XV

W izbie czterdziestej ósmej panowało poruszenie. Jajowaty łeb i dwaj inni karciarze stali w pełnym rynsztunku, gotowi do wymarszu. Uznano ich za zdolnych do służby i teraz wyruszali z transportem na front.

Jajowaty łeb był blady. Wpatrywał się w Reutera.

– Ty dekowniku z tą twoją przeklętą nogą! Zostajesz tutaj, a ja, ojciec rodziny, muszę iść na front!

Reuter nie odpowiedział. Feldmann uniósł się na łóżku.

– Stul pysk! Nie dlatego idziesz, że on tu zostaje. Wzięli cię, bo jesteś zdolny do służby. Gdyby on był zdolny do służby i musiał iść, ciebie by to mimo wszystko nie ominęło, rozumiesz? A więc nie gadaj głupstw!

– Mówię, co mi się podoba! – wrzasnął tamten rozwścieczony. – Muszę iść i mówię, co mi się podoba! Wy zostajecie tutaj! Wylegujecie się, żrecie i śpicie, a my musimy iść! Ja, ojciec rodziny! A ten tłusty dekownik chleje wódę, żeby mu się jego przeklęta noga nie goiła!

– A ty byś tego nie robił, gdybyś mógł? – spytał Reuter.

– Ja? Ja nie! Nigdy się nie dekowałem!

– No, to wszystko w porządku. Po co tyle krzyczysz?

– Co? – zdumiał się jajowaty łeb.

– Dumny jesteś, że się nigdy nie dekowałeś. A więc nadal bądź z tego dumny i nie krzycz.

– Co? Ach, ty przeklęty krętaczu! To jedyne, co potrafisz, ty wieprzu! Przekręcać czyjeś słowa! Ale jeszcze cię złapią! Złapią cię, choćbym sam miał na ciebie donieść!

– Nie grzesz – odezwał się jeden z dwóch pozostałych karciarzy, których również uznano za zdolnych do służby. – Chodź, musimy iść; rusz się!

– Ja nie grzeszę! Oni grzeszą! To skandal, żebym ja, ojciec rodziny, musiał iść na front za tego moczymordę i obżartucha! Domagam się tylko sprawiedliwości…

– Ach, człowieku, sprawiedliwość! Gdzie ją znajdziesz w wojsku? Chodź, musimy już iść! On na nikogo nie doniesie, tylko tak gada. Bywajcie zdrowi, koledzy! Wszystkiego dobrego! Trzymajcie się!

Obaj karciarze pociągnęli za sobą rozwścieczonego towarzysza. Ten raz jeszcze obejrzał się od drzwi, blady i zlany potem, i chciał coś zawołać, oni wypchnęli go na korytarz.

– Co za oferma – powiedział Feldmann. – Urządza przedstawienie jak w teatrze! Pamiętacie, jak rozdziawiał gębę, że ja przesypiam swój urlop?

– Przegrał! – odezwał się nagle Rummel, który dotychczas obojętnie siedział przy stole. – Sporo przegrał! Dwadzieścia trzy marki! To nie drobiazg! Powinienem mu je oddać.

– Możesz to zrobić. Transport jeszcze nie odszedł.

– Co?

– Stoją na dole. Zejdź i oddaj mu, jeśli cię gryzie sumienie.

Rummel wstał i wyszedł.

– Jeszcze jeden wariat! – powiedział Feldmann. – Co tamten zrobi z tą forsą na froncie?

– Będzie ją mógł przegrać po raz drugi.

Graeber podszedł do okna i wyjrzał. Na dole zbierał się transport.

– Szczeniaki i stare dziady – powiedział Reuter. – Od czasu Stalingradu biorą wszystkich.

– Tak.

Transport formował się.

– Co się stało Rummlowi? – spytał zdziwiony Feldmann. – Naraz przemówił!

– Zaczął mówić, gdy spałeś.

Feldmann, w samej koszuli, podszedł do okna.

– Tam stoi jajowaty łeb. Teraz sam się przekona, czy to wszystko jedno – spać tutaj i śnić o froncie, czy być na froncie i śnić o ojczyźnie.

– Wkrótce wszyscy się o tym przekonamy – oświadczył Reuter. – Lekarz sztabowy zapowiedział mi, że następnym razem mnie również uzna za zdolnego do służby. Bohater z niego, uważa, że prawdziwemu Niemcowi nie potrzebne są nogi do ucieczki. Walczyć można i na siedząco.

Z dołu dobiegły słowa komendy. Transport wymaszerowywał. Graeber widział go jak przez pomniejszające szkło. Oddalający się żołnierze podobni byli do żywych lalek z dziecinnymi karabinkami.

– Biedny ten jajowaty łeb – powiedział Reuter. – Nie na mnie był wściekły, tylko na swoją żonę. Boi się, że teraz zacznie go zdradzać. A poza tym jest wściekły, ponieważ ona otrzyma jego dodatek rodzinny. Podejrzewa, że za te pieniądze będzie się, bawić ze swoim kochankiem.

– Dodatek rodzinny? Istnieje coś takiego? – spytał Graeber.

– Ależ, chłopie, z księżyca spadłeś? – Feldmann potrząsnął głową. – Żona dostaje dwie stówy miesięcznie. To kupa forsy. Z tego powodu niejeden już się ożenił. Dlaczego miałoby się państwu coś darować?

Reuter odwrócił głowę od okna.

– Był tutaj twój przyjaciel Binding i pytał o ciebie – powiedział do Graebera.

– Czego chciał? Zostawił jakąś wiadomość?

– Urządza małą uroczystość u siebie w domu. Prosił, żebyś także przyszedł.

– Nic poza tym?

– To wszystko.

Wszedł Rummel.

– Spotkałeś go jeszcze? – spytał Feldmann.

Rummel skinął głową. Twarz mu drgała.

– On przynajmniej ma jeszcze żonę – parsknął nagle. – Ale iść na front nie mając nikogo…

Odwrócił się gwałtownie i rzucił na łóżko. Wszyscy udawali, że nie zwracają na to uwagi.

– Szkoda, że jajowaty łeb tego nie doczekał! – szepnął Feldmann. – Założył się o grubszą forsę, że Rummel załamie się dzisiaj.

– Zostaw go w spokoju – powiedział Reuter gniewnie. – Kto wie, kiedy ty sam się załamiesz? Nikt nie jest pewny. Nawet i taki lunatyk jak ty. – Zwrócił się do Graebera. – Ile ci jeszcze pozostało?

– Jedenaście dni.

– Jedenaście dni! To dość dużo.

– Wczoraj było jeszcze dużo – odparł Graeber. – A dzisiaj to już cholernie mało.


– Nie ma nikogo – powiedziała Elżbieta. – Ani pani Lieser, ani jej dziecka. Całe mieszkanie należy do nas.

– Chwała Bogu! Zamordowałbym tę babę, gdyby dziś wieczorem powiedziała choćby jedno słówko. Miałaś z nią wczoraj awanturę?

– Uważa mnie za prostytutkę.

– Dlaczego? Przecież wczoraj wieczorem byliśmy w domu zaledwie godzinę.

– To jeszcze za przedwczoraj. Przedwczoraj spędziliśmy tutaj cały wieczór.

– Ale zasłoniliśmy dziurkę od klucza, a patefon grał bez przerwy. Skąd jej to przyszło do głowy?

– Tak, skąd – powiedziała Elżbieta i obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

Graebera oblał nagły żar. “Gdzie ja miałem oczy pierwszego wieczoru?" – pomyślał.

– Co się stało z tym szatanem? – spytał.

– Poszła z dzieckiem na wieś zbierać datki na jakąś tam pomoc – zimową czy letnią. Wróci dopiero jutro w nocy. Dzisiejszy wieczór i cały jutrzejszy dzień należą do nas.

– Jak to cały jutrzejszy dzień? Nie musisz iść do fabryki?

– Jutro nie. Jutro jest niedziela. Na razie niedziele mamy jeszcze wolne.

– Niedziela! Co za szczęście! Nie miałem o tym pojęcia! Nareszcie będę cię mógł zobaczyć w dziennym świetle. Dotychczas widywałem cię zawsze wieczorem lub w nocy.

– Doprawdy?

– Tak. W poniedziałek wyszliśmy po raz pierwszy. Z butelką armaniaku.

– To prawda – powiedziała Elżbieta, zaskoczona. – Ja ciebie też jeszcze nie widziałam za dnia. – Umilkła na chwilę, potem spojrzała na niego i znów odwróciła wzrok. – Prowadzimy bardzo gorączkowe życie, prawda?

– Nie pozostaje nam nic innego.

– To też prawda. A co będzie, gdy jutro w południe staniemy naprzeciw siebie w jaskrawym świetle słonecznym?

– Pozostawmy to boskiej opatrzności. Ale co zrobimy z dzisiejszym wieczorem? Pójdziemy do tej samej restauracji, co wczoraj? To podła knajpa! Brak nam “Germanii". Szkoda, że zamknięta.

– Możemy zostać tutaj. Do picia mamy jeszcze dosyć. Spróbuję coś ugotować.

– Wytrzymasz w domu? Nie wolałabyś gdzieś wyjść?

– Kiedy nie ma pani Lieser, czuję się tu jak na wakacjach.

– Zostańmy więc w domu. Będzie cudownie. Jeden wieczór bez muzyki. A ja nie muszę wracać do koszar. Ale co z kolacją? Naprawdę umiesz gotować? Nie wyglądasz na to.

– Mogę spróbować. Wiele zresztą i tak nie ma. Tylko to, co na kartki.

– To chyba niewiele.

Przeszli do kuchni. Graeber zlustrował zapasy Elżbiety. Nic prawie nie było – trochę chleba, sztucznego miodu, margaryny, dwa jajka i kilka pomarszczonych jabłek.

– Mam jeszcze kupony – powiedziała. – Możemy coś wykupić. Znam sklep otwarty wieczorem.

Graeber zamknął szufladę.

– Zachowaj swoje kartki żywnościowe. Będziesz ich potrzebowała dla siebie. Na dzisiaj musimy coś zdobyć w inny sposób. Zorganizować.

– Tu nic nie można ukraść, Ernst – powiedziała Elżbieta, zaniepokojona. – Pani Lieser zna każdy gram swoich zapasów.

– Przypuszczam. Ja też wcale nie chcę dzisiaj kraść. Chcę rekwirować jak żołnierz we wrogim kraju. Niejaki Alfons Binding zaprosił mnie na małą uroczystość. Wezmę od niego to, co bym zjadł, gdybym brał udział w przyjęciu, i przyniosę tutaj. On ma w domu olbrzymie zapasy. Wrócę za pół godziny.


Alfons przyjął Graebera z rozpaloną głową i otwartymi ramionami.

– Wspaniale, że przyszedłeś, Ernst! Wejdź! Dzisiaj są moje urodziny! Jest u mnie kilku kolegów.

Pokój myśliwski pełen był dymu i ludzi.

– Słuchaj, Alfons – powiedział Graeber szybko na korytarzu. – Nie Mogę zostać. Wpadłem tylko na chwilę i zaraz muszę odejść.

– Odejść? Ależ, Ernst, mowy nie ma!

– Muszę. Umówiłem się, zanim mi powtórzono, że o mnie pytałeś.

– Nic nie szkodzi! Powiedz tym ludziom, że musiałeś pójść na nieprzewidziane posiedzenie oficjalne. Albo na przesłuchanie! – Alfons wybuchnął głośnym śmiechem. – Tam siedzą dwaj oficerowie gestapo! Zaraz ci ich przedstawię. Powiesz, że musiałeś iść do gestapo. I nawet nie skłamiesz, Albo sprowadź tu swoich znajomych, jeśli są mili.

– Niemożliwe.

– Czemu nie? Dlaczego niemożliwe? U nas wszystko jest możliwe!

Graeber zrozumiał, że najlepiej będzie powiedzieć prawdę.

– Powinieneś się domyślić, Alfons. Nie wiedziałem, że dziś są twoje urodziny. Przyszedłem, aby wziąć od ciebie coś niecoś do jedzenia i picia. Mam się z kimś spotkać, ale w żadnym wypadku nie przyprowadzę jej tutaj. Byłbym skończonym osłem, gdybym to zrobił. Zrozumiałeś wreszcie?

Binding wyszczerzył zęby.

– Pojmuję! – oświadczył. – Wieczna kobieta! Nareszcie! Martwiłem się już o ciebie! Rozumiem, Ernst. Jesteś usprawiedliwiony. Chociaż i tutaj mamy kilka wesołych dziewuszek. Może chcesz je sobie przedtem obejrzeć? Irma, ta blondynka w pantoflach na wysokich obcasach, to lepszy numer, jest komendantką w obozie koncentracyjnym dla kobiet. A z Gudrun na pewno jeszcze dzisiaj będziesz mógł iść do łóżka. Dla frontowych żołnierzy jest zawsze do wzięcia. Zapach okopów podnieca ją.

– Mnie nie.

Alfons zaśmiał się.

– Zapach obozu koncentracyjnego Irmy też nie, prawda? Na to leci Steegemann. Ten grubas na kanapie. Ona nie jest w moim typie. Jestem normalny i wolę pulchne. Widzisz te małą w kącie? Jak ci się podoba?

– Niczego sobie.

– Chcesz? Odstąpię ci ją, jeśli zostaniesz.

Graeber potrząsnął głową.

– Nie da rady.

– Rozumiem. Na pewno znalazłeś pierwszorzędną dziewczynę! Nie musisz się rumienić, Ernst, jestem dżentelmenem. Chodźmy do kuchni i wyszukajmy coś niecoś dla ciebie; a potem wypijesz kieliszek za moje zdrowie. Zgoda?

– Zgoda.

W kuchni gospodarowała pani Kleinert w białym fartuchu.

– Mamy dziś zimne zakąski, Ernst – powiedział Binding. – Twoje szczęście! Wyszukaj sobie, co chcesz! Albo lepiej – pani Kleinert, proszę przygotować ładną paczuszkę. A my zejdziemy tymczasem do piwnicy.

Piwnica była dobrze zaopatrzona.

– Teraz zdaj się na Alfonsa – powiedział Binding z porozumiewawczym uśmieszkiem. – Nie pożałujesz. A więc najpierw masz tu prawdziwą zupę żółwiową w konserwach. Przed jedzeniem trzeba ją podgrzać. Pochodzi jeszcze z Francji. Bierz dwie.

Graeber wziął puszki. Alfons szukał dalej.

– Szparagi holenderskie, dwie puszki. Możesz jeść na zimno lub na gorąco. Z gotowaniem nie ma wiele kłopotu. A do tego praska szynka w puszce. To wkład Czechosłowacji. – Wszedł na małą drabinkę. – Kawałek duńskiego sera i puszka masła. Wszystko się długo trzyma, to zaleta konserw. Weź jeszcze kompot z brzoskwiń. A może twoja pani woli truskawki?

Graeber popatrzył na sterczące przed nim krótkie nogi w błyszczących butach. Za nimi połyskiwały rzędy słoików i puszek. Potem pomyślał o mizernych zapasach Elżbiety.

– Co dwa, to nie jedno – powiedział. – Daj obie.

Alfons zaśmiał się.

– Racja! Nareszcie jesteś znów taki jak dawniej. Nie ma sensu się smucić! I tak nas diabli wezmą! Łap, co możesz, a klechy niech się martwią o resztę. Takie są moje zasady.

Zszedł z drabinki i udał się do drugiej piwnicy, w której leżały butelki.

– Mamy tu solidny wybór łupu. Nasi wrogowie są sławni ze swych wódek. Co chcesz? Wódkę? Armaniak? A może polską śliwowicę?

Graeber nie zamierzał właściwie prosić o napoje. Zapas z “Germanii" jeszcze wystarczał. Ale Binding miał rację: łup jest łupem i należy go brać, gdzie się da.

– Może chcesz szampana? – zapytał Binding. – Ja tego świństwa nie lubię. Ale podobno cudownie nadaje się do miłości. Weź butelkę. Mam nadzieję, że ułatwi ci starania dzisiejszej nocy. – Zaśmiał się głośno. – Wiesz, jaka jest moja najulubieńsza wódka? Kminkówka, czy dasz wiarę? Stara, poczciwa kminkówka. Bierz ją i pomyśl przy piciu o Alfonsie.

Wziął butelki pod pachę i wrócił do kuchni.

– Niech pani przygotuje dwie paczki, pani Kleinert. Jedną z jedzeniem, a drugą z butelkami. Butelki trzeba przełożyć papierem, żeby się nie potłukły. I proszę zapakować ćwierć funta prawdziwej kawy. Czy to wystarczy, Ernst?

– Mam nadzieję, że zdołam wszystko udźwignąć.

Binding promieniał.

– Alfons nie jest sknerą, prawda? Zwłaszcza w dniu swoich urodzin! A już na pewno nim nie jest wobec starego kolegi szkolnego!

Stał przed Graeberem z błyszczącymi oczyma i zaczerwienioną, płonącą twarzą. Wyglądał jak chłopiec, który znalazł ptasie gniazda. Graeber był wzruszony jego dobrocią, ale potem przyszło mu na myśl, że Alfons tak samo wyglądał wtedy, gdy przysłuchiwał się opowiadaniom Heiniego o Rosji.

Binding mrugnął do niego porozumiewawczo.

– Kawa jest na jutro rano. Spodziewam się, że niedzielę potraktujesz poważnie i nie pójdziesz spać do koszar. A teraz chodź! Zapoznam cię szybko z kilkoma przyjaciółmi. Riese i Hoffmann – z gestapo. Mogą ci się kiedyś przydać. Wejdź chociaż na parę chwil. Wypij kieliszek za moje zdrowie! I żeby wszystko – dom i cała reszta – zostało tak jak dotąd! – Oczy Bindinga zwilgotniały. – My, Niemcy, jesteśmy już takimi beznadziejnymi romantykami!


– Nie możemy tego zostawić w kuchni – powiedziała Elżbieta oszołomiona. – Musimy wszystko schować. Gdyby pani Lieser to zobaczyła, oskarżyłaby mnie natychmiast o paskarstwo.

– Do diabła! O tym nie pomyślałem! Czy nie można by jej przekupić? Damy jej z tego coś, na co sami nie mamy ochoty!

– A na co nie mamy ochoty?

Graeber zaśmiał się.

– Chyba tylko na twój sztuczny miód albo margarynę. Ale za parę dni i to może się nam przydać.

– Niczym jej nie przekupisz – oświadczyła Elżbieta. – Dumna jest, że żyje tylko z przydziałów kartkowych.

Graeber zastanawiał się.

– Część zdołamy zjeść do jutrzejszego wieczoru – oświadczył wreszcie. – Wszystkiego nie damy rady. Co zrobimy z resztą?

– Schowamy w moim pokoju. Za sukniami i książkami.

– A jeśli będzie myszkować?

– Codziennie przed wyjściem zamykam mój pokój na klucz.

– A jeśli ma drugi?

Elżbieta podniosła wzrok.

– Nie wpadło mi to na myśl, a jest zupełnie możliwe.

Graeber otworzył butelkę.

– Zastanowimy się nad tym jutro po południu. Na razie zjemy tyle, ile zdołamy. Wypakujmy wszystko! Zastawimy cały stół, jak na urodziny. Wszystko razem i wszystko na raz!

– Konserwy też?

– Konserwy też. Jako dekorację. Ale nie otworzymy ich. Najpierw zjemy to, co się szybko psuje. I ustawimy wszystkie butelki. Cały nasz majątek, zdobyty uczciwie dzięki kradzieży i korupcji.

– Te z “Germanii" również?

– Tak. Zapłaciliśmy za nie rzetelnie – śmiertelnym strachem.

Wysunęli stół na środek pokoju. Potem rozwinęli paczki i odkorkowali śliwowicę, koniak i kminkówkę. Szampana nie otwierali, trzeba by go zaraz wypić; wódki można z powrotem zakorkować.

– Ach, jak wspaniale! – wykrzyknęła Elżbieta. – Co będziemy świętować?

Graeber podał jej kieliszek.

– Będziemy świętować wszystko naraz. Nie mamy już czasu na obchodzenie wielu poszczególnych uroczystości. Ani na to, żeby je w ogóle rozróżniać. Po prostu święcimy wszystko razem, obojętne co, przede wszystkim jednak to, że jesteśmy tutaj i że mamy dwa dni wyłącznie dla siebie!

Obszedł stół i wziął Elżbietę w ramiona. Czuł ją przy sobie, a zarazem miał wrażenie, że rodzi się w nim drugie życie, gorętsze, bogatsze, barwniejsze i lżejsze niż jego własne, bez granic i bez przeszłości, będące wyłącznie teraźniejszością i nie osnute najmniejszym cieniem winy. Przytuliła się do niego. Przed nim błyszczał świątecznie nakryty stół.

– Czy tego trochę nie za wiele na jeden toast? – spytała.

Potrząsnął głową.

– Wyraziłem się tylko zbyt rozwlekle, w istocie wszystko sprowadza się do tego samego – bądźmy zadowoleni, że jeszcze żyjemy.

Elżbieta wychyliła kieliszek.

– Nieraz myślę, że potrafilibyśmy wykorzystać życie, gdyby nam tylko pozwolono.

– Właśnie to robimy – odparł Graeber.


Okno stało otworem. Poprzedniego wieczoru bomba trafiła w dom naprzeciwko i wszystkie szyby w pokoju były wytłuczone. Elżbieta opięła ramy czarnym papierem, ale zawiesiła lekkie, jasne zasłony powiewające teraz na wietrze. Dzięki temu pokój nie wyglądał już jak grobowiec.

Nie zapalali światła, toteż mogli pozostawić otwarte okno. Od czasu do czasu słyszeli kroki na ulicy. Gdzieś grało radio. Ktoś kaszlał. Zatrzaskiwano bramy. Zamykano okiennice.

– Miasto idzie spać – powiedziała Elżbieta. – A ja jestem solidnie wstawiona.

Leżeli obok siebie. Na stole pozostały resztki kolacji i wszystkie butelki prócz wódki, koniaku i szampana. Niczego nie uprzątnęli; liczyli się z tym, że znów poczują głód. Wódkę wypili. Koniak stał na podłodze przy łóżku, a za łóżkiem szumiała woda w umywalce. Chłodził się w niej szampan.

Graeber odstawił kieliszek na mały stolik obok łóżka. Miał wrażenie, że znajduje się w jakimś małym miasteczku przed wojną. Szumiał wodotrysk, lipa brzęczała pszczołami, zamykano okna i tylko gdzieś daleko ktoś grał przed snem na skrzypcach.

– Wkrótce pojawi się księżyc – szepnęła Elżbieta.

“Wkrótce pojawi się księżyc – pomyślał. – Księżyc: tkliwość i proste ludzkie szczęście". Już się zjawiły. Czuł je w samym krążeniu krwi, w spokojnym, pozbawionym wszelkich pragnień umyśle i w oddechu powolnym niby znużony wiatr. Przypomniał sobie rozmowę z Pohlmannem. Wydawała mu się nieskończenie odległa. “Dziwne – myślał – że po zupełnej beznadziejności tak szybko może się zjawić silne uczucie. Ale może to wcale nie jest dziwne; może tak właśnie musi być. Póki człowieka nurtują wątpliwości, niezdolny jest do wielu innych doznań; dopiero gdy już niczego nie oczekuje, staje się dostępny wszelkim uczuciom i wyzbywa się lęku".

Promień światła przemknął przez okno. Zniknął, potem znów zamigotał i zatrzymał się.

– Czy to już księżyc? – spytał Graeber.

– To niemożliwe. Światło księżyca nie bywa takie białe.

Usłyszeli czyjeś głosy. Elżbieta wstała i wsunęła stopy w pantofle. Podeszła do okna i wychyliła się. Nie szukała zarzutki lub szlafroka. Była piękna, wiedziała o tym i dlatego nie odczuwała wstydu.

– To brygada porządkowa obrony przeciwlotniczej. Mają ze sobą reflektor, łopaty i kilofy i pracują przy domu naprzeciwko. Sądzisz, że w piwnicy mogą być jeszcze zasypani?

– Czy w ciągu dnia kopali?

– Nie wiem. Nie było mnie w domu.

– Może chcą tylko naprawić przewody.

– Tak, może.

Elżbieta podeszła do łóżka.

– Nieraz po nalocie pragnęłam, żeby wrócić tutaj i zastać mieszkanie spalone. Mieszkanie, meble, suknie i wspomnienia. Wszystko. Czy ty to rozumiesz?

– Tak.

– Nie mam na myśli wspomnień po moim ojcu, lecz wszystko inne – strach, rozpacz i nienawiść. Gdyby dom się spalił, skończyłoby się i to – myślałam – i mogłabym zacząć żyć od nowa.

Blade światło z ulicy padało na jej ramiona. Słychać było głuche uderzenia kilofów i szuranie łopat.

– Podaj mi butelkę z umywalni – powiedział Graeber.

– Tę z “Germanii"?

– Tak. Wypijmy ją, nim wyleci w powietrze. I włóż do wody tę drugą, od Bindinga. Kto wie, kiedy będzie następny nalot. A te butelki pełne kwasu węglowego wybuchają już od samego podmuchu. W domu są niebezpieczne jak granaty ręczne. Czy mamy kieliszki?

– Nie, tylko szklanki.

– Szklanki są w sam raz do szampana. W Paryżu też tak piliśmy.

– Byłeś w Paryżu?

– Tak. Na początku wojny.

Elżbieta przyniosła szklanki i usiadła przy nim. Ostrożnie otworzył butelkę. Wino pieniąc się spłynęło do szklanek.

– Jak długo byłeś w Paryżu?

– Kilka tygodni.

– Bardzo was tam nienawidzili?

– Nie wiem. Może. Nie zauważyłem. Nie chciałem zresztą tego widzieć. Wówczas wierzyliśmy jeszcze w większość tych rzeczy, które w nas wmawiano. Chcieliśmy szybko zakończyć wojnę i siedzieć przed kawiarnią w słońcu na ulicy, pić wino, którego smaku nie znaliśmy. Byliśmy bardzo młodzi.

– Młodzi… mówisz to tak, jakby to było przed laty…

– Tak też się wydaje.

– A dzisiaj nie jesteś młody?

– Owszem, ale inaczej.

Elżbieta podniosła szklankę w stronę drgającego w oknie światła karbidowego, które padało z ulicy. Poruszyła nią lekko i obserwowała, jak perli się wino. Graeber widział jej ramiona, fale włosów, plecy i linię kręgosłupa o długich, łagodnych cieniach.

“Ona nie musi zaczynać życia od nowa – pomyślał. – Gdy jest naga, nie ma nic wspólnego z tym pokojem i ze swym zawodem, i z panią Lieser. Należy do tego migotania za oknem i do tej niespokojnej nocy, do ślepego wzburzenia krwi i dziwnej obcości, która potem następuje, do ochrypłych nawoływań i głosów z ulicy, do życia, a może i do umarłych, których się wykopuje – ale nie należy do przypadku, do pustki i do bezmyślnej zatraty. Już nie! Wydaje się, jakby odrzuciła przebranie i nagle, bez zastanowienia kierowała się nakazami, o których wczoraj jeszcze nic nie wiedziała.”

– Chciałabym być z tobą w Paryżu – powiedziała. – Chciałabym, żebyśmy teraz mogli tam pojechać i żeby nie było wojny. Wpuściliby nas?

– Może. W Paryżu nic nie zniszczyliśmy.

– A we Francji?

– Mniej niż w innych krajach. Tam wszystko odbyło się szybko.

– Może jednak zniszczyliście dosyć, aby nas nienawidzili jeszcze przez długie lata.

– Tak, możliwe. O wielu rzeczach zapomina się, gdy wojna trwa długo. Może nas nienawidzą.

– Chciałabym pojechać do jakiegoś kraju, gdzie nic nie zostało zniszczone.

– Niewiele znajdziesz takich krajów, które nie byłyby zniszczone – odparł Graeber. – Czy mamy jeszcze coś do picia?

– Tak, dosyć. Gdzie byłeś jeszcze?

– W Afryce.

– W Afryce także? Wiele widziałeś.

– Tak. Ale nie w taki sposób, o jakim dawniej marzyłem.

Elżbieta podniosła z podłogi butelkę i napełniła szklanki. Graeber przyglądał się jej. Wszystko wydawało się trochę nierealne, i to nie tylko dlatego, że wypili. Słowa przelatywały w półmroku tu i tam i nie miały znaczenia, a to, co miało znaczenie, nie posiadało słów i nie można było o tym mówić. Przypominało to przybór i opadanie bezimiennej rzeki, a słowa krążyły po niej jak żagle.

– Gdzie jeszcze byłeś?

“Żagle – pomyślał Graeber. – Gdzie widziałem żagle na rzekach?”

– W Holandii – odparł. – Na samym początku wojny. Były tam łodzie płynące po kanałach i kanały tak płaskie i niskie, że wydawało się, jakby łodzie sunęły po lądzie. Płynęły bezgłośnie i miały wielkie żagle, i prze dziwnie to wyglądało, gdy o zmierzchu sunęły przez kraj jak olbrzymie białe, niebieskie i czerwone motyle.

– Holandia… Może po wojnie będziemy mogli tam pojechać. Będziemy pili kakao i jedli biały chleb i dużo holenderskiego sera, a wieczorem przyglądali się łodziom.

“Jedzenie – pomyślał Graeber. – W czasie wojny wyobrażenia o szczęściu zawsze związane są z jedzeniem".

– A może i tam nie będziemy mogli pojechać? – spytała.

– Chyba nie. Napadliśmy na Holandię bez uprzedzenia i zniszczyliśmy Rotterdam. Widziałem ruiny. Nie pozostał prawie ani jeden cały dom. Trzydzieści tysięcy zabitych. Obawiam się, że nas tam nie wpuszczą, Elżbieto.

Milczała przez jakiś czas. Potem uniosła nagle szklankę i cisnęła ją na podłogę. Szkło zabrzęczało i rozprysło się.

– Nigdzie nie możemy już jechać! – krzyknęła. – Po cóż więc marzymy! Nigdzie! Jesteśmy uwięzieni, odosobnieni i wyklęci!

Graeber usiadł na łóżku. W drgającym wapiennym świetle padającym z ulicy oczy jej błyszczały jak przejrzysty kryształ. Przechylił się ponad nią i spojrzał na podłogę. Odłamki szkła ciemno połyskiwały obrzeżami.

– Musimy zapalić światło i pozbierać je – powiedział. – Inaczej pokaleczymy sobie nogi. Poczekaj, zamknę najpierw okno.

Przeszedł przez poręcz łóżka. Elżbieta zapaliła światło i sięgnęła po szlafrok. W blasku lampy stawała się wstydliwa.

– Nie patrz na mnie – powiedziała. – Sama nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Zazwyczaj nie jestem taka.

– Właśnie że taka jesteś. I masz rację. Nie pasujesz do tego otoczenia. Toteż bez skrupułów możesz od czasu do czasu coś stłuc.

– Chciałabym wiedzieć, do czego pasuję.

Graeber zaśmiał się.

– Czy ja wiem? Może do cyrku lub do barokowego pałacu, lub między stylowe meble, albo do namiotu. W każdym razie nie do tego białego panieńskiego pokoju. A ja pierwszego wieczoru sądziłem, że jesteś bezradna i potrzebujesz opieki!

– Bo tak też jest.

– Tacy jesteśmy wszyscy. Ale dajemy sobie radę również bez opieki i pomocy.

Rozłożył gazetę na podłodze, a drugą zgarniał odłamki szkła. Spojrzał przy tym na tytuły. Dalsze skracanie frontów. Ciężkie walki pod Orłem. Zwinął gazetę i wrzucił ją do kosza na papiery. Ciepłe światło pokoju wydawało się nagle podwójnie ciepłe. Z ulicy dobiegało stukanie i zgrzyt świdrów brygady porządkowej. Na stole stały podarki Bindinga. “Nieraz myśli się o wielu sprawach równocześnie" – przeszło mu przez głowę.

– Uprzątnę szybko ze stołu – powiedziała Elżbieta. – Nie mogę już na to patrzeć.

– Gdzie chcesz to postawić?

– W kuchni. Ze schowaniem możemy zaczekać do jutrzejszego wieczoru.

– Jutro wieczorem niewiele z tego zostanie. Ale co będzie, jeśli pani Lieser wróci wcześniej?

– No to wróci wcześniej.

Graeber spojrzał na Elżbietę zaskoczony.

– Sama się sobie dziwię, jak bardzo zmieniam się z każdym dniem – powiedziała.

– Nie z każdym dniem, z każdą godziną.

– A ty?

– Ja również.

– Czy to dobrze?

– Tak. A jeśli nawet niedobrze, to też nie ma znaczenia.

– Nic już nie ma znaczenia, prawda?

– Chyba ma.

Elżbieta zgasiła światło.

– Możemy znów odsłonić grobowiec.

Graeber otworzył okno. Natychmiast wleciał wiatr. Firanki zafalowały.

– Oto księżyc – powiedziała Elżbieta.

Tarcza jego wynurzała się mglista i czerwona nad zniszczonym dachem przeciwległego domu. Była jak potwór wżerający się w ulicę rozżarzonym pyskiem. Graeber wziął dwie szklanki i napełnił je do połowy koniakiem. Jedną podał Elżbiecie.

– Wypijmy teraz to. Wino nie smakuje w ciemności.

Księżyc wzniósł się wyżej, bardziej dostojny i złocisty. Przez jakiś czas leżeli w milczeniu. Elżbieta odwróciła głowę.

– Jacy my właściwie jesteśmy? – spytała. – Szczęśliwi czy nieszczęśliwi?

Graeber zastanowił się.

– Jedno i drugie. Tak już chyba musi być. Wyłącznie szczęśliwe są dzisiaj tylko krowy. Zresztą może i one już nie. Może już tylko kamienie.

– To także nie ma znaczenia, prawda?

– Nie.

– Czy cokolwiek ma jeszcze znaczenie?

– Tak. – Graeber patrzył w zimne, złociste światło, powoli wypełniające pokój. – Nie jesteśmy już umarli – powiedział. – I nie jesteśmy jeszcze umarli.

Загрузка...