Nie poznawali się nawzajem. Nie odróżniali już nawet swych mundurów. Często jedynie po hełmach, głosach i mowie poznawali, że to swoi. Okopy dawno się już zawaliły. Front stanowiła nieregularna linia bunkrów i lejów, która zmieniała się ustawicznie. Nie było już nic prócz deszczu, wycia, nocy, błysków eksplozji i fruwającego błota. Niebo się zawaliło. Strzaskały je szturmowce rosyjskie. Z ulewnym deszczem waliły na głowy meteory bomb i granatów.
Reflektory jak białe psy szarpały stargane chmury. Ogień dział przeciwlotniczych trzaskał wśród grzmotów rozdygotanego horyzontu. Płonące samoloty spadały w dół, a złoty grad amunicji świetlnej gonił za nimi i ginął w nieskończoności. Żółte i białe rakiety świetlne wisiały w przestrzeni i gasły, jakby zanurzone w głębokiej wodzie. Potem rozpoczął się od nowa huraganowy ogień.
Był to już dwunasty dzień. W ciągu pierwszych trzech front trzymał się jeszcze. Otoczone zasiekami bunkry przetrwały ogień artyleryjski bez większych uszkodzeń. Potem padły zewnętrzne blokhauzy. Czołgi przerwały front, ale o kilka kilometrów dalej artyleria przeciwpancerna zaryglowała wyłom. Czołgi płonęły w porannej szarzyźnie; kilka z nich przewróciło się, jeszcze przez jakiś czas mełło gąsienicami jak leżące na grzbiecie olbrzymie chrabąszcze. Wysłano karne kompanie, aby ułożyły dojazdy z okrąglaków i naprawiły połączenia telefoniczne. Pracowali niemal bez osłony. W ciągu dwóch godzin stracili przeszło połowę ludzi. Chmary bombowców wyłaniały się z szarego nieba i krążąc nisko i ociężale, atakowały bunkry. Szóstego dnia połowa bunkrów stała się niezdatna do walki; można je było wykorzystać jedynie dla osłony. Siódmej nocy Rosjanie ruszyli do szturmu, zostali jednak odparci. Potem lunął taki deszcz, jakby zbliżał się nowy potop. Żołnierzy nie można już było rozpoznać. Pełzali w lepkich, gliniastych lejach jak insekty, które przybrały tę samą barwę ochronną. Jedynym oparciem kompanii były już tylko dwa wyposażone w karabiny maszynowe, zniszczone blokhauzy, za którymi stało kilka miotaczy min. Pozostali żołnierze przycupnęli w lejach i za szczątkami murów. Jednego bloku bronił Rahe, drugiego – Mass.
Bronili ich przez trzy dni. Drugiego dnia byli już prawie bez amunicji; Rosjanie mogliby swobodnie przemaszerować. Ale atak nie nastąpił. Późnym zmierzchem nadleciało kilka niemieckich samolotów, które zrzuciły amunicję i żywność. Część zrzutów załoga zebrała. Nocą nadeszły posiłki. Bataliony robocze ukończyły budowę drogi z okrąglaków. Podwieziono broń i karabiny maszynowe. W godzinę później nastąpił niespodziewany atak, bez przygotowania artyleryjskiego. Rosjanie wyłonili się nagle o pięćdziesiąt metrów przed liniami. Część granatów ręcznych nie wybuchła. Rosjanie przedarli się.
W błyskach eksplozji Graeber spostrzegł przed sobą hełm, a pod nim białka oczu, rozwarte usta, a wyżej, jakby sękaty żywy konar – uniesione do rzutu ramię; strzelił, wyrwał stojącemu obok rekrutowi granat ręczny, z którym tamten nie mógł sobie poradzić, i rzucił. Granat wybuchł.
– Odkręcaj zapłony, idioto! – wrzasnął Graeber na rekruta. – Dawaj! Nie odciągaj!
Następny granat nie eksplodował. “Sabotaż – przemknęło Graeberowi przez myśl. – Sabotaż więźniów, który teraz kieruje się przeciwko nam!" Rzucił następny, skulił się, ujrzał nadlatujący granat rosyjski i zagrzebał się w błocie; uczuł podmuch wybuchu jak chlaśnięcie batem i plusk błota, które go uderzyło. Sięgnął za siebie i krzyknął:
– Jazda! Prędko! Dawaj! – A gdy ręka jego pozostała pusta, odwrócił głowę i spostrzegł, że nie było tu rekruta, a błoto na jego ręku to kawały ludzkiego mięsa. Zsunął się w dół, szukał, znalazł pas, wyrwał pozostałe dwa granaty, zauważył cienie pomykające nad brzegiem leja, skaczące, biegnące dalej; skulił się…
“Niewola – pomyślał. – Niewola. Wpadłem." Ostrożnie wyczołgał się na skraj leja. Błoto chroniło go, póki leżał bez ruchu. W blasku rakiety świetlnej zobaczył klejące się wszędzie szczątki rekruta; nogę, gołe ramię, rozszarpane ciało. Chłopak dostał granatem w brzuch; ciało jego wchłonęło wybuch i uratowało Graebera.
Graeber leżał nie wychylając głowy ponad skraj leja. Widział karabin maszynowy strzelający z prawego blokhauzu. Później karabin zaczął strzelać także i z lewego. Póki strzelały, nie był zgubiony. Trzymały odcinek pod ogniem krzyżowym. Rosjanie już się nie pokazali. Widocznie tylko część ich się przedarła. “Muszę się dostać za blokhauz" – pomyślał. Bolała go głowa, był na poły ogłuszony, ale w głębi czaszki zachował zdolność jasnego, ścisłego i przenikliwego myślenia. To właśnie stanowiło różnicę między doświadczonym żołnierzem a rekrutem; u rekruta wszystko zamieniało się W panikę, dlatego łatwiej ginął. Na wypadek gdyby powrócili Rosjanie, Graeber miał zamiar udawać zabitego. Trudno byłoby odkryć go w błocie. Lecz im bliżej zdoła pod osłoną ognia dotrzeć do blokhauzu, tym lepiej będzie dla niego później.
Prześliznął się do następnego dołu, stoczył na dno – woda zalała mu usta. Po chwili poczołgał się dalej. W następnym leju leżały dwa trupy. Zaczekał. Potem usłyszał huk granatów i ujrzał wybuch w pobliżu lewego bunkra. Rosjanie przedarli się tam i atakowali teraz z dwóch stron. Migotały wystrzały karabinów maszynowych. Po jakimś czasie detonacje granatów ustały, ale z blokhauzu strzelano nadal. Graeber pełzł dalej. Wiedział, że Rosjanie powrócą. Będą szukali żołnierzy w dużych lejach; w mniejszych był bardziej bezpieczny. Dotarł do jednego z nich i położył się na dnie. Spadł krótkotrwały, rzęsisty deszcz. Ogień karabinów maszynowych zamierał. Znów odezwały się działa. Celny pocisk trafił w prawy blokhauz; wydawało się, że wyleciał w powietrze. Ranek nadszedł mokry i późny.
Graeberowi udało się przedostać jeszcze przed pierwszym brzaskiem. Za rozwalonym czołgiem natknął się na Sauera i dwóch rekrutów. Nos Sauera krwawił. Granat wybuchł bardzo blisko nich. Jeden z rekrutów miał rozdarty brzuch. Wnętrzności wypłynęły na wierzch. Deszcz padał teraz do środka. Nie mieli czym opatrzyć rannego. Było to zresztą bezcelowe. Im prędzej umrze, tym lepiej. Drugi rekrut złamał nogę, wpadł do leja. Trudno zrozumieć, jak mógł złamać nogę w miękkim błocie. W pękniętym przez środek wypalonym czołgu widać było czarne szkielety załogi. Jeden zwieszał się górną połową ciała na zewnątrz. Twarz miał tylko na wpół spaloną; druga połowa była nabrzmiała, czerwona i fioletowa, i popękana. Zęby świeciły przy tym biało jak lasowane wapno.
Przedostał się do nich łącznik z lewego bunkra.
– Zbiórka koło bunkra – wycharczał. – Czy tam w lejach jest jeszcze ktoś?
– Nie mam pojęcia. Gdzie sanitariusze?
– Zabici lub ranni.
Żołnierz poczołgał się dalej.
– Sprowadzimy ci sanitariusza – powiedział Graeber do rekruta, któremu deszcz padał do brzucha. – Albo przyniesiemy opatrunki. Wrócimy tu.
Rekrut nie odpowiedział. Leżał w rozmiękłej glinie, bardzo mały, z pobladłymi wargami.
– Po tym błocie nie możemy cię ciągnąć na płachcie – zwrócił się Graeber do drugiego, ze złamaną nogą. – Oprzyj się na nas i spróbuj skakać na zdrowej nodze.
Wzięli go między siebie i potykając się przemykali od dołu do dołu. Długo to trwało. Rekrut jęczał, gdy padali na ziemię. Noga wykręciła się. Nie mógł już dalej iść. Zostawili go za kawałkiem muru w pobliżu bunkra i położyli jego hełm na murze, aby sanitariusze mogli go odnaleźć. Obok leżeli dwaj Rosjanie; jeden miał urwaną głowę, drugi przewrócił się na brzuch, a glina pod nim była czerwona.
Zobaczyli jeszcze więcej Rosjan. Potem natknęli się na swoich poległych. Rahe był ranny. Lewą rękę miał prowizorycznie zabandażowaną. Trzej ciężko ranni leżeli na deszczu, przykryci płachtą brezentową. Zabrakło już materiałów opatrunkowych. W godzinę później nadleciał junkers i zrzucił kilka paczek. Spadły zbyt daleko, za liniami rosyjskimi.
Nadeszło jeszcze siedmiu żołnierzy. Reszta zebrała się w prawym bunkrze. Podporucznik Mass poległ. Feldfebel Reinecke objął komendę. Pozostało im już niewiele amunicji. Miotacze min były zniszczone. Ale dwa ciężkie i dwa lekkie karabiny maszynowe funkcjonowały jeszcze.
Przedarło się do nich dziesięciu ludzi z karnej kompanii. Przynieśli amunicję i konserwy i zabrali rannych. Mieli ze sobą nosze. O sto metrów dalej dwaj z nich wylecieli w powietrze. Przez cały ranek ogień artyleryjski odcinał wszelką niemal łączność.
W południe przestało padać. Wyjrzało słońce. Natychmiast zrobiło się gorąco. Błoto zeskorupiało.
– Będą atakować lekkimi czołgami – powiedział Rahe. – Do diabła, gdzie nasze działa przeciwpancerne? Musimy je mieć, bez nich jesteśmy zgubieni.
Ogień nie ustawał. Po południu nadleciał znowu transportowy junkers eskortowany przez messerschmitty. Pojawiły się szturmowce rosyjskie i przypuściły atak. Dwa zostały zestrzelone. Potem spadły dwa messerschmitty. Junkers nie zdołał się przedrzeć. Zrzucił swój ładunek daleko na tyłach. Messerschmitty walczyły; choć szybsze od Rosjan, musiały zawrócić, gdyż rosyjskich samolotów było trzy razy więcej.
Następnego dnia trupy zaczęły cuchnąć. Graeber siedział w bunkrze. Zostało ich już tylko dwudziestu dwóch. Tyle samo mniej więcej zebrał Reinecke po drugiej stronie. Pozostali byli zabici lub ranni. Przedtem było ich stu dwudziestu.
Graeber siedział i czyścił broń. Pokrywało ją błoto. Nie myślał o niczym innym. Zamienił się w automat. Nie pamiętał o przeszłości. Siedział i czekał, spał i budził się, i był gotów się bronić.
Czołgi ukazały się następnego ranka. Przez całą noc artyleria, miotacze min i karabiny maszynowe ryglowały linię. Przewody telefoniczne reperowano kilkakrotnie, lecz wciąż na nowo były przerywane. Zapowiedziane posiłki nie mogły się przedostać. Niemiecka artyleria była już bezsilna. Rosyjski ogień okazał się śmiertelny. Bunkier trafiony został jeszcze dwukrotnie, ale wciąż się trzymał. Nie był to już właściwie bunkier, lecz betonowy kloc zataczający się w błocie jak okręt targany burzą. Pół tuzina bliskich eksplozji wstrząsnęło nim w posadach, Żołnierze przewracali się na ściany, gdy unosił go wybuch.
Graeber nie miał czym opatrzyć powierzchownego postrzału w ramię. Miał jeszcze trochę koniaku i oblał nim ranę. Bunkier nadal kołysał się i dygotał. Nie był już okrętem wstrząsanym burzą, lecz łodzią podwodną z martwymi maszynami, przewalającą się na dnie morza. Czas także już nie istniał. Został zgładzony. Graeber przykucnął w ciemności i czekał. Nie było już w Niemczech miasta, w którym żył przed paru tygodniami. Nigdy nie było też urlopu. Ani Elżbiety. Wszystko to wydawało się tylko szalonym urojeniem między śmiercią a śmiercią – półgodzinnym obłędnym snem, w którym rakieta wzbiła się do nieba i zagasła. Istniał już tylko bunkier.
Lekkie czołgi rosyjskie przedarły się. Między nimi i za nimi szła piechota. Kompania przepuściła czołgi i wzięła piechotę w dwa ognie. Rozgrzane lufy karabinów maszynowych paliły dłonie. Strzelali nadal. Rosyjska artyleria nie mogła ich teraz razić. Dwa czołgi zawróciły, podjechały bliżej i otworzyły ogień. Mogły to robić bezkarnie, bunkier nie miał się już czym bronić. Czołgi były zbyt ciężkie dla karabinów maszynowych. Celowali w szczeliny, ale trafić w nie można było tylko przypadkiem. Czołgi wycofały się spod ognia, strzelając nadal. Bunkier dygotał. Beton odpryskiwał całymi kawałami.
– Granaty! – krzyknął Reinecke. Związał je w pęk, przewiesił sobie przez ramię i poczołgał się ku wejściu. Po następnej salwie wypełzł na zewnątrz, kryjąc się za bunkrem.
– Dwa karabiny maszynowe, ostrzeliwać czołgi! – rozkazał Rahe.
Usiłowali osłonić Reineckego, który chciał podkraść się z boku, aby pękiem granatów rozerwać gąsienice czołgów. Było to prawie beznadziejne przedsięwzięcie. Rozpoczął się nękający ogień rosyjskich karabinów maszynowych.
Po chwili jeden z czołgów przestał strzelać. Nikt nie zauważył eksplozji.
– Trafiony! – ryknął Immermann.
Karabiny maszynowe skierowały ogień na drugi czołg, który zawrócił i zniknął.
– Sześć przedarło się – krzyknął Rahe. – Będą tędy wracać. Wszystkie karabiny maszynowe – krzyżowy ogień. Musimy zatrzymać piechotę.
– Gdzie Reinecke? – spytał Immermann, gdy znów zdolni byli myśleć. Nikt nie wiedział. Reinecke nie wrócił.
Trzymali się przez całe popołudnie. Bunkry powoli rozsypywały się w proszek, ale z obu jeszcze strzelano, choć coraz rzadziej. Nie starczało amunicji. Żołnierze jedli konserwy i pili wodę z lejów. Hirschland dostał postrzał w dłoń.
Słońce paliło. Niebo pokrywały wielkie, lśniące chmury. Bunkier czuć było krwią i prochem. Leżące dokoła trupy pęczniały. Kto mógł, spał. Nie wiedzieli, czy już są odcięci, czy też jeszcze mają łączność.
Wieczorem ogień wzmógł się. Potem nagle zamilkł prawie zupełnie. Wypadli z bunkra, oczekując ataku. Nie nastąpił. Nie nastąpił przez dwie godziny. Te dwie spokojne godziny zżarły więcej ich energii niż bitwa.
O trzeciej nad ranem bunkier był już tylko masą skłębionej stali i betonu. Musieli go opuścić i wycofać się. Mieli sześciu zabitych i trzech rannych. Ranionego w brzuch wlekli jeszcze ze sobą kilkaset metrów; potem umarł.
Rosjanie znów atakowali. Kompania miała już tylko dwa karabiny maszynowe. Ostrzeliwali się, ukryci w leju. Potem cofnęli się dalej. Rosjanie uważali ich za silniejszych, niż byli w istocie; to ich uratowało. W czasie drugiego postoju padł Sauer. Dostał postrzał w głowę, zginął na miejscu. Trochę później, gdy biegł skulony, poległ Hirschland. Powoli obrócił się i znieruchomiał. Graeber zaciągnął go do leja. Hirschland osunął się i stoczył na dno. Pierś miał rozdartą pociskami. Obmacując go Graeber znalazł zakrwawiony portfel, który schował do kieszeni. Teraz nie trzeba już było pisać do jego matki, że żyje.
Dotarli do drugiej linii. Po jakimś czasie nadszedł rozkaz dalszego wycofania się. Kompanię zluzowano. Frontem stała się teraz druga linia.
Zebrali się o kilka kilometrów dalej. Kompania liczyła wtedy już tylko trzydziestu ludzi. Następnego dnia uzupełniona została do stu dwudziestu.
Graeber odnalazł Fresenburga w szpitalu polowym. Był to nędznie wyposażony barak. Fresenburg miał strzaskaną lewą nogę.
– Chcą ją amputować – powiedział. – Jakiś tam parszywy młodszy lekarz. Nic innego nie potrafi. Nie zgodziłem się i jutro mają mnie odtransportować. Lepiej, żeby najpierw obejrzał nogę jakiś bardziej doświadczony człowiek.
Leżał na łóżku polowym; druciany kosz chronił kolano. Łóżko stało koło otwartego okna. Widać było przez nie skrawek płaskiej równiny i łąkę kwitnącą czerwono, żółto i niebiesko. W pokoju śmierdziało. Stały tu jeszcze trzy łóżka.
– Co porabia Rahe? – spytał Fresenburg.
– Dostał postrzał w ramię. Kość nie uszkodzona.
– Jest w szpitalu?
– Nie. Został z kompanią.
– Tak sobie pomyślałem. – Fresenburg wykrzywił twarz. Jedna połowa uśmiechała się; druga, ta z blizną, pozostała drętwa. – Wielu nie chce wracać. Rahe też.
– Dlaczego?
– Zrezygnował. Stracił już nadzieję. I wiarę.
Graeber spojrzał na pergaminową twarz przyjaciela.
– A ty?
– Nie wiem. Najpierw z tym trzeba zrobić porządek. – Wskazał na druciany kosz.
Ciepły powiew z łąki wpadł przez okno.
– Dziwne, co? – odezwał się Fresenburg. – Gdy leżał śnieg, myśleliśmy, że w tym kraju nigdy nie nadejdzie lato. A potem nagle nadeszło. I od razu zbyt gorące.
– Tak.
– Jak było w domu?
– Nie wiem. Nie mogę tych rzeczy ze sobą pogodzić. Urlopu i tego, co jest tutaj. Dawniej potrafiłem, teraz już nie. To zbyt krańcowe. Sam już nie wiem, co jest rzeczywistością.
– Kto to wie?
– Sądziłem, że wiem. W domu wszystko wydaje się proste. Teraz już nic nie pojmuję. To zbyt krótko trwało i zbyt odległe od tego, co jest tutaj. W domu myślałem nawet, że nie będę już zabijał.
– Wielu już tak myślało.
– Tak. Bardzo cię boli?
Fresenburg potrząsnął głową.
– W tej budzie mają coś, czego się człowiek nie spodziewał: morfinę. Zrobiono mi zastrzyk, jeszcze działa. Bóle odczuwam, ale tak, jakby je miał ktoś inny. Pozostała mi jeszcze jedna lub dwie godziny do myślenia.
– Czy przyjedzie pociąg sanitarny?
– Jest tu sanitarka. Dowiezie nas do najbliższej stacji.
– Wkrótce żadnego z nas już tu nie będzie – powiedział Graeber. – Teraz i ty odchodzisz.
– Może wyłatają mnie jeszcze raz i wrócę.
Spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że to nieprawda.
– Chciałbym w to wierzyć – powiedział Fresenburg. – Przynajmniej jeszcze przez tę jedną lub dwie godziny, póki działa morfina. Życie bywa czasem diablo krótkie, co? A potem następuje inne, o którym zupełnie nic się nie wie. To moja druga wojna.
– Co będziesz później robił? Już wiesz? Fresenburg uśmiechnął się przelotnie.
– Nie wiem nawet, co tamci ze mną zrobią. Muszę najpierw odczekać. Nie myślałem, że się stąd wydostanę. Zawsze sądziłem, że tutaj już będzie ze mną koniec. A teraz trzeba się pogodzić z myślą, że jestem tylko kaleką. Nie wiem, czy to lepsze. Tamto wydawało się łatwiejsze. Człowiek skończyłby z tym całym świństwem i nic by go już nie obchodziło; zapłaciłby swoją cenę i miał spokój. A teraz znów trzeba zaczynać od początku. Człowiek łudzi się, że śmierć wszystko wymaże – i tak dalej. To nieprawda. Jestem zmęczony, Ernst. Spróbuję zasnąć, zanim poczuję, że jestem kaleką. Trzymaj się.
Wyciągnął rękę do Graebera.
– Ty także – powiedział Graeber.
– Oczywiście. Płynę teraz z prądem. Prymitywny pęd życia. Przedtem było inaczej. Ale może to było tylko oszustwo. Zawsze jednak tkwił w tym jeszcze jakiś ułamek skrytej nadziei. Ale to nic. Człowiek wciąż zapomina, że sam może ze sobą skończyć. Możliwość tę otrzymaliśmy w darze razem z naszym tak zwanym rozumem.
Graeber potrząsnął głową.
Fresenburg uśmiechnął się swym półuśmiechem.
– Masz rację – powiedział. – Tego nie zrobimy. Raczej postaramy się, aby to wszystko nigdy już nie mogło się powtórzyć. I aby to urzeczywistnić, gotów byłbym nawet ponownie chwycić za broń.
Głowa jego opadła na poduszkę. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Gdy Graeber znalazł się przy drzwiach, Fresenburg zamknął już oczy.
Graeber poszedł z powrotem do swojej wsi. Blada zorza wieczorna barwiła niebo. Deszcz przestał padać. Błoto wysychało. Na zapuszczonych polach wyrosły kwiaty i chwasty. Front huczał. Wszystko wydało się nagle bardzo obce i pozbawione wszelkiej więzi. Graeber znał to uczucie; często go doznawał, gdy budził się w nocy i nie wiedział, gdzie jest; zupełnie jakby wypadł z tego świata i bujał gdzieś samotnie w ciemności. Nie trwało to długo. Zawsze znajdował drogę powrotu; ale za każdym razem pozostawało dziwne, lekkie uczucie, że kiedyś nie odnajdzie już tej powrotnej drogi.
Nie doznawał przy tym strachu; wzdrygał się tylko jak małe dziecko opuszczone na olbrzymim stepie, z którego każda droga ucieczki była stokrotnie za długa. Wsunął ręce do kieszeni i rozejrzał się. Wokół widział od dawna znany obraz: ruiny, nie uprawione pola, rosyjski zachód słońca; a po przeciwnej stronie – rozpoczynające się płowe łyskanie frontu. Był to, jak zawsze, ten sam obraz, a wraz z nim ów beznadziejny chłód, który przeszywał serce.
W kieszeni namacał listy Elżbiety. Promieniowały z nich ciepło, tkliwość i słodkie wzruszenie miłości. Nie były one jednak lampą łagodnie rozświetlającą uporządkowany dom, lecz błędnymi ognikami nad bagnem, a im dalej usiłował za nimi gonić, tym bardziej grząskie wydawało się bagno. Chciał ustawić lampę, aby odnaleźć drogę powrotu; ale ustawił ją, zanim zbudował dom. Ustawił ją w ruinie; nie zdobiła jej, tylko czyniła jeszcze bardziej beznadziejną. W ojczyźnie o tym nie wiedział. Poszedł za światłem, nie pytał o nic i chciał wierzyć, że wystarczy za nim iść. Okazało się, że to nie wystarczy.
Póki mógł, bronił się przed przyznaniem do tego. Niełatwo było pogodzić się z myślą, że to, co miało go trzymać i nieść, jeszcze bardziej go izoluje. Nie sięgało dostatecznie głęboko. Wzruszało serce, ale go nie trzymało. To małe, prywatne szczęście nie mogło się utrzymać, tonęło w bezdennym bagnie powszechnego nieszczęścia i rozpaczy. Wyjął listy Elżbiety i czytał je, a czerwony odblask zachodzącego słońca oblewał kartki. Znał je na pamięć, odczytywał ponownie i znów czyniły go jeszcze bardziej samotnym, niż był przedtem. Tamto trwało za krótko, a to tutaj za długo. Życie żołnierza liczy się według czasu jego pobytu na froncie, a nie według urlopów.
Schował listy z powrotem. Dołączył je do listów rodziców, które odebrał w kancelarii. Nie było sensu nad tym rozmyślać. Fresenburg słusznie powiedział: wystarczy iść krok za krokiem. Nie należy rozwiązywać zagadki bytu, kiedy się jest w niebezpieczeństwie. “Elżbieta. Dlaczego myślę o niej jak o czymś utraconym? Mam przecież tutaj jej listy! Ona żyje!”
Zbliżał się do wsi. Rozciągała się posępna i spustoszona. Wszystkie te wioski wyglądały podobnie, jakby już nigdy nie miały być odbudowane. Aleja brzozowa prowadziła do ruin białego domu. Dawniej był tu ogród, gdzieniegdzie kwitły jeszcze kwiaty, a nad zaśmieconym stawem stał posążek grającego na flecie fauna; nikt jednak nie przychodził na jego uroczystą biesiadę. Tylko kilku rekrutów przetrząsało sad w poszukiwaniu niedojrzałych czereśni.