Pani dokumenty? Proszę chwileczkę zaczekać.
Urzędnik zdjął okulary i spojrzał na Elżbietę. Następnie wstał powoli i poszedł za drewniane przepierzenie, oddzielające okienko od większej sali.
Graeber obejrzał się. Za nimi stał tłum ludzi. Droga do wyjścia była zatarasowana.
– Idź w stronę drzwi – powiedział cicho do Elżbiety. – Zaczekaj tam. Jeśli zobaczysz, że zdejmuję czapkę, natychmiast idź do Pohlmanna. Nie troszcz się o nic, idź natychmiast, ja tam przyjdę.
Elżbieta zawahała się.
– Idź! – powtórzył niecierpliwie. – Możliwe, że ten stary cap po kogoś poszedł. Nie wolno nam ryzykować. Zaczekaj na ulicy.
– Może potrzebne mu tylko jakieś dodatkowe informacje?
– Zaraz się przekonamy. Powiem, że poczułaś się źle i wyszłaś zaczerpnąć powietrza. Idź, Elżbieto!
Stał przy okienku i patrzył za nią. Odwróciła się i uśmiechnęła. Potem zniknęła w tłumie.
– Gdzie jest panna Kruse?
Graeber drgnął.
– Zaraz przyjdzie. Czy wszystko w porządku?
Urzędnik skinął głową.
– Kiedy państwo chcecie wziąć ślub?
– Jak najprędzej. Pozostało mi już niewiele czasu. Mój urlop kończy się wkrótce.
– Jeśli państwo chcecie, możecie zaraz się pobrać. Papiery są gotowe. Z żołnierzami wszystko jest proste i szybko idzie.
Graeber spostrzegł, że urzędnik trzyma w ręku dokumenty i uśmiecha się. Graeber poczuł nagle, że słabnie. Krew uderzyła mu do głowy.
– Wszystko załatwione? – zapytał i zdjął czapkę, aby otrzeć pot z czoła.
– Wszystko załatwione – potwierdził urzędnik. – Gdzie jest panna Kruse?
Graeber położył czapkę na parapecie okienka. Obejrzał się szukając Elżbiety. Sala pełna była ludzi, jej jednak nie widział. Potem zauważył, że czapka jego leży przy okienku; przypomniał sobie, że był to umówiony znak.
– Chwileczkę – powiedział szybko. – Zaraz ją przyprowadzę.
Spiesznie przepchnął się między ludźmi; może dogoni ją jeszcze na ulicy. Ale gdy dotarł do wyjścia, stała spokojnie za kolumną i czekała.
– Chwała Bogu, jesteś tutaj! Wszystko w porządku. Wszystko w porządku, Elżbieto.
Weszli z powrotem. Urzędnik wręczył Elżbiecie papiery.
– Czy pani jest córką radcy sanitarnego Kruse?
– Tak.
Graeber wstrzymał oddech.
– Znam pani ojca – powiedział urzędnik.
Elżbieta spojrzała na niego.
– Wie pan coś o nim? – spytała po chwili.
– Nie więcej niż pani. Nic pani o nim nie słyszała?
– Nie.
Urzędnik zdjął okulary. Miał wodnistoniebieskie oczy krótkowidza.
– Bądźmy dobrej myśli. – Podał rękę Elżbiecie. – Wszystkiego najlepszego. Sam się zająłem pani sprawą i załatwiłem ją na własną odpowiedzialność. Może pani jeszcze dzisiaj wziąć ślub. Ja już wszystko przygotuję. Jeśli pani chce, nawet zaraz.
– Zaraz – powiedział Graeber.
– Dziś w południe – odparła Elżbieta. – Czy byłoby możliwe o godzinie drugiej?
– Załatwię to pani. Państwo muszą pójść do sali gimnastycznej w szkole miejskiej. Tam mieści się obecnie Urząd Stanu Cywilnego.
– Dziękuję.
Zatrzymali się przy wyjściu.
– Dlaczego nie zaraz? - spytał Graeber. – Nic by już nie mogło stanąć na przeszkodzie.
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Muszę mieć trochę czasu, aby się przygotować, Ernst. Nie rozumiesz tego?
– Tylko w połowie.
– Połowa wystarczy. Przyjdź po mnie kwadrans przed drugą.
Graeber zawahał się.
– Wszystko poszło tak gładko, a ja już wyobrażałem sobie najgorsze! Sam nie wiem, dlaczego tak się denerwowałem. Byłem trochę śmieszny, prawda?
– Nie.
– Myślę, że jednak tak.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Ojciec także uważał, że ludzie, którzy go ostrzegają, są śmieszni, że w dzisiejszych czasach nic podobnego nie może się zdarzyć – a jednak się stało. Mieliśmy szczęście, Ernst, to wszystko.
O kilka ulic dalej Graeber znalazł zakład krawiecki. Siedział tam podobny do kangura mężczyzna i szył mundur.
– Czy może mi pan wyczyścić spodnie? – spytał Graeber.
Mężczyzna podniósł wzrok.
– Tu jest zakład krawiecki, nie pralnia.
– To widzę. Ale chodzi mi także o odprasowanie munduru.
– Tego, który pan ma na sobie?
– Tak.
Krawiec mruknął coś pod nosem i wstał. Obejrzał plamę na spodniach.
– To nie krew – powiedział Graeber – tylko oliwa. Wywabi pan benzyną.
– Jeśli pan tak dobrze wie, dlaczego pan sam tego nie zrobi? Takich plam benzyną się nie wyczyści.
– Bardzo możliwe. Pan zapewne lepiej się na tym zna. Ma pan coś, w co mógłbym się tymczasem przebrać?
Krawiec poszedł za kotarę i wrócił z parą kraciastych spodni i białą marynarką.
– Jak długo to potrwa? – zapytał Graeber. – Mundur potrzebny mi jest do ślubu.
– Godzinę.
Graeber przebrał Się.
– W takim razie wrócę za godzinę.
Kangur spojrzał na niego podejrzliwie. Spodziewał się, że Graeber poczeka w zakładzie.
– Mój mundur jest dobrym zastawem – oświadczył Graeber. – Nie ucieknę.
Krawiec wyszczerzył niespodziewanie zęby.
– Pana mundur stanowi własność państwa, młody człowieku. Ale może pan sobie iść. I niech się pan ostrzyże. To konieczne, jeśli pan bierze ślub.
– Słusznie.
Graeber poszedł do fryzjera. Przywitała go koścista kobieta.
– Mój mąż jest na froncie – powiedziała. – Zastępuję go przez ten czas. Niech pan usiądzie. Golenie?
– Strzyżenie. Czy pani to także potrafi?
– Mój Boże! Umiem to tak dobrze, że już niemal znowu zapomniałam. Czy umyć głowę? Mamy jeszcze doskonałe mydło.
– Owszem, proszę też umyć głowę.
Kobieta była dosyć silna. Przystrzygła Graeberowi włosy i dokładnie tarła mu głowę mydłem i szorstkim ręcznikiem.
– Życzy pan sobie brylantynę? – spytała. – Mamy francuską.
Graeber spojrzał półsennie w lustro i przeraził się. Miał wrażenie, że mu uszy urosły, tak krótko przystrzyżone miał włosy na skroniach.
– Brylantynę? – powtórzyła kobieta rozkazująco.
– Jaki ma zapach? – Graeber przypomniał sobie sól kąpielową Alfonsa.
– Zwykły zapach brylantyny. Jakiżby inny? To francuska.
Graeber wziął słoik i powąchał. Brylantynę czuć było starym zjełczałym tłuszczem. No tak, czasy zwycięstw dawno już minęły. Popatrzył na swoje włosy; tam, gdzie były dłuższe, sterczały kosmyki.
– Dobrze, niech będzie brylantyna. Ale tylko troszeczkę.
Zapłacił i poszedł z powrotem do krawca.
– Za wcześnie pan przyszedł – burknął kangur.
Graeber nie oponował. Usiadł i przyglądał się, jak krawiec prasuje. Było tu tak ciepło, że ogarnęła go senność. Wojna stała się nagle bardzo odległa. Muchy bzykały leniwie, żelazko syczało; maleńką izdebkę wypełnił niezwykły, dawno zapomniany spokój.
– To wszystko, co mogę zrobić.
Krawiec podał spodnie. Plama zniknęła niemal zupełnie.
– Wspaniale – powiedział Graeber. Spodnie czuć było benzyną; ale o tym nie wspomniał. Przebrał się szybko.
– Kto pana strzygł? – spytał krawiec.
– Pewna kobieta, której mąż jest na wojnie.
– Wygląda, jakby pan to sam robił. Czekaj pan. – Kangur przyciął mu kilka kosmyków.
– Tak, teraz ujdzie.
– Ile płacę?
Krawiec machnął ręką.
– Tysiąc marek albo nic. A więc nic. Prezent ślubny.
– Dziękuję. Wie pan, gdzie tu jest jakaś kwiaciarnia?
– Na Spichernstrasse.
Sklep był otwarty. Stały w nim dwie kobiety i targowały się ze sprzedawczynią o wieniec.
– Prawdziwe szyszki jodłowe! – powiedziała sprzedawczyni. – One zawsze są droższe.
Jedna z kupujących spojrzała na nią z oburzeniem. Jej zwiotczałe, pomarszczone policzki drżały.
– To zdzierstwo – zawołała. – Zdzierstwo! Chodź, Mina! Gdzie indziej znajdziemy tańsze wieńce.
– Więc niech pani nie bierze – oświadczyła sprzedawczyni uszczypliwie. – Na ten towar nie brak amatorów.
– Przy tych cenach?
– A tak, przy tych cenach. Nigdy nie mam dosyć zapasów, moje panie, i co wieczór wszystko jest wyprzedane.
– W takim razie bogaci się pani na wojnie.
Obie kobiety wyszły z hałasem. Sprzedawczyni zaczerpnęła gwałtownie powietrza, jakby chciała za nimi coś zawołać; potem zwróciła się do Graebera. Dostała nagle wypieków na twarzy.
– A pan? Wieńce czy ozdoby na trumnę? Jak pan widzi, nie mamy wielkiego wyboru, ale wiązanki jedliny są bardzo ładne.
– Nie chcę nic na pogrzeb.
– Tylko co? – spytała sprzedawczyni zdumiona.
– Chciałbym kupić kwiaty.
– Kwiaty? Mam lilie…
– Nie lilie. Coś do ślubu.
– Lilie doskonale pasują do ślubu, proszę pana! To symbol niewinności i dziewictwa.
– No tak… Ale czy nie ma pani róż?
– Róż? O tej porze? Skąd? W cieplarniach hoduje się teraz warzywa. W ogóle trudno cokolwiek dostać.
Graeber chodził po sklepie. Wreszcie za jakimś wieńcem w kształcie swastyki znalazł pęk żonkilów.
– Poproszę o te kwiaty.
Sprzedawczyni wyjęła je i otrząsnęła z wody.
– Muszę niestety zawinąć w gazetę. Nie mam już innego papieru.
– Nic nie szkodzi.
Graeber zapłacił i wyszedł. Z kwiatami w ręku poczuł się nieswojo. Zdawało mu się, że wszyscy na niego patrzą. Najpierw trzymał bukiet kwiatami w dół; potem wsadził go pod pachę. Spojrzał przy tym na gazetę, w którą bukiet był zawinięty. Obok żółtych płatków widniało zdjęcie jakiegoś człowieka z rozdziawionymi ustami. Była to fotografia przewodniczącego trybunału ludowego. Przeczytał tekst. Czterech ludzi stracono, ponieważ nie wierzyli już w zwycięstwo Niemiec. Ścięto im głowy toporem. Gilotynę zniesiono w Trzeciej Rzeszy od dawna. Była zbyt ludzka. Graeber zmiął gazetę i odrzucił ją precz.
Urząd Stanu Cywilnego mieścił się w sali gimnastycznej szkoły miejskiej. Za urzędnikiem zwisał szereg lin do wspinania, przymocowanych końcami do ściany, którą zdobił portret Hitlera w mundurze; poniżej widniała swastyka z niemieckim orłem.
Musieli zaczekać. Przed nimi stał żołnierz w średnim wieku. Obok niego kobieta, która miała na piersi złotą broszkę w kształcie żaglowca. Żołnierz wyraźnie się denerwował, kobieta zachowywała spokój. Uśmiechnęła się do Elżbiety, jakby były w zmowie.
– A świadkowie? – zapytał urzędnik stanu cywilnego. – Gdzie są wasi świadkowie?
Żołnierz speszył się. Nie miał świadków.
– Myślałem, że przy ślubach wojennych nie są potrzebni – wykrztusił wreszcie.
– Tego by jeszcze brakowało. U nas panuje porządek!
Żołnierz zwrócił się do Graebera:
– Może zechcesz nam pomóc, kolego? Ty i twoja pani? Tylko podpisać.
– Naturalnie. Potem wy podpiszecie dla nas. Ja też przypuszczałem, że nie potrzeba świadków.
– Któż by o tym myślał!
– Każdy, kto zna swoje obowiązki obywatelskie – powiedział urzędnik ostro. Zaniedbanie to potraktował niemal jako osobistą zniewagę. – Czy na front idziecie bez karabinu?
– Przecież to zupełnie coś innego – odparł żołnierz zdumiony. – Świadek ślubny to nie broń.
– Wcale tego nie twierdziłem. To było tylko porównanie. A więc jak? Ma pan świadków?
– Ten kolega i ta pani.
Urzędnik spojrzał niechętnie na Graebera. Nie podobało mu się, że sprawa została załatwiona w tak prosty sposób.
– Mają państwo dowody? – spytał Graebera z nadzieją w głosie.
– Tak. My też chcemy się pobrać.
Urzędnik mruknął coś i wziął dokumenty. Wpisał nazwiska Elżbiety i Graebera do rejestru.
– Proszę tu podpisać.
Wszyscy czworo podpisali.
– Gratuluję państwu w imieniu fuhrera – powiedział urzędnik lodowatym tonem do żołnierza i jego żony. Potem zwrócił się do Graebera.
– Pańscy świadkowie?
Graeber wskazał na tamtych dwoje.
Urzędnik potrząsnął głową.
– Mogę zgodzić się tylko na jedną osobę z tych dwojga.
– Dlaczego? Przecież nas pan przyjął obydwoje.
– Państwo byliście jeszcze wolni. Ale ci dwoje są teraz małżeństwem. Jako świadków musi pan mieć dwie nie spokrewnione ze sobą osoby. Żona nie wchodzi w rachubę.
Graeber nie wiedział, czy urzędnik ma rację, czy chce tylko robić trudności.
– A tu na miejscu nie znajdzie się ktoś, kto mógłby być świadkiem? – spytał. – Jakiś inny urzędnik?
– To do mnie nie należy – oświadczył urzędnik stanu cywilnego z cichym triumfem. – Jeśli państwo nie macie świadków, nie możecie wziąć ślubu.
Graeber rozejrzał się.
– O co chodzi? – spytał starszy mężczyzna, który podszedł i przysłuchiwał się rozmowie. – Potrzeba państwu świadka? Jestem do państwa dyspozycji.
Stanął obok Elżbiety. Urzędnik zmierzył go zimnym spojrzeniem.
– Ma pan dokumenty?
– Oczywiście! – Mężczyzna powolnym ruchem sięgnął do kieszeni i rzucił na stół legitymację. Urzędnik otworzył ją, zerwał się i wypalił:
– Heil Hitler, Herr Obersturmbannfuhrer!
– Heil Hitler! - odparł obersturmbannfuhrer niedbale. – A teraz skończcie już wreszcie z tą komedią, zrozumiano? Jakim prawem odnosicie się w ten sposób do żołnierzy?
– Tak jest, Herr Obersturmbannfuhrer! Proszę, zechce pan łaskawie podpisać.
Graeber spostrzegł, że jego drugim świadkiem został obersturmbannfuhrer SS Hildebrandt. Pierwszym był saper Klotz. Hildebrandt uścisnął rękę Elżbiecie i Graeberowi, a następnie Klotzowi i jego żonie. Urzędnik wydobył teraz spoza lin, które wyglądały jak stryczki, dwa egzemplarze książki Hitlera Mein Kampf.
– To dar państwa – oświadczył kwaśno, patrząc za Hildebrandtem. – Jest w cywilu, więc skąd mogłem wiedzieć!
Kierując się ku wyjściu przeszli obok skórzanego kozła i drążków.
– Kiedy musisz wracać? – spytał Graeber sapera.
– Jutro. – Klotz mrugnął. – Już od dawna chcieliśmy to zrobić. Po co darować coś państwu? A jeśli dostanę w czapę, to Maria przynajmniej będzie zabezpieczona. Prawda?
– Chyba tak.
Klotz odpiął tornister.
– Pomogłeś mi, kolego. Mam tu dobrą kiełbasę serdelową. Niech wam będzie na zdrowie! Nic nie gadaj, jestem rolnikiem i nie brak mi tego. Właściwie chciałem ją dać urzędnikowi stanu cywilnego. Wyobraź sobie, temu bydlakowi!
– Tego bym nie robił w żadnym wypadku! – Graeber wziął kiełbasę. – W zamian za to przyjmij ode mnie tę książkę. Nie mam przy sobie innego prezentu dla ciebie.
– Ależ, kolego, przecież ja dostałem taką samą.
– Nic nie szkodzi, będziesz miał teraz dwie. Jedną możesz dać żonie.
Klotz oglądał egzemplarz Mein Kampf.
– Ładna oprawa. Doprawdy nie chcesz jej zatrzymać?
– Niepotrzebna mi. Mam w domu oprawną w skórę ze srebrnymi okuciami.
– To co innego. A więc wszystkiego dobrego!
– Nawzajem!
Graeber dogonił Elżbietę.
– Nic nie powiedziałem Bindingowi, żeby nie mieć go za świadka. Nie chciałem, aby obok naszych figurowało nazwisko jakiegoś kreisleitera. Zamiast tego złapaliśmy obersturmbannfuhrera SS. Tak się kończą dobre zamiary.
Elżbieta wybuchnęła śmiechem.
– Za to biblię ruchu hitlerowskiego wymieniłeś na kiełbasę serdelową. To się wyrównuje.
Przecięli Marktplatz. Cokół pomnika, z którego pozostały już tylko nogi Bismarcka, został ponownie ustawiony. Nad kościołem Marii Panny krążyły gołębie.
“Właściwie powinienem być bardzo szczęśliwy" – pomyślał Graeber patrząc na Elżbietę; ale nie odczuwał tego tak silnie, jak oczekiwał.
Leżeli na leśnej polanie za miastem. Między drzewami zwisał fioletowy opar. Na skraju lasu kwitły prymulki i fiołki. Powiał lekki wietrzyk. Elżbieta usiadła nagle.
– Co to jest tam w głębi? Wygląda jak zaczarowany las. A może ja śnię? Drzewa obwieszone są srebrem. Ty też to widzisz?
Graeber skinął głową.
– Wygląda jak włosy anielskie.
– Co to jest?
– Staniol. Albo bardzo cienkie aluminium pocięte w wąskie paski. Podobne do srebrnego papieru, w który opakowuje się czekoladę.
– Tak. Cały las jest tym obwieszony! Skąd się to wzięło?
– Lotnicy zrzucają je całymi pęczkami. Zagłusza to odbiór radiowy. Przypuszczam, że w ten sposób nie można już ustalić pozycji samolotów. Coś w tym rodzaju. Gdy pocięte paski staniolu powoli spływają w dół, przerywają lub zagłuszają odbiór radiowy.
– Szkoda – powiedziała Elżbieta. – Wygląda to zupełnie jak las przystrojonych świątecznie choinek. A tymczasem to także jest wojna. Myślałam, że raz wreszcie jej umknęliśmy.
Patrzyli w stronę lasu. Drzewa wokół polany obwieszone były paskami, które powiewały na gałęziach, błyszczały i wirowały na wietrze. Słońce przedarło się przez zwały chmur i przemieniło wszystko w migotliwą bajkę. To, co sfrunęło wśród szalejącej śmierci i przeraźliwego wycia zniszczenia, zwisało teraz z drzew bezgłośnie i połyskliwie, było srebrem i blaskiem, i wspomnieniem dziecięcych baśni i święta pokoju.
Elżbieta oparła się o Graebera.
– Przyjmijmy to tak, jak wygląda, nie zastanawiając się, co to oznacza w rzeczywistości.
– Dobrze. – Graeber wyjął z kieszeni płaszcza książkę od Pohlmanna. – Nie możemy wyjechać w podróż poślubną, Elżbieto. Ale Pohlmann dał mi tę książkę – album Szwajcarii. Kiedyś, po wojnie, pojedziemy tam i wszystko sobie powetujemy.
– Szwajcaria! Kraj, gdzie nocą pali się jeszcze światło.
Graeber otworzył książkę.
– W Szwajcarii też już nie ma światła. Mówiono o tym w koszarach. Nasz rząd wystosował ultimatum, żądając wygaszenia świateł. I Szwajcaria musiała się zgodzić.
– Dlaczego?
– Nie mieliśmy nic przeciwko temu, póki sami przelatywaliśmy nad Szwajcarią. Ale teraz przelatują nad nią także i inni. Z bombami na Niemcy. Widząc oświetlone miasta pilot łatwiej może się orientować. Dlatego.
– A więc i tam już się skończyło.
– Tak. Ale jedno przynajmniej wiemy na pewno: jeśli po wojnie pojedziemy kiedyś do Szwajcarii, wszystko tam będzie jeszcze dokładnie takie samo jak w tej książce. Gdybyśmy mieli tu album Włoch, Francji lub Anglii, nie bylibyśmy tego pewni.
– To samo byłoby z albumem Niemiec.
– Masz rację.
Przerzucali kartki.
– Góry – powiedziała Elżbieta. – Czy w Szwajcarii są tylko same góry? Nie ma tam ciepła ani słońca?
– Owszem. Tutaj jest włoska Szwajcaria.
– Locarno. Tam odbyła się wielka konferencja pokojowa, prawda? Konferencja, na której postanowiono, że nigdy już nie będzie wojen.
– Tak mi się zdaje.
– Nie na długo to pomogło.
– Nie. Tutaj jest Locarno. Przyjrzyj się. Palmy, stare kościoły, a to Lago Maggiore. A tu są wyspy i azalie, i mimozy, i słońce, i pokój.
– Tak. Jaka to miejscowość?
– Porto Ronco.
– Dobrze – powiedziała Elżbieta sennie i odsunęła książkę. – Zapamiętajmy ją sobie. Pojedziemy tam kiedyś. Teraz nie chcę już podróżować.
Graeber zamknął album. Spojrzał na połyskujące srebro między drzewami, a potem otoczył Elżbietę ramieniem. Czuł, jak tuli się do niego, a wraz z nią – leśna ziemia, trawa i pnącze, i czerwony kwiat o wąskich, delikatnych płatkach, które stawały się coraz większe i większe, aż wypełniły sobą cały horyzont – i oczy jego się zamknęły.
Wiatr zamarł. Szybko ściemniło się. Z oddali dobiegało ciche dudnienie. “Artyleria – pomyślał Graeber w półśnie – ale skąd bije? Gdzie ja jestem? Gdzie front? – Potem, gdy poczuł obok siebie Elżbietę, odetchnął z ulgą. – Gdzie tu są stanowiska artylerii? To chyba ćwiczenia?”
Elżbieta poruszyła się.
– Gdzie są? – szepnęła sennie. – Bombardują czy lecą dalej?
– To nie samoloty.
Dudnienie powtórzyło się. Graeber usiadł i nasłuchiwał.
– To nie bomby ani działa, ani samoloty, Elżbieto – powiedział. – To burza.
– Czy nie za wcześnie?
– Burze nie stosują się do przepisów.
Spostrzegli teraz pierwsze błyskawice. Wydawały się blade i sztuczne po tym, co widywali w czasie innych burz, burz spowodowanych przez ludzi, a grzmot również trudno było porównać z wyciem eskadry samolotów, a cóż dopiero z łoskotem bombardowania.
Zaczęło padać. Biegli przez polankę chroniąc się pod jodłami. Cienie zdawały się biec za nimi. Szum deszczu w koronach drzew brzmiał jak dźwięk oklasków dalekiego tłumu; w płowym świetle Graeber spostrzegł, że włosy Elżbiety pełne są srebrnych nitek strąconych z gałęzi. Wyglądały jak siatka, w której więzły błyskawice.
Wyszli z lasu i natrafili na przystanek tramwajowy, kryty daszkiem, pod którym tłoczyli się ludzie. Obok stało kilku esesowców. Byli młodzi i gapili się na Elżbietę.
Po półgodzinie deszcz ustał.
– Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy – powiedział Graeber. – W którą stronę iść?
– Na prawo.
Przecięli ulice i skręcili w mroczną aleję. Przed nimi długi szereg ludzi w pasiakach zajęty był układaniem rur.
Elżbieta wyprostowała się nagle i skierowała w stronę robotników. Szła powoli, tuż koło nich, zaglądając im w twarze, jakby kogoś szukała. Graeber zauważył teraz, że ludzie ci mieli numery na ubraniach; byli to więźniowie z obozu koncentracyjnego. Pracowali w milczeniu i prędko, nie podnosząc wzroku. Głowy ich wyglądały jak trupie czaszki, a ubrania luźno wisiały na wychudzonych ciałach. Dwóch omdlałych leżało koło zabitej deskami budki z wodą sodową.
– Hej, tam! – wrzasnął któryś z esesowców. – Jazda stąd! Tu nie wolno chodzić!
Elżbieta udawała, że nie słyszy. Tylko przyspieszyła kroku i wpatrywała się w martwe oblicza więźniów.
– Zawracać! Hej tam! Natychmiast! Do diabła, czy pani nie słyszy?
Esesowiec zbliżał się klnąc.
– O co chodzi? – spytał Graeber.
– O co chodzi? Macie watę w uszach czy co?
Graeber spostrzegł, że nadchodzi jeszcze jeden esesowiec, oberscharfuhrer. Obawiał się zawołać Elżbietę – wiedział, że nie zawróci.
– Szukamy tu czegoś – powiedział do esespwca.
– Czego? Gadać mi tu zaraz!
– Zgubiliśmy broszkę. W kształcie żaglowca, wysadzaną brylantami. Przechodziliśmy tędy wczoraj wieczorem i prawdopodobnie tutaj zgubiliśmy. Może pan ją widział.
– Co?
Graeber powtórzył swoje kłamstwo. Zauważył, że Elżbieta minęła już połowę szeregu.
– Nic tutaj nie znaleziono – oświadczył oberscharfuhrer.
– On coś kręci – powiedział esesowiec. – Ma pan dokumenty?
Przez chwilę Graeber patrzył na niego w milczeniu. Chętnie by go powalił na ziemię. Esesowiec nie miał więcej niż dwadzieścia lat. “Steinbrenner – pomyślał Graeber. – Heini. Ten sam typ.”
– Mam nie tylko dokumenty, ale nawet bardzo dobre dokumenty – odparł. – A poza tym, obersturmbannfuhrer Hildebrandi jest moim dobrym przyjacielem, jeśli to pana interesuje.
Esesowiec zaśmiał się szyderczo.
– I co jeszcze? Fuhrer może też?
– Fuhrer nie.
Elżbieta dotarła już niemal do końca szeregu. Graeber powoli wyciągnął z kieszenie świadectwo ślubu.
– Niech pan ze mną podejdzie do latarni. Umie pan czytać? Widzi pan podpis mojego świadka? I datę? Dzisiejsza. Wystarczy to panu?
Esesowiec gapił się na dokument. Oberscharfuhrer zajrzał mu przez ramię.
– To podpis Hildebrandta – potwierdził. – Poznaję. Ale mimo to nie wolno panu tędy chodzić. To wzbronione. Nic nie poradzimy. Bardzo mi przykro z powodu pańskiej broszki.
Elżbieta skończyła przegląd.
– Mnie również – odparł Graeber. – Naturalnie, jeśli to zakazane, nie będziemy tu nadal szukali. Rozkaz to rozkaz.
Poszedł naprzód, aby dogonić Elżbietę. Oberscharfuhrer nie odstępował go jednak.
– Może jeszcze znajdziemy tę broszkę. Dokąd ją odesłać?
– Do Hildebrandta, to najprostsze.
– Dobrze – powiedział oberscharfuhrer z szacunkiem. – Nie znalazła pani? – spytał Elżbietę.
Spojrzała na niego, jakby zbudzona ze snu.
– Opowiedziałem panu oberscharfuhrerowi o broszce, którą tu zgubiliśmy – zaczął szybko Graeber. – Jeśli ją znajdą, odeślą do Hildebrandta.
– Dziękuję – odparła Elżbieta zdumiona.
Oberscharfuhrer skinął głową.
– Może pani na nas polegać! My, esesowcy, jesteśmy dżentelmenami.
Elżbieta obrzuciła wzrokiem więźniów. Oberscharfuhrer to zauważył.
– Jeśliby któraś z tych świń ją ukryła, my i tak znajdziemy – oświadczył rycersko. – Będziemy ich rewidować, aż im się niedobrze zrobi.
Elżbieta drgnęła.
– Wcale nie jestem pewna, że ją tutaj zgubiłam. To mogło być tam dalej, w lesie. Sądzę nawet, że to raczej tam.
Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby. Elżbieta zaczerwieniła się.
– Chyba raczej w lesie – powtórzyła.
Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby jeszcze bardziej.
– Tamten teren już do nas nie należy – oświadczył.
Graeber stał tuż obok wychudłej czaszki jakiegoś schylonego więźnia. Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i upuścił ją na ziemię, odwracając się równocześnie.
– Jutro poszukamy w lesie – powiedział do oberscharfuhrera. – Możliwe, że tam ją zgubiliśmy. Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co. Heil Hitler! I serdeczne życzenia z okazji ślubu.
– Dziękujemy.
Szli obok siebie w milczeniu, aż więźniowie zniknęli im z oczu. Perłowe pasmo chmur przeciągało po rozjaśnionym niebie jak klucz flamingów.
– Nie powinnam była tam chodzić – powiedziała Elżbieta. – Wiem o tym.
– To nie szkodzi. Człowiek już taki jest. Ledwo uda mu się uniknąć jednego niebezpieczeństwa, a już ryzykuje następne.
Skinęła głową.
– Uratowałeś nas tą historią z broszką. I Hildebrandtem. Jesteś doprawdy doskonałym kłamcą.
– To jedyne – odparł Graeber – co w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji. A teraz chodźmy do domu. Mam pełne urzędowe prawo zamieszkać u ciebie. Utraciłem mój dom w koszarach, a dzisiaj po południu wyprowadziłem się od Alfonsa; teraz chcę wreszcie pójść do domu. Chcę jak wielki pan wylegiwać się w łóżku, podczas gdy ty jutro rano pobiegniesz do pracy, aby zarobić na chleb dla rodziny.
– Nie idę jutro do fabryki. Dostałam dwa dni urlopu.
– I mówisz to dopiero teraz?
– Chciałam ci powiedzieć jutro rano.
Graeber potrząsnął głową.
– Tylko bez niespodzianek! Nie mamy na to czasu. Potrzebujemy każdej minuty, aby się cieszyć. I zaraz zaczynamy. Jest coś na śniadanie czy mam pójść do Alfonsa?
– Wystarczy nam.
– Dobrze. Urządzimy sobie huczne śniadanie. Jeśli chcesz, nawet przy dźwiękach marsza Hohenfriedberger. A gdy pani Lieser wpadnie do nas, pełna wściekłości i świętego oburzenia, podsuniemy pod jej rozczarowany, szpiclowski nos świadectwo ślubu. Ależ ona zrobi oczy, gdy zobaczy nazwisko naszego esesowskiego świadka!
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Może wcale nie urządzi takiej awantury. Przedwczoraj, gdy dawała mi funt cukru, który zostawiłeś, powiedziała nagle, że jesteś porządnym człowiekiem. Bóg wie, skąd ta nagła zmiana! A może ty wiesz?
– Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie – korupcja. To jest druga dziedzina, którą w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji.