XI

Cmentarz pławił się w słońcu. Brama cmentarna była rozbita. Kilka krzyży i kamiennych nagrobków poniewierało się po innych grobach i ścieżkach; wierzby płaczące leżały obalone; korzenie ich wyglądały jak konary, a gałęzie – jak długie, spętlone zielone korzenie. Robiły wrażenie dziwacznych, obwieszonych morszyną roślin, wyrzuconych z jakiegoś podziemnego morza. Kości trupów ze zbombardowanych grobów po większej części już zebrano i starannie usypano z nich pagórek, tylko mniejsze odłamki i resztki starych, zmurszałych trumien wisiały jeszcze w wierzbinie. Czaszki uprzątnięto.

Obok kaplicy postawiono szopę. Pracował w niej dozorca z dwoma pomocnikami. Dozorca pocił się. Potrząsnął głową, gdy usłyszał pytanie Graebera.

– Nie mamy na to czasu! Dwanaście pogrzebów jeszcze przed południem! Mój Boże, skąd możemy wiedzieć, czy pańscy rodzice tu leżą? Dziesiątki grobów pozbawione są nagrobków i nazwisk. Przy tak wielkim ruchu nie jesteśmy w stanie wiedzieć o wszystkich!

– Nie prowadzicie żadnych wykazów?

– Wykazy! – burknął gorzko dozorca, odwracając się do swych pomocników. – Słyszeliście, wykazy chciałby zobaczyć! Wie pan, ile zwłok czeka jeszcze na pochowanie? Trzysta. Wie pan, ile dostarczono ich po ostatnim nalocie? Siedemset. A po poprzednim? Pięćset. I to w ciągu czterech dni. Jak w tych warunkach mamy nadążyć z robotą? Nie jesteśmy do tego przygotowani! Potrzebna by nam była koparka zamiast grabarzy, aby choć częściowo nadrobić zaległości. A wie pan, kiedy będzie następny nalot? Może dziś wieczorem? Może jutro? I pan mówi o wykazach!

Graeber nic nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i położył na stole. Dozorca zamienił spojrzenie z pomocnikami. Graeber odczekał chwilę. Potem dołożył jeszcze trzy cygara. Przywiózł je z Rosji dla ojca.

– No więc dobrze – powiedział dozorca. – Zrobimy, co w naszej mocy. Niech pan napisze nazwiska. Jeden z nas zapyta w zarządzie cmentarza. Tymczasem może pan obejrzeć zwłoki jeszcze nie spisane. Leżą tam, pod murem.

Graeber poszedł we wskazanym kierunku. Część trupów miała nazwiska, trumny, mary, koce, kwiaty; inne przykryte były białym całunem. Odczytywał nazwiska, unosił całuny bezimiennych, a potem udał się do zwłok nie rozpoznanych, które leżały rzędem, jedne przy drugich pod wąskim, Prowizorycznym daszkiem wzdłuż muru.

Niektórzy mieli zamknięte oczy, inni splecione dłonie, większość jednak leżała tak, jak ich znaleziono, i tylko ramiona ułożono im wzdłuż ciał i wyprostowano nogi, aby uzyskać więcej miejsca.

Przed nimi sunęła procesja milczących ludzi. Pochyleni, badali blade, zamarłe oblicza, szukając swoich najbliższych.

Graeber włączył się do szeregu. Kilka kroków przed nim jakaś kobieta osunęła się nagle na ziemię obok zwłok i zaszlochała. Inni szli dalej, omijając ją, niemi, o twarzach tak skupionych, że prawie pustych, pozbawionych wszelkiego wyrazu poza trwożnym oczekiwaniem. Dopiero stopniowo, gdy zbliżali się do końca rzędu, pojawiał się w nich słaby odcień niespokojnej, skrywanej nadziei i widać było, jak oddychają z ulgą.

Graeber zawrócił do szopy.

– Był pan już w kaplicy? – spytał dozorca.

– Nie.

– Leżą tam bardziej poszarpane zwłoki. Trzeba mieć do tego silne nerwy. Ale pan jest przecież żołnierzem.

Graeber poszedł do kaplicy. Gdy wyszedł, dozorca czekał na niego.

– Okropne, prawda? – spojrzał badawczo na Graebera. – Niejeden już się tam załamał. Choćby wczoraj, jakiś gruppenfuhrer z obozu koncentracyjnego, chłop jak dąb.

Graeber nic nie odpowiedział. W swoim życiu widział już tyle trupów, że nie było to dla niego niczym nadzwyczajnym. Nawet fakt, że chodziło tu o cywilów, kobiety i dzieci. Także i to widział już dostatecznie często, a u Rosjan, Holendrów czy Francuzów rany nie były mniejsze niż te, które teraz oglądał. Przyszło mu właśnie na myśl, że zimą w Rosji ciała zamarzają w każdym stadium rozkładu i poszarpania, a grupa pięćdziesięciu powieszonych o nabrzmiałych twarzach, wybałuszonych, rozlanych oczach i otwartych ustach z grubymi czarnymi językami, stanowiła bardziej odstraszający widok niż te szczątki ludzkie w kaplicy.

– W zarządzie cmentarza nie ma żadnej wzmianki – oświadczył dozorca. – Ale są jeszcze dwie duże trupiarnie w mieście. Był pan już tam?

– Tak.

– Oni mają chociaż lód – powiedział dozorca z zazdrością. – Im łatwiej pracować niż nam.

– I tam jest także przepełnienie.

– Tak, ale mają lód; my go nie mamy, a robi się coraz cieplej. Jeszcze kilka kolejnych nalotów, a do tego nadal słoneczne dni – i nastąpi katastrofa. Będziemy musieli chować w masowych grobach.

Graeber skinął głową. Nie pojmował, dlaczego by to miało być katastrofą. Katastrofą był sam fakt, że istniały masowe groby.

– Robimy, co w naszej mocy – oświadczył dozorca. – Mamy tylu grabarzy, ilu nam wolno zatrudniać, ale wciąż jeszcze o wiele za mało. Nasza technika jest przestarzała na dzisiejsze czasy. Do tego dochodzą jeszcze przepisy religijne. – Zmęczony, otarł czoło. – Jedyną instytucją naprawdę nowoczesną pod każdym względem są obozy koncentracyjne. Mogą się tam uporać z setkami ciał dziennie. Wszystko najnowszą metodą. Ale oni, oczywiście, używają krematoriów, a u nas to nie wchodzi w rachubę…

Przez chwilę patrzył zamyślony gdzieś ponad murem. Potem skinął krótko Graeberowi i szybkim krokiem zawrócił do swojej szopy – obowiązkowy, gorliwy urzędnik śmierci.

Graeber musiał kilka chwil zaczekać; dwa kondukty pogrzebowe zatarasowały wejście. Raz jeszcze spojrzał za siebie. Księża modlili się nad grobami, rodziny i przyjaciele zmarłych stali obok świeżych kopczyków, pachniało zwiędłymi kwiatami i ziemią, ptaki śpiewały, procesja szukających nadal sunęła wzdłuż murów, grabarze wymachiwali łopatami w na poły wykopanych dołach, wokół kręcili się kamieniarze i agenci pogrzebowi – siedziba śmierci stała się najbardziej ożywionym miejscem w mieście.

Mały biały domek Bindinga spowity był pierwszym zmierzchem. W ogrodzie na murawie stał basenik dla ptaków, w którym pluskała woda. Między krzewami bzu kwitły narcyzy i tulipany, a pod brzozami połyskiwał posąg dziewczyny z marmuru.

Drzwi otworzyła gospodyni. Była to siwowłosa kobieta w wielkim białym fartuchu.

– Pan Graeber, nieprawdaż?

– Tak.

– Pana kreisleitera nie ma w domu. Musiał wyjść na ważne zebranie partyjne. Ale zostawił dla pana wiadomość.

Graeber wszedł za nią do domu pełnego jelenich rogów i obrazów. Rubens świecił nawet w półmroku. Na miedzianym stoliku z przyborami do palenia stała zawinięta w papier butelka. Obok leżał list. Alfons pisał, że niewiele jeszcze zdołał się dowiedzieć, ale jedno jest pewne – rodzice Graebera nigdzie w mieście nie są zarejestrowani jako zabici czy ranni. Prawdopodobnie zostali więc ewakuowani lub wyjechali. Niech Graeber zechce przyjść znowu jutro, a przy tej butelce wódki niechaj świętuje dziś wieczorem, że jest z dala od Rosji.

Graeber wsadził list i butelkę do kieszeni. Gospodyni stała w drzwiach.

– Pan kreisleiter kazał serdecznie pana pozdrowić.

– Proszę go ode mnie również pozdrowić i powiedzieć, że jutro znów przyjdę. I bardzo dziękuję za butelkę. Ogromnie mi się przyda.

– Będzie się z tego cieszył – odparła gospodyni z macierzyńskim uśmiechem. – To taki dobry człowiek.

Graeber zawrócił przez ogród. “Dobry człowiek – pomyślał. – Czy Alfons był nim także dla nauczyciela matematyki Burmeistra, którego wsadził do obozu koncentracyjnego? Widocznie każdy jest dla jednych dobrym człowiekiem, a dla innych wręcz złym. – Dotknął listu i butelki. – Świętować. Ale co? Nadzieję, że rodzice żyją? I z kim świętować? Z kolegami z izby czterdziestej ósmej w koszarach?" Spojrzał w gęstniejący niebieski mrok. Mógłby zanieść butelkę do Elżbiety Kruse. Jej tak samo się przyda jak i jemu. A dla niego pozostaje jeszcze armaniak.


Drzwi otworzyła kobieta o pomiętej twarzy.

– Przyszedłem do panny Kruse – powiedział Graeber zdecydowanym głosem i chciał ją wyminąć.

Kobieta nie usunęła się od drzwi.

– Panny Kruse nie ma w domu – odparła. – Powinien pan o tym wiedzieć.

– Dlaczego powinienem o tym wiedzieć?

– Czy nie uprzedzała pana?

– Zapomniałem. Kiedy wróci?

– O siódmej.

Graeber nie przewidywał, że Elżbiety może nie być w domu. Zastanawiał się, czy zostawić wódkę; ale nie wiadomo, co za historię zrobiłaby z tego ta denuncjantka. A może sama by ją wypiła?

– Dobrze, przyjdę później – odpowiedział.

Stał na ulicy niezdecydowany. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Wieczór zapowiadał się znów długi i ciemny. “Nie zapomnij, że masz urlop" – powiedział mu Reuter. Nie zapomniał, ale na nic się to nie zdało.

Poszedł na Karlsplatz i usiadł na ławce na skwerze. Potężny schron przeciwlotniczy wyglądał jak olbrzymia ropucha. Przezorni ludzie zawczasu wślizgiwali się tam niczym cienie. Ciemność spływała z krzaków i zatapiała resztki światła.

Graeber siedział na ławce i czekał. Przed godziną nie myślał o tym, aby znów zobaczyć Elżbietę. Gdyby była w domu, prawdopodobnie wręczyłby jej wódkę i poszedł sobie. Ale teraz, gdy jej nie zastał, z niecierpliwością wyczekiwał godziny siódmej.

Otworzyła mu Elżbieta.

– Ciebie się nie spodziewałem – powiedział zaskoczony. – Oczekiwałem smoka, który broni wejścia.

– Pani Lieser nie ma. Poszła na zebranie narodowosocjalistycznej organizacji kobiet.

– Do platfusowej brygady. Oczywiście! Tam jest jej miejsce! – Graeber rozejrzał się. – Zaraz tu inaczej wygląda, gdy jej nie ma.

– Inaczej wygląda, bo w przedpokoju pali się teraz światło – odparła Elżbieta. – Zawsze je zapalam, gdy ona wychodzi.

– A gdy jest w domu?

– Wtedy się oszczędza. To patriotyczne. Siedzimy po ciemku.

– Słusznie – powiedział Graeber. – Wtedy nas chwalą. – Wyciągnął butelkę z kieszeni. – Przyniosłem ci wódkę. Pochodzi z piwnicy pewnego kreisleitera. Dar kolegi szkolnego.

– Masz takich kolegów szkolnych?

– Tak. Podobnie jak ty przymusowych współlokatorów.

Uśmiechnęła się i wzięła butelkę.

– Poszukam, może gdzieś jest korkociąg.

Poszedł za nią do kuchni. Spostrzegł, że ubrana jest w czarny pulower i wąską czarną spódnicę. Włosy związała na karku grubą jaskrawoczerwoną włóczką. Miała proste, silne ramiona i wąskie biodra.

– Nie mogę go znaleźć – powiedziała i zamknęła szufladę. – Pani Lieser chyba nie pije.

– Wygląda, jakby nic innego nie robiła. Ale obejdziemy się bez korkociągu.

Graeber wziął butelkę, odtrącił lak z szyjki i dwukrotnie uderzył silnie dnem o udo. Korek wyskoczył.

– Tak się robi u nas w wojsku – wyjaśnił. – Masz kieliszki? Czy będziemy pili z butelki?

– Mam kieliszki w pokoju. Chodź.

Graeber zdziwił się nagle, że tu przyszedł. Obawiał się już, że znów będzie musiał spędzić wieczór samotnie.


Ze stojącej przy ścianie etażerki Elżbieta wzięła dwa cienkie kieliszki do wina. Graeber rozejrzał się. Nie poznawał tego pokoju. Łóżko, kilka foteli z zielonym obiciem, książki i biedermeierowskie biureczko robiły wrażenie staromodne i spokojne. W pamięci zachował obraz nieporządku i nieładu. "Widocznie sprawiło to wycie syren – pomyślał. – Hałas wprowadza nieład we wszystko. Elżbieta także wyglądała dzisiaj inaczej niż wtedy. Inaczej, ale nie staromodnie i nie spokojnie".

Odwróciła się.

– Właściwie jak długo nie widzieliśmy się?

– Sto lat. Wtedy byliśmy dziećmi i nie było wojny.

– A teraz?

– Teraz jesteśmy starzy, bez doświadczenia, jakie daje starość. Starzy i cyniczni, i bez wiary, i czasami smutni. Ale nieczęsto.

– To prawda?

– Nie. Ale co jest prawdą? Może ty wiesz?

Elżbieta potrząsnęła głową.

– Czy zawsze musi być coś prawdą? – spytała.

– Chyba nie. Dlaczego?

– Nie wiem. Ale może byłoby mniej wojen, gdyby jeden drugiego nie chciał wciąż tak usilnie przekonywać o swojej własnej prawdzie.

Graeber uśmiechnął się. To, co powiedziała, brzmiało dziwacznie.

– Tolerancja. Tego nam właśnie brak, prawda?

Elżbieta skinęła głową. Graeber napełnił kieliszki.

– Wypijmy pod tolerancję. Kreisleiterowi, od którego dostałem tę butelkę, na pewno by to nie przyszło na myśl. Ale właśnie dlatego spełnijmy ten toast.

Wychylił kieliszek.

– Chcesz jeszcze jeden?

Elżbieta wstrząsnęła się krótko.

– Tak.

Nalał ponownie. Wódka była mocna, czysta i klarowna. Elżbieta odstawiła swój kieliszek.

– Chodź, pokażę ci wzór tolerancji. – Poprowadziła go przez przedpokój i otworzyła jakieś drzwi. – Pani Lieser zapomniała w pośpiechu zamknąć. Obejrzyj sobie jej pokój. To nie jest nadużywanie zaufania. Kiedy mnie nie ma w domu, ona stale u mnie szpera.

Część pokoju była normalnie umeblowana. Ale na ścianie naprzeciw okna wisiał w potężnej ramie wielki, kolorowy portret Hitlera, otoczony zieloną jedliną i wieńcami z dębowych liści. Pod nim, na stole, na wielkiej chorągwi ze swastyką leżało luksusowe wydanie Mein Kampf, oprawione w czarną skórę z wytłoczoną złotą swastyką. Po obu stronach stały srebrne lichtarze ze świecami, a obok nich fotografie fuhrera: jedna z owczarkiem w Berchtesgaden, druga – z biało ubraną dziewczynką wręczającą mu kwiaty. Honorowe kordy i odznaki partyjne dopełniały całości.

Graeber nie był specjalnie zaskoczony. Nieraz już widział takie rzeczy. Kult dyktatorów łatwo staje się religią.

– Czy ona tutaj pisze swoje donosy?

– Nie, pisze je przy biurku mojego ojca.

Graeber spojrzał na biurko. Był to staromodny mebel z nadbudówką i zasuwaną pokrywą.

– Stale jest zamknięte – powiedziała Elżbieta. – Nie można się do niego dobrać. Nieraz już próbowałam.

– Czy to ona zadenuncjowała twojego ojca?

– Tego nie wiem na pewno. Zabrano go i nic więcej o nim nie słyszałam. Ona już wtedy mieszkała tutaj z dzieckiem. Miała tylko jeden pokój. Gdy zabrano ojca, dostała na dodatek te dwa, które on zajmował.

Graeber odwrócił się.

– Myślisz, że dlatego to zrobiła?

– Czemu nie? Czasami wystarczy nawet mniej ważki powód.

– To prawda. Ale sądząc z ołtarza, ta baba jest jedną z owych fanatyczek z platfusowej brygady.

– Ernst – powiedziała Elżbieta z goryczą – czy ty doprawdy sądzisz, że fanatyzm nigdy nie może iść w parze z osobistą korzyścią?

– Tak. Nawet często. Dziwne, że stale się o tym zapomina! Istnieją komunały, których się człowiek kiedyś nauczył i odtąd bezmyślnie je powtarza. Świat nie jest poszufladkowany według etykietek. A człowiek tym bardziej nie. Prawdopodobnie ta żmija kocha swoje dziecko, swego męża, kwiaty i wszystko, co jest szlachetne w życiu. Czy zadenuncjowała twojego ojca, bo coś o nim wiedziała, czy też wszystko wyssała z palca?

– Ojciec był dobroduszny i nieostrożny; sądzę, że od dawna mieli go na oku. Nie każdy potrafi milczeć, gdy przez cały dzień wysłuchuje przemówień partyjnych w swoim własnym domu.

– A nie wiesz, co takiego mógł powiedzieć?

Elżbieta wzruszyła ramionami.

– Nie wierzył już, że Niemcy wygrają wojnę.

– Wielu już w to nie wierzy.

– Ty też nie?

– Ja też nie. A teraz chodź! Żeby cię tu ta wiedźma nie zaskoczyła; kto wie, co by wtedy zrobiła!

Elżbieta uśmiechnęła się przelotnie.

– Nie zaskoczy nas. Zaryglowałam drzwi od korytarza. Nie może wejść.

Podeszła do drzwi i odsunęła zasuwę.

“Dzięki Bogu – pomyślał Graeber. – Jeśli już jest męczennicą, to Przynajmniej męczennicą ostrożną i bez zbędnych skrupułów".

– Pachnie tu jak na cmentarzu – odezwał się. – To pewnie te przeklęte zwiędłe liście dębowe. Chodź, napijmy się lepiej. – Napełnił kieliszki. – Wiem teraz, dlaczego czujemy się starzy. Bo widzieliśmy za dużo świństw. Świństw popełnianych przez ludzi, którzy są od nas starsi i którzy powinni być przyzwoitsi.

– Ja nie czuję się stara – odparła Elżbieta.

Popatrzył na nią. Bynajmniej nie wyglądała staro.

– Bądź zadowolona – powiedział.

– Czuję się jak w więzieniu – ciągnęła dalej. – A to gorsze niż starość.

Graeber usiadł na jednym z biedermeierowskich foteli.

– Kto wie, czy w końcu ta baba i ciebie nie zadenuncjuje. Może zechce zagarnąć dla siebie całe mieszkanie. Dlaczego na to czekasz? Wyprowadź się! Sprawiedliwości nie znajdziesz, o tym chyba sama wiesz.

– Tak, o tym wiem… – Elżbieta wydawała się nagle uparta i bezradna zarazem. – Może to przesąd – mówiła szybko, z udręką, jak ktoś, kto już setki razy dawał sobie tę samą odpowiedź – ale dopóki tu jestem, wierzę, że mój ojciec wróci. Gdybym stąd odeszła, zdawałoby mi się, że go opuszczam. Rozumiesz?

– Tego nie trzeba rozumieć. Po prostu tak się postępuje, i koniec. Nawet jeśli to nie ma sensu.

– No właśnie.

Wzięła kieliszek i wychyliła go do dna. W przedpokoju zazgrzytał klucz.

– Już przyszła – powiedział Graeber. – To szybko! Zebranie chyba niedługo trwało.

Nasłuchiwali kroków w przedpokoju. Graeber popatrzył na patefon.

– Masz tylko marsze? – spytał.

– Nie. Ale marsze są głośne. I nieraz, gdy cisza aż krzyczy, trzeba ją zagłuszyć czymś jeszcze głośniejszym.

– Piękne prowadzimy rozmowy! W szkole nieraz nam mówiono, że młodość to romantyczny okres w życiu.

Elżbieta zaśmiała się. W przedpokoju upadło coś na podłogę. Pani Lie ser zaklęła. Potem trzasnęły drzwi.

– Zapomniałam zgasić światło – szepnęła Elżbieta. – Chodź, wyjdźmy gdzieś. Czasami już nie mogę wytrzymać. I porozmawiajmy o czymś innym.


– Dokąd pójdziemy? – spytał Graeber na ulicy.

– Nie wiem. Gdziekolwiek.

– Jest tu w pobliżu jakaś kawiarnia, knajpa czy bar?

– Nie chcę iść znowu do zamkniętego lokalu. Wolałabym po prostu trochę pospacerować.

– Dobrze.

Ulice były puste, a miasto ciemne i ciche. Szli wzdłuż Marienstrasse przez Karlsplatz i dalej mostem na Stare Miasto. Po jakimś czasie wszystko stało się nierealne, jakby życie dokoła wymarło, a oni byli ostatnimi z ludzi. Mijali domy, ale gdy przechodząc zaglądali do okien, aby zobaczyć mieszkania, krzesła, stoły, oznaki życia, nie widzieli nic prócz odbicia księżyca w szybach, za którymi wisiały czarne zasłony lub czarny papier. Całe miasto jak gdyby przywdziało żałobę i było olbrzymią, spowitą w czerń trupiarnią z trumnami mieszkań – jednym wielkim grobowcem.

– Co to ma znaczyć? – spytał Graeber. – Gdzie podzieli się ludzie? Dzisiaj jest jeszcze ciszej niż zazwyczaj.

– Pewnie siedzą w mieszkaniach. Od kilku dni nie było już nalotu. Nie mają więc odwagi wyjść. Czekają na następny. Zawsze tak jest. Tylko zaraz po bombardowaniu zjawia się więcej ludzi na ulicach.

– To i pod tym względem istnieją już nawyki?

– Tak. A u was na froncie ich nie ma?

– Też są.

Przechodzili ulicą leżącą w gruzach. Poszarpane chmury przeciągały po niebie i odbijały rozwiane światło. W ruinach tu i ówdzie drgały cienie jak spłoszone księżycowym blaskiem ośmiornice. Wtem usłyszeli brzęk porcelany.

– Chwała Bogu! – odezwał się Graeber. – Ludzie tam jedzą albo piją kawę. W każdym razie – żyją!

– Chyba piją kawę. Dawano dzisiaj na kartki. Nawet w dobrym gatunku. Bombową kawę.

– Bombową kawę?

– Tak, bombową kawę albo kawę gruzową. Tak ją nazywają. Ekstra dodatek po ciężkich nalotach bombowych. Czasami wydają też cukier lub czekoladę albo paczkę papierosów.

– To tak jak na froncie. Przed ofensywą dostajemy wódkę albo tytoń. Właściwie to śmieszne – dwieście gramów kawy za jedną godzinę śmiertelnego strachu.

– Sto gramów.

Szli dalej. Po chwili Graeber zatrzymał się.

– To jeszcze gorsze niż siedzenie w domu. Trzeba było wziąć ze sobą wódkę! Muszę się napić! Ty też. Gdzie tu jest jakiś lokal?

– Nie chcę iść do żadnego lokalu. Jest się tam tak samo zamkniętym jak w schronie. Światła są przyćmione, a wszystkie okna szczelnie zasłonięte.

– To chodźmy do koszar. Mam tam jeszcze jedną butelkę. Zabiorę ją i możemy wypić na świeżym powietrzu.

– Dobrze.

W ciszy usłyszeli turkot wozu. Zaraz potem ujrzeli galopującego w ich stronę konia. Był niespokojny, stawał dęba na widok cieni i w płowym świetle wyglądał upiornie ze swymi dzikimi oczami i rozdętymi chrapami. Woźnica ściągnął lejce. Koń wspiął się, piana leciała mu z pyska. Musieli uskoczyć w bok, na ruiny, aby go przepuścić. Elżbieta szybko wdrapała się na gruzy, aby koń jej nie potrącił; przez chwilę wydawało się, że zaraz skoczy na spienionego rumaka i pogalopuje w dal; potem została samotna na tle pustej rozłogi nieba i ruin.

– Wyglądałaś, jakbyś chciała wskoczyć na niego i odjechać – powiedział Graeber.

– Gdybyż to było można! Ale dokąd? Wszędzie jest wojna.

– To prawda. Wszędzie. Nawet w krajach wiecznego pokoju – na morzach południowych i w Indiach. Nigdzie nie ma ucieczki.

Dotarli do koszar.

– Poczekaj tu, Elżbieto. Wstąpię po wódkę. To nie potrwa długo.

Graeber poszedł przez podwórze koszarowe, po dudniących echem schodach do izby czterdziestej ósmej. Pokój aż dygotał od chrapania śpiących żołnierzy. Nad stołem paliło się przyciemnione światło. Karciarze jeszcze nie spali. Reuter siedział obok nich i czytał.

– Gdzie jest Bottcher? – spytał Graeber.

Reuter zamknął książkę.

– Kazał ci powiedzieć, że niczego nie znalazł. Roztrzaskał rower o mur. Stara historia – nieszczęścia zawsze idą w parze. Jutro będzie musiał ruszyć znowu na piechotę. Za to dzisiejszy wieczór spędza w knajpie i pociesza się. A co ci jest? Wyglądasz jak nieboszczyk na urlopie.

– Nic. Zaraz znów wychodzę. Chciałem tylko coś zabrać.

Graeber przeszukał tornister. Z Rosji przywiózł butelkę dżinu i butelkę wódki. Poza tym miał jeszcze armaniak od Bindinga.

– Weź dżin albo armaniak – powiedział Reuter. – Wódki już nie ma.

– Jak to?

– Wypiliśmy. Trzeba ją było dobrowolnie zafundować. Kto przybywa z Rosji, nie powinien zachowywać się jak kapitalista. Powinien użyczyć też trochę swoim kolegom! Wódka była dobra.

Graeber wyciągnął pozostałe butelki. Armaniak wsadził do kieszeni! a dżin dał Reuterowi.

– Masz rację. Weź to jako lekarstwo na swój artretyzm. Ale i ty nie bądź kapitalistą. Zostaw trochę innym.

Merci! - Reuter pokusztykał do swojej szafki i wyjął korkociąg. – Domyślam się, że planujesz najbardziej prymitywną formę uwodzenia, przy pomocy napojów wyskokowych. Najczęściej zapomina się wówczas wyciągnąć uprzednio korek z butelki. A na odtrąconych szyjkach łatwo w podnieceniu rozciąć sobie gębę. Masz, bądź przezornym człowiekiem!

– Idź do diabła! Butelka jest otwarta.

Reuter odkorkował dżin.

– Skąd wziąłeś w Rosji holenderską wódkę?

– Kupiłem. Masz jeszcze jakieś pytania?

Reuter wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie. Zjeżdżaj ze swoim armaniakiem, ty prymitywny Casanovo, nie wstydź się. Tłumaczą cię okoliczności łagodzące. Brak czasu. Urlop jest krótki, a wojna długa.

Feldmann usiadł na łóżku.

– Może chcesz prezerwatywę, Graeber. Znajdziesz w moim portfelu. Ja nie potrzebuję. Kto śpi, nie złapie syfa.

– To wcale nie jest takie pewne – oświadczył Reuter. – Podobno istnieje także pewien sposób niepokalanego zarażenia się. Ale Graeber to dziecko natury. Aryjczyk rozpłodowy z dwunastoma przodkami czystej rasy. W takim wypadku prezerwatywy stanowią przestępstwo wobec ojczyzny.

Graeber otworzył armaniak, łyknął i wsadził butelkę z powrotem do kieszeni.

– Jesteście przeklętymi romantykami. Troszczcie się lepiej o własne sprawy.

Reuter machnął ręką.

– Idź w pokoju, mój synu! Zapomnij o regulaminie wojskowym i spróbuj być człowiekiem! Łatwiej jest umrzeć niż żyć – zwłaszcza wam, bohaterska młodzieży i kwiecie narodu.

Graeber wsunął do kieszeni paczkę papierosów i szklankę. Wychodząc zauważył, że Rummel wciąż jeszcze wygrywa. Leżała przed nim kupa pieniędzy. Twarz jego była nieporuszona, ale pot z niej spływał grubymi kroplami.

Schody koszarowe świeciły pustkami; było już po capstrzyku. Korytarze Powtarzały echo kroków Graebera. Przeciął rozległy plac. Przy bramie nie zastał już Elżbiety. “Odeszła" – pomyślał. Spodziewał się tego niemal. Po cóż miałaby na niego czekać?

– Ta pani stoi po tamtej stronie – odezwał się wartownik. – Skąd ty, ofermo, do takiej dziewczyny? Przecież to coś dla oficerów.

Graeber spostrzegł teraz Elżbietę. Stała oparta o mur. Poklepał wartownika po ramieniu.

– Nowe zarządzenie, mój synu! To się dostaje zamiast orderu po czterech latach frontu. Same generalskie córki! Zgłoś się szybko na front, ty ciołku księżycowy. Nie wiesz, że na warcie nie wolno rozmawiać?

Poszedł w stronę Elżbiety.

– Sam jesteś ciołek – rzucił za nim wartownik niemrawo.

Na pagórku za koszarami znaleźli ławkę stojącą wśród kasztanów; można było stąd objąć wzrokiem całe miasto. Nigdzie nie paliło się światło. Tylko rzeka lśniła w blasku księżyca.

Graeber otworzył butelkę i napełnił szklankę do połowy. Armaniak połyskiwał jak płynny bursztyn.

– Wypij – powiedział Graeber do Elżbiety.

Nadpiła trochę i oddała szklankę.

– Wypij wszystko – powtórzył. – Dzisiaj jest odpowiedni wieczór. Wypij za cokolwiek: za nasze przeklęte życie albo za to, że jeszcze żyjemy – ale wypij. Potrzeba nam tego po tym martwym mieście. I w ogóle dobrze nam to zrobi.

– Dobrze. Wypiję za wszystko razem.

Znowu napełnił szklankę i sam ją wychylił. Natychmiast poczuł ogarniające go ciepło. Poczuł też wewnętrzną pustkę. Nie wiedział o niej przedtem. Była to pustka bez bólu.

Raz jeszcze napełnił szklankę do połowy, upił trochę i postawił ją między sobą a Elżbietą. Elżbieta podciągnęła nogi do góry, a rękoma objęła kolana. Młode listowie kasztanów połyskiwało nad nimi białawo w blasku księżyca – jakby zabłąkał się tu rój wczesnych motyli.

– Jakie ono czarne – powiedziała Elżbieta wskazując na miasto. – Zupełnie jak wypalona kopalnia węgla.

– Nie patrz na nie. Odwróć się. Tam jest inaczej.

Ławka stała na samym szczycie pagórka, którego stok z drugiej strony łagodnie opadał w dół – w stronę pól, ścieżek oblanych światłem księżyca topolowych alei, wieży kościółka we wsi i dalej, w stronę lasu i niebieszczących się gór na horyzoncie.

– Widzisz? W tym zawarty jest cały pokój świata – powiedział Graeber. – Proste, co?

– Proste, gdyby można było odwrócić się i nie myśleć o niczym więcej.

– Łatwo się tego nauczyć.

– A ty nauczyłeś się?

– Oczywiście. Inaczej już bym nie żył.

– Chciałabym też tak umieć.

– Od dawna już umiesz. Nasze życie samo o to dba. Mobilizuje rezerwy, skąd może. A w niebezpieczeństwie nie ma słabości ani sentymentów. – Podsunął jej szklankę.

– Czy i to do tego należy? – spytała.

– Tak. Przynajmniej dzisiejszej nocy.

Przyglądał się jej, gdy piła.

– Nie mówmy już o wojnie – powiedział.

Elżbieta oparła się o poręcz.

– Nie mówmy o niczym.

– Dobrze.

Siedzieli w milczeniu. Było bardzo cicho; cisza powoli ożywiła się łagodnymi odgłosami nocy, które jej nie zakłócają, lecz czynią jeszcze głębszą – lekkim szumem wiatru spływającego jak oddech lasów, krzykiem sowy, szelestem trawy i nieskończoną grą chmur i światła. Cisza przybierała na sile, wznosiła się, otaczała i przenikała ich z każdym oddechem głębiej, aż wreszcie sam oddech stał się ciszą, koił i wyzwalał, coraz spokojniejszy i dłuższy, i nie był już wrogiem, lecz dalekim, dobrotliwym snem…


Elżbieta drgnęła. Graeber zbudził się i rozejrzał.

– Co ty na to? Zasnąłem.

– Ja też. – Otworzyła oczy. Rozproszone światło skupiło się w nich i uczyniło je przejrzystymi.

– Dawno już tak nie spałam – powiedziała zdumiona. – Zawsze sypiam przy świetle w obawie przed ciemnością, a budzę się gwałtownie i ze strachem – nie tak jak teraz…

Graeber siedział w milczeniu. Nie pytał jej o nic. Ciekawość zamiera w czasach, w których tyle się dzieje. Dziwił się tylko mgliście, że siedzi tu tak spokojnie, osnuty snem jak podwodna skała rozwianymi wodorostami. Po raz pierwszy, od czasu gdy przyjechał z Rosji, czuł odprężenie. Łagodny spokój opanował go jak przypływ morza, które podniosło się w ciągu nocy i zatopiło suche, wypalone obszary, łącząc je w jedną lustrzaną powierzchnię wód.

Zeszli na dół, do miasta. Gdy zanurzali się w mrok ulic, owiała ich wystygła woń pogorzeliska; zaciemnione czarne okna towarzyszyły im jak Procesja katafalków. Elżbieta drżała z chłodu.

– Dawniej domy i ulice tonęły w świetle i to wydawało się zupełnie naturalne. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dzisiaj dopiero potrafimy to właściwie ocenić…

Graeber spojrzał w górę. Niebo było czyste i bezchmurne, dobra noc dla lotników. I właśnie dlatego wolałby ją mniej jasną.

– Tak jest niemal w całej Europie – powiedział. – Tylko w Szwajcarii palą się jeszcze w nocy światła, aby lotnicy wiedzieli, że to kraj neutralny. Opowiadał mi o tym ktoś, kto był ze swą eskadrą we Francji i we Włoszech. Szwajcaria wygląda podobno jak wyspa światła – światła i pokoju, gdyż jedno oznacza drugie. Za nią i wokół niej rozciągają się ciemne, jakby spowite nieskończonymi całunami – Niemcy, Francja, Włochy, Bałkany, Austria i wszystkie inne kraje, gdzie toczy się wojna.

– Dano nam światło i ono uczyniło z nas ludzi. My jednak zamordowaliśmy je i znów staliśmy się jaskiniowcami – powiedziała Elżbieta gwałtownie.

“Uczyniło z nas ludzi – pomyślał Graeber. Uważał, że to przesada. – Elżbieta wydaje się mieć skłonność do przesadzania. A może jednak ma rację. Zwierzęta nie znają światła. Ani światła, ani ognia, ani bomb".

Stali na Marienstrasse. Graeber spostrzegł, że Elżbieta płacze.

– Nie patrz na mnie – powiedziała. – Nie powinnam była pić. Nie potrafię. Nie jestem smutna, tylko wszystko się nagle we mnie rozprężyło.

– Niech się rozpręża, nic nie szkodzi. Ze mną jest tak samo. To się z tym łączy.

– Z czym?

– Z tym, o czym mówiliśmy przedtem. Ze zdolnością do odwrócenia się w drugą stronę i zapominania. Jutro wieczorem nie będziemy biegali po ulicach. Pójdziemy do jakiejś knajpy, gdzie jest tyle światła, ile można wytrzasnąć w tym mieście. Rozpytam się.

– Dlaczego chcesz iść ze mną? Możesz znaleźć weselsze towarzystwo.

– Nie potrzebuję weselszego towarzystwa.

– A co?

– Nie mógłbym znieść wesołego towarzystwa. Ani takiego, które by mu okazywało współczucie. Mam tego dosyć przez cały dzień. Fałszywego i prawdziwego. Ty chyba również.

Elżbieta przestała płakać.

– Tak.

– Z nami jest inaczej. My nie potrzebujemy przed sobą udawać. To już wiele. A jutro wieczorem pójdziemy do najjaśniejszego lokalu w mieście i będziemy jedli i pili wino, i przez jeden wieczór zapomnimy o tym całym przeklętym życiu!

Spojrzała na niego.

– To się z tym łączy?

– Tak. To też się z tym łączy. Włóż najładniejszą suknię, jaką masz.

– Dobrze. Przyjdź o ósmej.

Nagle poczuł na twarzy jej włosy, a potem wargi, jakby muśnięcie wiatru. I zanim się zorientował, zniknęła we drzwiach.

Wyjął butelkę z kieszeni. Była pusta. Postawił ją pod bramą sąsiedniego domu. “Znów minął dzień – pomyślał. – Dobrze, że Reuter i Feldmann mnie teraz nie widzą! Cóż by oni powiedzieli!”

Загрузка...