może coś strzelić do głowy. Wiesz, jak to się dzieje. Ustawy dla nich nie istnieją.

Elżbieta milczała przez chwilę.

– Więc co mamy robić? – spytała wreszcie.

– Zastanawiałem się nad tym przez cały dzień. Myślę, że już nic nie poradzimy. Gdybyśmy teraz wycofali podanie, zwróciłoby to dopiero ich uwagę.

Skinęła głową i jakoś dziwnie na niego popatrzyła.

– Mimo to można spróbować.

– Za późno, Elżbieto. Musimy teraz ryzykować i odczekać.

Szli dalej. Fabryka stała na małym placyku i była dobrze widoczna. Graeber przyjrzał się jej dokładnie.

– Nigdy was nie bombardowano?

– Jeszcze nie.

– Budynek jest zupełnie odsłonięty. Łatwo rozpoznać, że to fabryka.

– Mamy wielkie schrony.

– Bezpieczne?

– Chyba tak. – Elżbieta nie patrzyła na niego.

– Na miłość boską, zechciej mnie dobrze zrozumieć – powiedział. – Nie boję się o siebie. Boję się tylko o ciebie.

– To zbyteczne.

– A ty się nie boisz?

– Przeżyłam wszystkie odmiany lęku, jakie tylko istnieją. Nie mam już miejsca na nowe.

– Ale ja tak. Kiedy człowiek kogoś kocha, doznaje wielu nowych obaw, o których przedtem nie miał pojęcia.

Elżbieta odwróciła się ku niemu. Uśmiechnęła się nagle. Spojrzał na nią i skinął głową.

– Tak, tak. Nie zapomniałem o tym, co wygadywałem jeszcze przedwczoraj. Czy koniecznie trzeba się o kogoś lękać, aby nabrać pewności, że się go kocha?

– Nie wiem. Ale myślę, że to pomaga.

– Przeklęte ubranie! Jutro się przebiorę. A już myślałem, że życie cywilów jest godne zazdrości.

Elżbieta zaśmiała się.

– Czy to zależy tylko od ubrania?

– Nie – powiedział z ulgą. – To dlatego, że znów żyję. Znów żyję i chcę żyć. A z tym łączy się chyba i strach. Mam za sobą paskudny dzień. Odkąd jesteś przy mnie, już mi lepiej, choć nic się przecież nie zmieniło. Zadziwiające, jak mało potrzeba, aby się bać.

– I aby kochać – powiedziała Elżbieta. – Chwała Bogu! – Szła obok niego lekko i beztrosko.

“Zmieniła się – pomyślał Graeber. – Zmienia się z każdym dniem. Dawniej ona żyła w strachu, a ja nie; teraz jest odwrotnie".

Minęli Hitlerplatz. Za kościołem czerwieniała potężna łuna.

– Gdzie się jeszcze pali? – spytała Elżbieta.

– Nigdzie. To tylko zorza wieczorna.

– Zorza wieczorna! O tym człowiek już zupełnie zapomina, prawda?

– Tak.

Szli dalej. Zorza wieczorna przybierała na sile i głębi. Oblewała ich twarze i dłonie. Graeber przyglądał się mijanym ludziom, ale teraz patrzył na nich inaczej niż poprzednio; każdy miał swój własny los. “Łatwo jest potępiać i być odważnym, gdy człowiek nic nie ma – pomyślał. – Ale gdy już coś posiada, świat od razu się zmienia. Miłość czyni życie lżejszym i cięższym, a czasem nie do zniesienia. Odwaga zaś, choć wciąż ta sama, przybiera inny charakter i inną nazwę i właściwie dopiero teraz się zaczyna." Odetchnął głęboko. Miał wrażenie, jakby wrócił do schronu z długiego, niebezpiecznego patrolu na nieprzyjacielskim terenie; był teraz nie mniej zagrożony niż przedtem, ale jednak czuł się na chwilę bezpieczny.

– Dziwne – powiedziała Elżbieta. – Chyba jest już wiosna. Idziemy zrujnowaną ulicą i choć to zupełnie nieprawdopodobne, a jednak wydaje mi się, że czuję zapach fiołków…

Загрузка...