Była niedziela rano. Graeber znalazł się na Hakenstrasse. Zauważył, że w wyglądzie ruin coś się zmieniło. Zniknęła wanna oraz resztka schodów; wzdłuż muru przekopano wąską dróżkę wiodącą na podwórze, a stamtąd, w bok, w stronę szczątków domu. Wydawało się, jakby rozpoczęła tu pracę brygada porządkowa.
Przecisnął się przez odgruzowane wejście do na poły zasypanego pomieszczenia, w którym rozpoznał dawną pralnię domową. Dalej prowadził ciemny, niski korytarz. Graeber zapalił zapałkę i oświetlił wnętrze.
– Co pan tu robi? – krzyknął nagle ktoś za nim. – Niech pan natychmiast wyjdzie!
Obejrzał się. W ciemności nie mógł nikogo dojrzeć, więc zawrócił. W pralni stał mężczyzna wsparty na kulach. Miał na sobie cywilne ubranie, na które narzucił wojskowy płaszcz.
– Czego się pan tu kręci? – parsknął.
– Ja tutaj mieszkam. A pan?
– Tutaj mieszkam j a i nikt poza tym, zrozumiano? A pan na pewno nie! Po co pan tu myszkuje? Żeby kraść?
– Człowieku, nie denerwuj się – powiedział Graeber spoglądając na Icule i wojskowy płaszcz. – Moi rodzice mieszkali tutaj i ja również, póki nie poszedłem do Prusaków. Teraz już jesteś zadowolony?
– Każdy tak może mówić.
Graeber ujął kalekę za kule, odsunął go ostrożnie na bok i wyszedł z korytarza.
Na dworze spostrzegł jakąś kobietę nadchodzącą z dzieckiem. Za nią szedł drugi mężczyzna z kilofem w ręku. Kobieta wyszła z czegoś w rodzaju szopy skleconej za domem; mężczyzna zbliżał się z drugiej strony. Otoczyli Graebera.
– Co się stało, Otto? – spytał kalekę mężczyzna z kilofem.
– Przyłapałem go. Myszkował tutaj. Twierdzi, że jego rodzice tu mieszkali.
Mężczyzna z kilofem zaśmiał się ochryple.
– I co jeszcze?
– Nic – odparł Graeber. – Tylko tyle.
– Nic innego nie wpadło ci do głowy? – Mężczyzna ważył kilof w ręku i nagle uniósł go do góry. – Zmykaj! Liczę do trzech. Bo ci łeb rozwalę. Raz…
Graeber doskoczył z boku i uderzył. Gdy mężczyzna upadł, wyrwał mu kilof z ręki.
– Tak będzie lepiej. A teraz wołajcie policję, jeśli chcecie! Ale chyba nie chcecie, co?
Mężczyzna podniósł się powoli. Z nosa kapała mu krew.
– Nie radzę ci próbować jeszcze raz – powiedział Graeber. – U Prusaków nauczono mnie walki wręcz. A teraz powiedzcie, co wy tutaj robicie.
Kobieta wysunęła się do przodu.
– Mieszkamy tutaj. Czy to przestępstwo?
– Nie. A ja przyszedłem, bo moi rodzice tutaj mieszkali. Może to jest Przestępstwo?
– Prawdę mówisz? – spytał kaleka.
– No chyba! Co tu można ukraść?
– Wystarczy dla kogoś, kto nie ma nic – odparła kobieta.
– Ale nie dla mnie. Przyjechałem na urlop i znów wracam na front. Widzieliście tę kartkę przed bramą na ulicy? Tę, na której ktoś poszukuje rodziców? To właśnie ja.
– To ty? – spytał kaleka.
– Tak, ja.
– To co innego. Rozumiesz, kolego, że człowiek staje się podejrzliwy. Zostaliśmy zbombardowani i ulokowaliśmy się tutaj. Gdzieś przecież trzeba mieszkać.
– Sami odkopaliście to wszystko?
– Częściowo. Inni nam trochę pomogli.
– Kto?
– Znajomi, którzy mają narzędzia.
– Znaleźliście trupy?
– Nie.
– Na pewno nie?
– Na pewno. My w każdym razie nie. Może dawniej ktoś tu był, ale my nie znaleźliśmy żadnych.
– To właściwie wszystko, co chciałem wiedzieć.
– Po to nie trzeba było rozbijać człowiekowi głowy – powiedziała kobieta.
– To pani mąż?
– Co to pana obchodzi? To mój brat, nie mąż. Krwawi.
– Tylko z nosa.
– Z zębów też.
Graeber podniósł kilof.
– A to? Co chciał z tym zrobić?
– Nie uderzyłby pana.
– Droga pani – powiedział Graeber – nauczyłem się nie czekać, aż mnie ktoś uderzy.
Wielkim łukiem odrzucił kilof na ruiny. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Dziecko chciało już tam pobiec, aby się po niego wdrapać. Kobieta przytrzymała je. Graeber zauważył teraz wannę. Stała koło szopy. Schody zużyto prawdopodobnie na opał. Puste puszki od konserw, wieszaki do ubrań, pogięte naczynia kuchenne, szmaty, skrzynki i połamane meble leżały na kupie. Rodzina zbudowała tu sobie szopę, i wszystko, co zdołała wygrzebać z gruzów, uważała widocznie za mannę z nieba. Nie można im było brać tego za złe. Życie toczyło się dalej. Dziecko wyglądało zdrowo. Śmierć została przezwyciężona. W ruinach znów zamieszkali ludzie. Nie można im było brać tego za złe.
– Szybko uwinęliście się – powiedział.
– Gdy ktoś nie ma dachu nad głową, musi szybko pracować – odparł kaleka.
Graeber zabierał się do odejścia.
– Nie znaleźliście tu kotki? – spytał. – Takiej małej, czarnej w białe łatki?
– To nasza Roza – powiedziało dziecko.
– Nie – odparła kobieta mrukliwie. – Nie znaleźliśmy żadnej kotki.
Graeber zawrócił. W szopie gnieździło się prawdopodobnie więcej ludzi; inaczej nie zdołaliby w tak krótkim czasie tyle zrobić. Może pomogła im także brygada porządkowa. Nocą często wysyłano teraz więźniów z obozów koncentracyjnych do robót porządkowych w mieście.
Szedł z powrotem. Miał uczucie, jakby nagle stał się biedniejszy; ale nie wiedział dlaczego.
Trafił na zupełnie nie zniszczoną ulicę. Nawet wielkie szyby wystawowe sklepów nie były stłuczone. Szedł przed siebie nie myśląc o niczym. Nagle drgnął. Zobaczył, że ktoś idzie mu naprzeciw i dopiero po chwili zorientował się, że to on sam zdąża ku sobie w skośnie ustawionym zwierciadle magazynu z konfekcją. Dziwne wrażenie – jakby widział sobowtóra i nie był już sobą, lecz tylko wspomnieniem, które można by wymazać, gdyby postąpił jeszcze choćby o krok dalej.
Stanął i wpatrywał się w swoje odbicie w zmatowiałym, pożółkłym lustrze. Było szare, blade i pomarszczone. Widział tylko oczodoły i ścielące się wokół nich cienie, które zakrywały oczy. Wydało się, jakby ich już nie miał – aż lustra patrzyła na niego trupia czaszka. Ogarnął go nagle zimny, obcy strach. Nie była to panika ani bunt, ani dławiący, nagły krzyk życia, wzywający do ucieczki, obrony i czujności, lecz cichy, szarpiący, zimny, bezosobowy niemal strach, strach nie do zwalczenia, gdyż był niewidoczny i nieuchwytny, nadchodził jak gdyby z próżni, w której ustawiono gdzieś olbrzymie pompy bezgłośnie wysysające krew z jego żył i życie z kości. Widział jeszcze swój obraz w lustrze, ale miał wrażenie, że zaraz stanie się niewyraźny, falisty, że kontury jego rozpłyną się i obraz zniknie, wessany Przez milczące pompy, wycofany z powrotem z doczesności i przypadkowego kształtu, który przez krótki czas nazywał się Ernstem Graeberem; z powrotem do nieskończoności, która była nie tylko śmiercią, lecz czymś okrutnie gorszym: zagładą, rozpadem, kresem własnego ja, bezsensownym wirem atomów – nicością.
Stał tak przez jakiś czas, głęboko wstrząśnięty: “Co pozostanie? Co Pozostanie, gdy mnie już nie będzie? Nic prócz przemijających wspomnień w myślach nielicznych osób, rodziców, jeśli jeszcze żyją, kilku kolegów, może Elżbiety – i na jak długo?" Spojrzał w lustro. Wydało mu się, że jest już lekki jak kawałek papieru, cienki, podobny do cienia, i że najlżejszy powiew wiatru mógłby go unieść; miał uczucie, że jest już tylko wyssaną przez pompy pustą powłoką. Co z niego pozostanie? I czego mógłby się uchwycić, gdzie zarzucić kotwicę, gdzie znaleźć oparcie i coś, co by go trzymało, aby nie został całkowicie wymazany spośród żyjących?
– Ernst – powiedział ktoś za nim.
Odwrócił się raptownie. Przed nim stał jakiś mężczyzna bez nogi, wsparty na kulach. Przez chwilę Graeber myślał, że to kaleka z Hakenstrasse; potem poznał swego kolegę szkolnego Mutziga.
– Karol, to ty? Nie wiedziałem, że tu jesteś.
– Już od dawna. Prawie pół roku.
Popatrzyli na siebie.
– Tego się człowiek nie spodziewał, co? – powiedział Mutzig.
– Czego?
Mutzig uniósł kule i znów je opuścił.
– Tego.
– Przynajmniej wydostałeś się z tego gnoju. A ja znów muszę tam wracać.
– Zależy, jak się człowiek na to zapatruje. Jeżeli wojna potrwa jeszcze kilka lat, to miałem szczęście: a jeśli skończy się za sześć tygodni – przeklętego pecha.
– Dlaczego miałaby się skończyć za sześć tygodni?
– Nie wiem. Ja tylko mówię: jeżeli…
– To co innego.
– Dlaczego nas nie odwiedzisz? – spytał Mutzig. – Bergmann też tu jest. Obie ręce… po łokcie…
– Gdzie mieszkacie?
– W szpitalu miejskim. Oddział amputowanych. Zajmujemy całe lewe skrzydło. Wstąp kiedy na chwilę.
– Dobrze.
– Na pewno? Wszyscy tak mówią, a potem nikt nie przychodzi.
– Przyjdę z całą pewnością.
– Dobrze. Rozerwiesz się. Stanowimy wesołe towarzystwo. Przynajmniej w mojej izbie.
Znów popatrzyli na siebie. Nie widzieli się trzy lata, ale teraz powiedzieli sobie od razu wszystko, co można było powiedzieć.
– A więc bywaj zdrów, Ernst.
– I ty, Karol.
Uścisnęli sobie ręce.
– Czy wiesz, że Siebert nie żyje? – spytał Mutzig.
– Nie.
– Poległ przed sześcioma tygodniami. Leiner też.
– Leiner? O tym także nie wiedziałem.
– Leiner i Lingen. Polegli tego samego dnia. Briining zwariował. Słyszałeś, że i Hollmann zginął?
– Nie.
– Bergmanowi ktoś powiedział… A więc bywaj zdrów, Ernst! I nie zapomnij nas odwiedzić.
Mutzig pokusztykał dalej. “Mówi o zabitych jakby z pewną satysfakcją – pomyślał Graeber. – Może przynosi mu to ulgę w jego własnym nieszczęściu". Popatrzył za nim. Noga była amputowana wysoko, pod samą pachwiną. Mutzig był kiedyś najlepszym biegaczem w klasie. Graeber nie wiedział, czy ma mu współczuć, czy zazdrościć. Mutzig miał rację: wszystko zależy od tego, co ich jeszcze czeka.
Gdy wszedł do pokoju, Elżbieta siedziała na łóżku w białym płaszczu kąpielowym, wokół głowy owinęła sobie ręcznik jak turban. Siedziała piękna i cicha, zatopiona w myślach, podobna do wielkiego, jasnego ptaka, który wleciał przez okno i odpoczywa, aby za chwilę znów odfrunąć.
– Zużyłam cały tygodniowy przydział gorącej wody – powiedziała. – To wielki luksus. Pani Lieser dopiero narobi krzyku!
– Niech sobie krzyczy. Jej ciepła woda i tak niepotrzebna. Prawdziwe hitlerówki rzadko się kąpią. Czystość to żydowski nałóg.
Graeber podszedł do okna i wyjrzał. Niebo było szare, a ulica opustoszała. W oknie naprzeciwko stał jakiś owłosiony mężczyzna w szelkach i ziewał. Z innego okna dobiegały dźwięki fortepianu, a przenikliwy głos kobiecy wywodził gamy. Graeber wpatrywał się w odkopane wejście do piwnicy i przypomniał sobie dziwny, zimny strach, który odczuł na ulicy przed sklepem z lustrem. Wzdrygnął się znowu. “Co pozostanie? Cośkolwiek powinno zostać – pomyślał – jakaś kotwica, która człowieka trzyma, by nie zginął i aby powrócił. Ale co? Elżbieta? Czy jest mi naprawdę bliska? Znam ją przecież od tak niedawna i znów odchodzę na długie lata. Czy mnie nie zapomni? Jak mógłbym ją zachować dla siebie, a siebie dla niej?”
Odwrócił się.
– Elżbieto, powinniśmy się pobrać.
– Pobrać? Dlaczego?
– Ponieważ to nie ma sensu; ponieważ znamy się dopiero od kilku dni i wkrótce znów będę musiał odejść; ponieważ nie wiemy, czy chcemy zostać razem, i wcale tego w tak krótkim czasie nie możemy wiedzieć. Dlatego.
– Uważasz, że powinniśmy to zrobić, ponieważ jesteśmy samotni i zrozpaczeni, i nie mamy nic więcej?
– Nie.
Milczała.
– Nie tylko dlatego – powiedział.
– Dlaczegóż więc?
Spojrzał na nią. Widział, jak oddycha. Wydała mu się nagle całkiem obca. Piersi jej unosiły się i opadały, jej ramiona były inne niż jego, jej ręce były inne, jej myśli, jej życie… nie zrozumiałaby go, jakżeby też mogła, sam przecież nie rozumiał, dlaczego nagle tego zapragnął.
– Jeżeli się pobierzemy, pani Lieser nic ci już nie zrobi. Jako żona żołnierza będziesz chroniona.
– Doprawdy?
– Tak. – Graeber zmieszał się pod jej spojrzeniem. – Przynajmniej trochę to pomoże.
– To nie jest wystarczający powód. Z panią Lieser dam sobie radę. Małżeństwo! Zresztą nie mamy już na to czasu.
– Dlaczego nie?
– Potrzebne są przecież dokumenty, pozwolenia, świadectwo aryjskości, orzeczenie lekarskie i kto wie, co jeszcze. To potrwa tygodnie.
“Tygodnie – pomyślał Graeber. – Tak lekko to powiedziała. Gdzie ja wtedy będę?”
– Z żołnierzami jest inaczej – oświadczył. – Śluby wojenne załatwia się szybciej. W ciągu kilku dni. Tak mi mówili koledzy z koszar.
– Tam ci to wpadło na myśl?
– Nie. Dopiero dzisiaj rano. Ale w koszarach często się o tym mówi. Wielu żołnierzy żeni się na urlopie. Właściwie dlaczego nie? Jeśli żołnierz frontowy bierze ślub, żona jego dostaje miesięczną rentę, dwieście marek, zdaje się. Dlaczego darować to państwu? Jeśli żołnierz nastawia głowę, niech przynajmniej otrzyma to, co mu się należy. Tobie przydadzą się te pieniądze, a tak państwo je zatrzymuje. Racja?
– Jeśli się tak na to zapatrujesz, może to i racja.
– Ja też tak sądzę – powiedział Graeber z ulgą. – Poza tym istnieją jeszcze tak zwane pożyczki małżeńskie, tysiąc marek, zdaje mi się. Po ślubie będziesz mogła rzucić pracę w tej twojej fabryce płaszczy.
– I tak bym pracowała. To nie ma z tym nic wspólnego. Cóż bym zresztą robiła cały dzień, samotna?
– Tak.
Przez chwilę Graeber poczuł się bezradny. “Co oni z nami wyprawiają? jesteśmy młodzi, powinniśmy być szczęśliwi i przebywać razem. Co nas obchodzą wojny naszych ojców?”
– Wkrótce będziemy samotni – powiedział. – Ale jeśli się pobierzemy, będziemy to mniej odczuwali.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Nie chcesz?
– Wcale nie bylibyśmy mniej samotni – odparła. – Przeciwnie, jeszcze bardziej.
Graeber usłyszał znowu głos kobiety z przeciwka. Przerwała ćwiczenie gam i śpiewała teraz oktawy. Brzmiały jak krzyki, na które jedyną odpowiedzią było echo.
– Przecież to nie jest nieodwołalne, jeśli ci o to chodzi – powiedział. – Później zawsze możemy się rozwieść.
– Po cóż więc mamy się pobierać?
– Po cóż mamy darować coś państwu?
Elżbieta wstała.
– Wczoraj byłeś inny.
– Jak to – inny?
Uśmiechnęła się przelotnie.
– Nie mówmy o tym więcej. Jesteśmy razem, to wystarczy.
– Więc nie chcesz?
– Nie.
Spojrzał na nią. Coś się w niej zamknęło i odsunęło od niego.
– Do diabła! Miałem najlepsze zamiary.
Elżbieta uśmiechnęła się znowu.
– Tak już czasami bywa. Nie należy mieć zbyt dobrych zamiarów. Jest jeszcze coś do picia?
– Mamy śliwowicę.
– To z Polski?
– Tak.
– A nie mamy niczego, co nie byłoby łupem wojennym?
– Została jeszcze butelka kminkówki. Ta jest z Niemiec.
– Daj mi.
Graeber poszedł do kuchni po butelkę. Był zły na siebie. Chwilę stał przed półmiskami i podarunkami Bindinga w półmrocznym pomieszczeniu pachnącym odstałym jedzeniem i czuł się pusty i wypalony. Potem wrócił do pokoju.
Elżbieta stała przy oknie.
– Jak pochmurno – powiedziała. – Będzie padało. Szkoda!
– Dlaczego szkoda?
– To nasza pierwsza niedziela. Moglibyśmy gdzieś wyjść. Za miastem jest wiosna.
– Chciałabyś wyjść?
– Nie. Mnie wystarczy, że pani Lieser nie ma w domu. Ale tobie byłoby przyjemniej, niż siedzieć tutaj.
– Mnie to nie pociąga. Kilka lat spędziłem na łonie natury i na dłuższy czas mam jej dosyć. Moje marzenie o naturze to nie zniszczony, ciepły pokój z całymi meblami. Taki jak tutaj. To dla mnie największa przygoda i nie mogę się nią dość nacieszyć. Ale jeśli wolisz, możemy pójść do kina.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Zostańmy więc w domu i nie wychodźmy nigdzie. Jeśli wyjdziemy, dzień rozpadnie się na kawałki i szybciej minie. A tak – będzie dłuższy.
Graeber podszedł do Elżbiety i wziął ją w ramiona. Czuł szorstki materiał płaszcza kąpielowego. Nagle spostrzegł, że oczy jej są pełne łez.
– Powiedziałem przedtem jakieś głupstwo?
– Nie.
– Musiałem cię jednak czymś urazić. Inaczej byś nie płakała!
Trzymał ją mocno. Ponad jej ramionami widział ulicę. Owłosiony mężczyzna w szelkach zniknął. Kilkoro dzieci bawiło się w wojnę w przekopie prowadzącym do piwnicy zawalonego domu.
– Nie smućmy się – powiedział.
Kobieta z przeciwka zaczęła od nowa. Śpiewała teraz pieśń Griega. “Ja kocham cię! Ja kocham cię! – wykrzykiwała rozedrganym, hałaśliwym głosem. – Ja kocham cię – wbrew czasom i niedoli – Ja kocham cię!”
– Nie, nie będziemy się smucić – powiedziała Elżbieta.
Po południu zaczęło padać. Ściemniło się wcześnie, a niebo coraz bardziej zaciągało się chmurami. Leżeli na łóżku nie paląc światła, okno było otwarte, a deszcz zacinający skośnie i blado wyglądał jak rozwiana, płynna ściana.
Graeber nasłuchiwał monotonnego szumu. Myślał o tym, że w Rosji rozpoczął się teraz okres roztopów, podczas którego wszystko tonie w bezdennym bagnie. Gdy wróci na front, wciąż jeszcze będzie tam błoto.
– Czy nie powinienem już pójść? – spytał. – Pani Lieser na pewno wkrótce wróci.
– Niech sobie wraca – mruknęła Elżbieta sennie. – Czy już tak późno?
– Nie wiem. Ale chyba wróci wcześniej z powodu deszczu.
– A może właśnie dlatego wróci później.
– To niewykluczone.
– Może z tego powodu wróci dopiero jutro rano – powiedziała Elżbieta i przytuliła twarz do jego ramienia.
– A może przejedzie ją samochód ciężarowy. Ale to by już był nadmiar szczęścia.
– Nie jesteś zbyt przyjazny dla ludzi.
Graeber popatrzył w szare strugi za oknem.
– Gdybyśmy byli małżeństwem, w ogóle nie potrzebowałbym odchodzić.
Elżbieta nie poruszała się.
– Dlaczego chcesz się ze mną żenić? Przecież ledwo mnie znasz.
– Znam cię dostatecznie długo.
– Jak długo? Zaledwie kilka dni.
– Nie kilka dni. Znam cię ponad rok. To dosyć długo.
– Jak to ponad rok? Przecież nie możesz doliczać czasów dzieciństwa. To zbyt odległe.
– Wcale też nie doliczam. Ale dostałem trzy tygodnie urlopu za dwa lata pobytu na froncie. Jestem tu już prawie dwa tygodnie. To mniej więcej odpowiada piętnastu miesiącom na froncie. Znam cię więc ponad rok – równowartość dwóch tygodni urlopu.
Elżbieta otworzyła oczy.
– O tym jeszcze nie pomyślałam.
– Ja też nie. To przyszło mi do głowy dopiero niedawno.
– Kiedy?
– Przedtem, gdy spałaś. W czasie deszczu i w ciemności różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy.
– Czy do tego musi padać deszcz lub być ciemno?
– Nie. Ale wtedy myśli się inaczej.
– Czy jeszcze coś przyszło ci do głowy?
– Tak. Że to takie cudowne – używać rąk i ramion nie tylko do strzelania i rzucania granatami.
Spojrzała na niego.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi tego dziś w południe?
– W południe nie można tego powiedzieć.
– To byłoby lepiej, niż mówić o rencie miesięcznej i zapomogach małżeńskich.
Graeber podniósł głowę.
– To jest to samo, Elżbieto. Tylko wyrażone innymi słowami.
Mruknęła coś niezrozumiale.
– Słowa są nieraz czymś niezmiernie ważkim – powiedziała wreszcie. – Przynajmniej w tych sprawach.
– Nie jestem przyzwyczajony do mówienia. Ale jeszcze się nauczę. Potrzebuję tylko trochę czasu.
– Czas – westchnęła Elżbieta. – Tak mało go mamy, prawda?
– Tak. Wczoraj było jeszcze dużo czasu przed nami. A jutro będzie nam się zdawało, że to dzisiaj mieliśmy go tak wiele.
Graeber leżał cicho. Głowa Elżbiety spoczywała na jego ramieniu. Włosy jej ciemną falą spływały na białą poduszkę, a cienie deszczu przemykały po twarzy.
– Chcesz się ze mną ożenić. Skąd ty w ogóle wiesz, czy mnie kochasz?
– Jak możemy o tym wiedzieć? Na to potrzeba więcej czasu i przebywania razem.
– Może. Ale dlaczego chcesz się ze mną ożenić?
– Ponieważ już nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Elżbieta milczała chwilę.
– Czy nie sądzisz, że to, co przytrafiło się tobie ze mną, mogło ci się przytrafić również z inną kobietą?
Graeber patrzył na szary, rozwiany dywan, który deszcz tkał za oknem.
– I to możliwe. Kto wie? Tylko że teraz, gdy to przytrafiło się z tobą, nie umiem sobie wyobrazić, że mogłoby kiedykolwiek przytrafić się z inną.
Elżbieta poruszyła głową na jego ramieniu.
– Trochę się już nauczyłeś. Mówisz inaczej niż w południe. Ale teraz jest noc. Czy sądzisz, że przez całe życie będę musiała czekać aż zapadnie noc?
– Nie. Już ja się nauczę. A na razie nie będę wspominał o miesięcznych dodatkach.
– Ale mimo to nie zrezygnujemy z nich, prawda?
– Z czego?
– Z dodatków rodzinnych.
Graeber wstrzymał na chwilę oddech.
– A więc jednak się zgadzasz?
– Ponieważ znamy się już ponad rok, więc musimy to chyba zrobić. Zawsze zresztą będziemy mogli się rozwieść. A może nie?
– Nie.
Przytuliła się do niego i znowu zasnęła. On zaś długo jeszcze leżał czuwając i nasłuchiwał deszczu. Miał jej tyle rzeczy do powiedzenia.