W oknie stały gwiazdy. Dzikie wino wiło się wokół małego czworokąta, a kilka zwisających gron chwiało się na wietrze jak ciemne wahadło bezgłośnego zegara.
– Ja nie płaczę naprawdę – powiedziała Elżbieta. – A jeśli płaczę, nie zwracaj na to uwagi. To nie ja, to tylko coś we mnie, co pragnie się wydostać. Nieraz nie pozostaje człowiekowi nic prócz łez. To nie żal, jestem szczęśliwa.
Leżała w jego ramionach z głową przytuloną do jego piersi. Szerokie łóżko ze starego, ciemnego drzewa orzechowego miało wysokie, wygięte oparcie. W kącie pokoju stała orzechowa komoda, a pod oknem stół z dwoma krzesłami. Na ścianie wisiała oszklona gablotka, a w niej stary wianek ślubny ze sztucznego mirtu, obok zaś lustro, w którym to ciemno, to jasno odbijały się winne grona i rozwiane blade światło zza okna.
– Jestem szczęśliwa – powiedziała Elżbieta. – W ciągu ostatnich tygodni tyle się wydarzyło, że nie mogę wszystkiego ogarnąć. Próbowałam, ale nie potrafię. Dzisiejszej nocy musisz mieć do mnie wiele cierpliwości.
– Chciałbym cię wywieźć z miasta gdzieś na wieś.
– Wszystko mi jedno, gdzie będę, jak odjedziesz.
– To wcale nie wszystko jedno. Wsie nie są bombardowane.
– Kiedyś wreszcie przestaną nas bombardować. Z miasta i tak nic już prawie nie zostało. Póki pracuję w fabryce, nie mogę wyjechać. Szczęśliwa jestem, że mam ten zaczarowany pokój. I panią Witte. – Oddychała spokojnie. – Zaraz dojdę ze sobą do ładu. Nie myśl, że to histeria, jestem szczęśliwa. Ale to niepewne szczęście. Niejednostajne, krowie szczęście.
– Krowie szczęście – powiedział Graeber. – Któż tego pragnie?
– Nie wiem. Sądzę jednak, że mogłabym cieszyć się nim przez dłuższy czas.
– Ja również. Nie chcę się tylko do tego przyznać, bo na razie jest dla nas nieosiągalne.
– Dziesięć lat spokojnego, dobrego, jednostajnego mieszczańskiego, krowiego szczęścia – sądzę nawet, że przez całe życie też nie byłoby tego za wiele!
Graeber zaśmiał się.
– To dlatego, że prowadzimy tak przeklęcie interesujące życie. Nasi przodkowie myśleli inaczej, łaknęli przygód i nienawidzili swego krowiego szczęścia.
– My nie. My staliśmy się znowu skromnymi ludźmi, którzy mają skromne pragnienia. – Elżbieta spojrzała na niego. – Chcesz już spać? Spać przez całą noc bez przerwy? Kto wie, kiedy znowu będziesz miał taką okazję, jeżeli jutro wieczorem odjeżdżasz?
– Wyśpię się w drodze. Kilka dni potrwa, nim dojadę na miejsce.
– Będziesz miał czasem łóżko?
– Nie. Od jutra w najlepszym razie dostanę od czasu do czasu pryczę lub siennik ze słomą. Człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. To nie takie straszne. Zbliża się lato. Rosja tylko w zimie jest wstrętna.
– Może będziesz musiał tam przeżyć jeszcze jedną zimę.
– Jeśli nadal będziemy się tak cofać, to zimą znajdziemy się w Polsce, a może nawet w Niemczech. Tam nie ma takich mrozów. Zresztą, do tego zimna jestem już przyzwyczajony.
“Teraz zapyta, kiedy znów przyjadę na urlop – pomyślał. – Chciałbym już to mieć za sobą. Musi o to zapytać, a ja muszę odpowiedzieć; żeby to już prędzej minęło. Mam uczucie, że jestem tu już tylko małą cząstką mojej istoty, ta zaś jakby obnażona była ze skóry, a mimo to nie dawała się zranić. A jednak jest bardziej wrażliwa niż otwarta rana". Spojrzał na kołyszące się za oknem winne grona i na przemykające w lustrze srebrne i szare smugi i wydawało mu się, że gdzieś zupełnie blisko kryje się jakaś tajemnica, która musi się za chwilę odsłonić.
Potem usłyszeli wycie syren.
– Zostańmy tutaj – powiedziała Elżbieta. – Nie chce mi się ubierać i biec do schronu.
– Dobrze.
Graeber podszedł do okna, odsunął stół i wyjrzał. Noc była jasna i nieruchoma. Ogród lśnił w świetle księżyca. Cudowna noc do marzeń i dobra noc do bombardowań. Ujrzał wychodzącą z domu panią Witte. Twarz jej była bardzo blada. Otworzył okno.
– Chciałam już państwa obudzić! – krzyknęła poprzez hałas.
Graeber skinął głową.
– Schron… Leibnizstrasse… – dosłyszał.
Kiwnął ręką. Zobaczył potem, że zawróciła do domu. Odczekał jeszcze minutę, ale nie wyszła powtórnie. Ona także pozostała w domu. Wcale się nie dziwił. Tak właśnie powinno być. Nie potrzebowała wychodzić – ogród i dom zdawały się chronione przez tajemniczą magię; jakby miały pozostać bezgłośne i nietknięte pośród wycia, które rozszalało się ponad nimi. Drzewa stały cicho wokół bladego srebra murawy. Krzaki nie poruszały się. Nawet winorośl za oknem przestała się kołysać. Małą wysepkę pokoju oblewało światło księżyca, tworząc nad nią szklany schron, od którego odbijał się huragan zniszczenia.
Graeber odwrócił się. Elżbieta usiadła na łóżku. Ramiona jej połyskiwały blado, a w miejscach, gdzie się zaokrąglały, otaczały je miękkie cienie. Piersi miała jędrne i śmiałe, wydawały się większe, niż były w istocie. Usta jej były ciemne, a oczy bardzo przejrzyste i niemal bezbarwne. Ręce wsparła za sobą na poduszkach i siedziała na łóżku, jakby nagle przybyła z daleka. Przez chwilę była tak samo obca, cicha i tajemnicza jak ten rozświetlony księżycem ogród na dole, który chronił ich przed końcem świata.
– Pani Witte także została w domu – powiedział.
– Chodź.
Idąc w stronę łóżka widział odbicie swej twarzy w szarosrebrzystym zwierciadle. Nie poznał jej. Była to obca twarz.
– Chodź – powtórzyła Elżbieta.
Pochylił się nad nią. Objęła go ramionami.
– Wszystko jedno, co się stanie – powiedziała.
– Nic się nie może stać – odparł. – Tej nocy nic. – Nie wiedział, skąd ma tę pewność. Łączyła się w jakiś sposób z ogrodem i światłem, i lustrem, i ramionami Elżbiety, i wielkim, rozległym spokojem, który go nagle bez reszty przepełnił.
– Nic się nie może stać – powtórzył.
Chwyciła kołdrę i zrzuciła ją na podłogę. Leżała naga; z bioder wystrzelały nogi, silne i długie, o toczonych udach; ciało jej od ramion i piersi zwężało się ku płaskiemu brzuchowi, jakby wzbierało i z obu stron spływało w trójkąt łona. Nie było to już ciało dziewczęcia, lecz młodej kobiety.
Czuł ją w swoich ramionach. Wtuliła się w niego, miał uczucie, że tysiące rąk obejmują go, trzymają i niosą. Przywarł do niej blisko i szczelnie. Nie było to już podniecenie pierwszego dnia, lecz powolny, potęgujący się żar krwi, szumiący w żyłach i spalający wszystko – słowa, granice, widnokrąg i wreszcie jego samego…
Uniósł głowę, nasłuchiwał. Powracał z daleka, nie wiedział, jak długo był nieobecny. Na dworze panowała cisza. Pomyślał, że to złudzenie, i leżał nasłuchując dalej. Nic nie słyszał – ani wybuchów, ani ognia dział przeciwlotniczych. Zamknął oczy i zapadł w sen. Potem obudził się znowu.
– Nie nadlecieli, Elżbieto – powiedział.
– Nadlecieli – szepnęła.
Leżeli obok siebie. Graeber spojrzał na kołdrę leżącą na podłodze, na lustro i otwarte okno. Początkowo sądził, że ta noc nigdy się nie skończy, ale teraz czuł, jak czas powoli spływa w ciszę. Winorośl za oknem znowu kołysała się na wietrze, jej cienie pomykały po lustrze – rozpoczął się oddalony zgiełk. Graeber popatrzył na Elżbietę. Leżała z zamkniętymi oczyma. Usta jej były otwarte, oddychała głęboko i spokojnie. Jeszcze nie powróciła. On już powrócił. Już znowu myślał. Ona zawsze dłużej była nieobecna. “I ja chciałbym się tak móc zatracić. Całkowicie i na długo". Było to coś, czego jej zazdrościł, za co ją kochał i co go trochę przerażało. Przebywała gdzieś, dokąd nie mógł za nią podążyć, a w każdym razie nie na długo; i możliwe, że to go właśnie przerażało. Poczuł się nagle osamotniony i w jakiś dziwny sposób upośledzony.
Elżbieta otworzyła oczy.
– Gdzie są samoloty?
– Nie wiem.
Odgarnęła włosy.
– Głodna jestem.
– Ja także. Mamy mnóstwo dobrych rzeczy.
Graeber wstał i wziął konserwy, które przyniósł z piwnicy Bindinga.
– Jest tu kura, cielęcina, a nawet kawałek zająca – i na dodatek kompot.
– Zjedzmy zająca i kompot.
Graeber otworzył słoiki. Zadowolony był, że Elżbieta mu nie pomaga, tylko leży w łóżku i czeka. Nie znosił kobiet, które owiane jeszcze tajemnicą i mrokiem, natychmiast znów przemieniają się w skrzętne gospodynie.
– Wstyd mnie ogarnia za każdym razem, gdy patrzę na te wszystkie rzeczy - powiedział. – Niezbyt dobrze odnosiłem się do Alfonsa.
– Za to on na pewno źle odnosił się do kogoś innego. To się wyrównuje. Byłeś na jego pogrzebie?
– Nie. Zebrało się tam pełno umundurowanych członków partii. Nie poszedłem z nimi. Wysłuchałem tylko przemówienia obersturmbannfuhrera Hildebrandta. Powiedział, że wszyscy powinniśmy brać przykład z Alfonsa i wypełnić jego ostatnią wolę. Miał na myśli bezwzględną walkę z wrogiem. W rzeczywistości ostatnia wola Bindinga była zupełnie inna. Znaleziono go w piżamie z jakąś blondynką w nocnej koszuli.
Graeber wyłożył mięso i kompot na dwa talerze, które dała im pani Witte, pokrajał chleb i otworzył butelkę wina. Elżbieta podniosła się. Stała naga koło łóżka.
– Doprawdy, nie wyglądasz, jakbyś od miesięcy siedziała zgarbiona przy szyciu wojskowych płaszczy – powiedział. – Raczej jakbyś codziennie uprawiała gimnastykę.
– Gimnastykę? Gimnastykę uprawia się tylko wtedy, gdy się jest w rozpaczy.
– Doprawdy? Nigdy by mi to nie przyszło do głowy.
– Tylko wtedy – powiedziała Elżbieta. – Człowiek gimnastykuje się tak długo, aż nie może się schylać, biega, aż jest śmiertelnie zmęczony, dziesięć razy dziennie sprząta pokój, szczotkuje włosy, aż go boli głowa, i tak dalej.
– To pomaga?
– Tylko w przedostatnim stadium rozpaczy. Wtedy gdy się nie chce myśleć. W ostatnim – nic już nie pomaga; pozostaje tylko rezygnacja.
– A potem?
– Potem trzeba czekać, aż życie znów człowieka gdzieś wyniesie. Mam na myśli życie, które każe ci oddychać. Nie to, które daje pełnię życia.
Graeber uniósł kieliszek.
– Sądzę, że jak na nasze lata zbyt dobrze znamy rozpacz. Zapomnijmy o niej.
– Zbyt dobrze też umiemy zapominać – powiedziała Elżbieta.
– O tym też zapomnijmy.
– Dobrze. Niech żyje pani Kleinert, która przyrządziła tego zająca!
– I niech żyje pani Witte, która nam dała ten ogród i ten pokój!
Wypili. Wino było zimne, aromatyczne i młode. Graeber ponownie napełnił kieliszki. Księżyc odbijał się w nich złociście.
– Mój ukochany – powiedziała Elżbieta. – Jak to dobrze nie spać w nocy. O wiele łatwiej się wtedy rozmawia.
– To prawda. W nocy jesteś tylko zdrową, młodą kobietą, nie szwaczką szyjącą płaszcze wojskowe. A ja nie jestem żołnierzem.
– W nocy człowiek jest tym, czym właściwie być powinien; a nie tym, czym się stał.
– Może. – Graeber popatrzył na zająca, kompot i chleb. – Sądząc z tego, dosyć powierzchowni z nas ludzie. W nocy nie robimy prawie nic innego, tylko śpimy i jemy.
– I kochamy się. A to nie jest powierzchowne.
– I pijemy.
– I pijemy – powiedziała Elżbieta podnosząc ku niemu kieliszek.
Graeber zaśmiał się.
– Właściwie powinniśmy być teraz sentymentalni i smutni i prowadzić poważne rozmowy. Zamiast tego zjedliśmy pół zająca, uważamy, że życie jest cudowne, i dziękujemy za to Bogu.
– Przecież tak chyba lepiej?
– To jedyne, co można zrobić. Jeśli się nie ma wymagań, wszystko jest darem.
– Nauczyłeś się tego na froncie?
– Nie, tutaj.
– To dobrze. To właściwie jest wszystko, czego się trzeba nauczyć, prawda?
– Tak. Prócz tego człowiek potrzebuje jeszcze tylko trochę szczęścia.
– Czyż i tego nie mieliśmy?
– Tak. Mieliśmy wszystko, co można było mieć.
– Nie smucisz się, że to już minęło?
– Wcale nie minęło. Zmienia się tylko.
Spojrzała na niego.
– A jednak jestem smutny – powiedział. – Jestem tak smutny, iż zdaje mi się, że jutro umrę, gdy cię opuszczę. Ale potem przychodzi mi na myśl, że tylko wtedy nie byłbym smutny, gdybym ciebie nie spotkał. Wtedy nie byłbym smutny, lecz odjechałbym znów pusty i obojętny, A kiedy o tym pomyślę, smutek przestaje być smutkiem. To jest czarne szczęście. Odwrotna strona szczęścia.
Elżbieta wstała.
– Może nie wyraziłem tego właściwie – powiedział Graeber. – Ale rozumiesz, co mam na myśli?
– Rozumiem. I zupełnie dobrze to wyraziłeś. W ogóle nie można tego lepiej wyrazić. Wiedziałam, że to powiesz.
Podeszła do niego. Czuł jej bliskość. I nagle nie miała już żadnego imienia i miała wszystkie imiona świata. Przez chwilę zapłonęło w nim jakieś nieznośne białe światło i zrozumiał, że wszystko to jest jednym i tym samym – pożegnanie i powrót, posiadanie i utrata, życie i śmierć, przeszłość i przyszłość, i że zawsze i wszędzie znajduje się kamienne oblicze wieczności, którego nie można wymazać; potem ziemia wysklepiła się pod nim, uczuł jej kulistość pod stopami, jakby musiał skoczyć i rzucić się naprzód, trzymał Elżbietę w ramionach i runął wraz z nią i w nią…
Było to ostatnie popołudnie. Siedzieli w ogrodzie. Koło nich przemknęła kotka; brzemienna i całkowicie sobą zaprzątnięta, na nikogo nie zwracała uwagi.
– Mam nadzieję, że będę miała dziecko – powiedziała nagle Elżbieta.
Graeber spojrzał na nią zdumiony.
– Dziecko? Dlaczego?
– Dlaczego nie?
– W obecnych czasach? Sądzisz, że będziesz miała dziecko?
– Mam nadzieję.
– Zdaje mi się, że powinienem teraz coś powiedzieć lub zrobić, Elżbieto, pocałować cię, okazać radosne zdumienie i tkliwość. Ale nie mogę. Zaskoczyłaś mnie. Dotychczas nie pomyślałem jeszcze o dziecku.
– Wcale też nie musisz. To ciebie nie obchodzi. Zresztą, sama jeszcze nie wiem…
– Dziecko! Przyjdzie na świat akurat w porę na nową wojnę, tak jak my na obecną. Pomyśl o nędzy, wśród której się urodzi!
Kotka wróciła. Skradała się teraz w stronę kuchni.
– Codziennie rodzą się dzieci – powiedziała Elżbieta.
Graeber pomyślał o Hitlerjugend i o dzieciach, które denuncjowały swoich rodziców.
– Po cóż o tym mówimy? – powiedział. – Na razie to przecież tylko życzenie. Prawda?
– Czy nigdy nie chciałbyś mieć dziecka?
– Nie wiem. Może, gdy nastanie pokój. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Wszystko dokoła nas tak jest przepojone trucizną, że przez długie lata ziemia będzie jej pełna. Jak można w tych warunkach myśleć o dziecku?
– Właśnie dlatego.
– Dlaczego?
– Aby je przeciwko tej truciźnie wychować. Co by się stało, gdyby ludzie, którzy przeciwni są temu wszystkiemu, co się teraz dzieje, nie chcieli mieć dzieci? Czyż powinni je mieć tylko barbarzyńcy? Któż więc zaprowadziłby znowu ład na świecie?
– Czy właśnie dlatego pragniesz dziecka?
– Nie. Tylko teraz przyszło mi to na myśl.
Graeber milczał. Nie znajdował odpowiedzi na jej argumenty. Miała rację.
– Zaskoczyłaś mnie – powiedział. – Nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do tego, że jestem żonaty, a już muszę się decydować, czy chcę mieć dziecko, czy nie.
Elżbieta zaśmiała się i wstała.
– Nie zauważyłeś przy tym najprostszej rzeczy: bynajmniej nie chodzi mi o dziecko w ogóle, lecz o dziecko od ciebie. A teraz idę omówić z panią Witte kolację. Będzie to arcydzieło z konserw.
Graeber siedział sam w ogrodzie. Niebo pełne było czerwonawo oświetlonych chmurek. Dzień przeminął. Był to kradziony dzień. Graeber przekroczył urlop o dwadzieścia cztery godziny. Pozostał jeszcze, choć odmeldował się już w komendanturze. Już wieczór i za godzinę musi odejść.
Raz jeszcze poszedł na pocztę, ale od rodziców nie było żadnej nowej wiadomości. Załatwił, co mógł załatwić. Pani Witte zgodziła się, aby Elżbieta nadal u niej mieszkała. Zbadał piwnicę domu; nie była dosyć głęboka, aby zapewnić bezpieczeństwo, ale solidnie zbudowana. Obejrzał także schron publiczny na Leibnizstrasse – równie dobry jak większość innych w mieście. Spokojnie oparł się o poręcz krzesła. Z kuchni dobiegał go brzęk naczyń. Długi był ten urlop. Trzy lata, a nie trzy tygodnie. Nieraz wprawdzie wydawały mu się niezbyt pewne i pospiesznie zbudowane na chwiejnym gruncie; ale chciał wierzyć, że dawały mu dostateczną ostoję.
Słyszał głos Elżbiety. Pomyślał o tym, co mówiła na temat dziecka. Miał wrażenie, jakby nagle wybito w ścianie otwór, za którym pojawił się skrawek przyszłości, kołyszący się niepewnie jak ogród. Graeber nigdy nie wybiegał myślą poza tę ścianę. Wprawdzie, gdy tu przyjechał, chciał coś znaleźć, uchwycić i posiąść, aby coś pozostało po nim, gdy znów wyjedzie, coś, co by utrwaliło jego nazwisko i jego samego. Nigdy jednak nie łączył z tym myśli o dziecku. Spoglądał w mrok zwieszający się między krzakami bzu. Jakże nieskończone staje się istnienie, jeśli myślą wybiega się w przyszłość, jakże dziwnym uczuciem jest świadomość, że życie może trwać dalej poza ścianą, przed którą się dotychczas zatrzymywał, i że to, co dotychczas uważał niemal za pospiesznie zdobyty łup, może stać się jeszcze kiedyś spokojnym posiadaniem, przekazywanym obcej, nie narodzonej jeszcze istocie, w przyszłości nie mającej kresu i przepełnionej tkliwością, jakiej nigdy nie zaznał. Jakież to daje perspektywy, ile przeczuć; jak bardzo tego pragnął i nie pragnął, a jednak pragnął – tego biednego, a mimo to pocieszającego złudzenia nieśmiertelności!
– Pociąg odjeżdża o szóstej – powiedział. – Załatwiłem już wszystkie swoje sprawy. Teraz muszę iść. Nie odprowadzaj mnie na dworzec. Chcę zachować cię we wspomnieniach taką, jaką jesteś tutaj, a nie w ścisku i zakłopotaniu na dworcu. Ostatnim razem odprowadziła mnie matka. To było straszne dla niej i dla mnie. Dłuższy czas trwało, nim się z tego otrząsnąłem, a później, gdy ją wspominałem, zawsze widziałem płaczącą, zmęczoną, spoconą kobietę na peronie, a nie moją matkę, jaką była naprawdę. Rozumiesz mnie?
– Tak.
– No, to dobrze. Więc zróbmy tak. I ty nie powinnaś mnie widzieć wówczas, gdy będę już tylko numerem i obładowanym jak osioł żołnierzem. Chcę od ciebie odejść tak, jak tu jesteśmy. A teraz weź te pieniądze; tyle mi pozostało. Na froncie nie są mi potrzebne.
– Nie chcę pieniędzy. Na moje potrzeby dosyć zarabiam.
– Na froncie nie mogę ich wydać. Weź i kup sobie za nie suknię. Jakąś bezsensowną, niepraktyczną, piękną suknię do małej, złotej czapeczki.
– Za te pieniądze będę ci posyłała paczki.
– Nie posyłaj mi paczek. Na froncie mamy więcej jedzenia niż wy tutaj. Kup sobie za to suknię. Nauczyłem się czegoś, gdy kupowałaś kapelusz. Przyrzeknij mi, że kupisz sobie suknię. Nie jakąś praktyczną, lecz właśnie zupełnie niepotrzebną. A może na to nie wystarczy?
– Wystarczy; nawet jeszcze zostanie na parę pantofli.
– To doskonale. Kup sobie parę złotych pantofelków.
– Dobrze – powiedziała Elżbieta. – Złote pantofelki na wysokich obcasach, lekkie jak piórko. Wybiegnę w nich na twoje spotkanie, gdy znów przyjedziesz.
Graeber wyjął z tornistra ciemno malowaną ikonę, którą przywiózł dla matki.
– Znalazłem ją w Rosji. Zatrzymaj to sobie.
Nie dotknęła obrazu. Na twarzy jej odmalowało się nagle przerażenie.
– Nie, Ernst. Daj ją komuś innemu. Albo zabierz ze sobą. To jest zbyt… zbyt pożegnalne. Zabierz ją z powrotem.
Obejrzał ikonę.
– Znalazłem ją w zniszczonym domu. Może to nie przynosi szczęścia. Nigdy o tym nie pomyślałem. – Zapakował ją z powrotem. Wyobrażała świętego Mikołaja na złotym tle, w otoczeniu licznych aniołów.
– Jeśli chcesz, mogę to zanieść do kościoła – powiedziała Elżbieta. – Do tego, gdzie spaliśmy. Do kościoła Św. Katarzyny.
“Do tego, gdzie spaliśmy – pomyślał Graeber. – Wczoraj było to jeszcze takie bliskie; a teraz jest nieskończenie dalekie.”
– Oni tego nie przyjmą – powiedział. – To inna odmiana religii. A ziemscy administratorzy Boga miłości nie są zbyt tolerancyjni.
Pomyślał, że obrazek mógł był włożyć do grobu kanonika Blumera razem z prochami Krusego. Ale bardzo możliwe, że byłoby to jeszcze jednym świętokradztwem.
Nie obejrzał się. Szedł niezbyt wolno i niezbyt szybko. Tornister był ciężki, a ulica bardzo długa. Gdy minął przecznicę, wydało mu się, że mija wiele przecznic. Przez chwilę czuł jeszcze zapach włosów Elżbiety; potem zagłuszył go swąd starych pożarów, parność późnego popołudnia i ckliwy, zgniły odór rozkładu, który z nadejściem cieplejszej pogody wydobywał się z ruin.
Minął skarpę. Jedna strona lipowej alei była zwęglona; druga – zieleniła się. Rzekę tarasował gruz, słoma, worki, resztki balustrady i stare łóżka, a między tym wszystkim leniwie pełzała woda. “Gdyby teraz nastąpił nalot – pomyślał Graeber – musiałbym iść do schronu i miałbym powód, aby się spóźnić na pociąg. Co by powiedziała Elżbieta, gdybym się nagle znów przed nią zjawił?" Zastanawiał się nad tym – nie wiedział. Ale wszystko, co teraz było dobre, prawdopodobnie przemieniłoby się w ból. Zupełnie jak na dworcu, gdy pociąg odjeżdża z opóźnieniem i człowiek ma jeszcze pół godziny, które musi zapełnić rozmową pełną zakłopotania. Poza tym nic by nie zyskał, podczas nalotu pociąg i tak by nie odjechał, toteż musiałby na niego zdążyć.
Dotarł do Bramschestrasse. Stąd rozpoczął swą pierwszą wędrówkę do miasta. Autobus, który go wówczas przywiózł, stał już i czekał. Wdrapał się do środka. Po dziesięciu minutach odjechali. Dworzec w ostatnim czasie przeniesiono gdzie indziej. Tym razem był to sam dach z falistej blachy, pomalowany w barwy ochronne. Po jednej stronie rozpięto szare płótno, a obok, dla zamaskowania, zasadzono sztuczne drzewa i zbudowano szopę, z której wyglądała drewniana krowa. Na łące pasły się dwa stare konie.
Pociąg już podstawiono. Część wagonów oznaczona była tabliczkami: “Tylko dla wojska". Straż kontrolowała papiery. Nic nie powiedziała na to, że Graeber spóźnił się o dzień. Wsiadł do wagonu i zajął miejsce przy oknie. Po chwili weszło jeszcze trzech ludzi: podoficer, frajter z blizną na twarzy i artylerzysta, który natychmiast zabrał się do jedzenia. Na peron zajechała kuchnia polowa. Zjawiły się dwie młode kobiety ze służby pomocniczej i jedna starsza, z żelazną broszką w kształcie swastyki.
– Spójrzcie – powiedział podoficer. – Przywieźli kawę.
– Nie dla nas – odparł frajter. – To dla rekrutów, którzy po raz pierwszy wyruszają na front. Słyszałem to przedtem. Na dodatek będzie jeszcze przemówienie. Dla nas już tego nie robią.
Przyprowadzono gromadę uchodźców. Odliczono ich i ustawiono w dwóch szeregach; w rękach trzymali tekturowe pudła i walizki i gapili się na kocioł z kawą. Nadeszło kilku oficerów SS w eleganckich butach z cholewami i spodniach do konnej jazdy – przechadzali się wzdłuż peronu jak bociany. Do przedziału weszło dalszych trzech urlopników. Jeden z nich otworzył okno i wychylił się. Przed wagonem stała kobieta z dzieckiem. Graeber popatrzył na dziecko, a następnie na kobietę. Miała pomarszczoną szyję, obrzmiałe powieki, chude, obwisłe piersi i ubrana była w wyblakłą letnią sukienkę w niebieskie wiatraki. Wszystko wydawało się znacznie bardziej wyraźne niż zwykle – światło i całe otoczenie.
– A więc, Henryku – powiedziała kobieta.
– Tak, uważaj na siebie, Mario. Pozdrów wszystkich.
– Tak.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Kilku ludzi z instrumentami muzycznymi ustawiło się na środku peronu.
– Z fasonem – odezwał się frajter. – Młode mięso armatnie wyrusza na front z muzyką. Myślałem, że to już dawno skasowano.
– Mogliby i nam dać trochę kawy – odparł podoficer. – Jesteśmy przecież starymi wojakami i też jedziemy na front!
– Poczekaj do wieczora. Dostaniesz ją wtedy jako zupę.
Rozległy się kroki maszerujących i głosy komendy. Nadeszli rekruci, prawie wszyscy bardzo młodzi; było wśród nich tylko paru krzepkich starszych ludzi – prawdopodobnie z SA lub SS.
– Niewielu z nich musi się golić – powiedział frajter. – Popatrzcie na tych szczeniaków! Same dzieciaki! I na takich mamy na froncie polegać.
Rekruci sformowali się. Podoficerowie krzyczeli. Potem nastąpiła cisza. Ktoś przemawiał.
– Zamknij okno – powiedział frajter do żołnierza, którego żona stała na peronie.
Tamten nie odpowiedział. Głos mówcy grzechotał nadal, jakby wydobywał się z blaszanego kubła. Graeber oparł się o ścianę wagonu i przymknął oczy. Henryk nadal stał przy oknie. Nie słyszał słów frajtra. Zmieszany, z głupim i smutnym wyrazem twarzy wpatrywał się w Marię. Maria tak samo wpatrywała się w niego. “Dobrze, że Elżbiety tu nie ma" – pomyślał Graeber.
Wreszcie głos zamilkł. Czterej muzykanci zagrali Deutschland, Deutschland tiber alles, a następnie Horst- Wessel-Lied. Odegrali obie pieśni szybko i z każdej tylko po jednej strofce. W przedziale nikt się nie poruszył. Frajter dłubał w nosie i bez większego zainteresowania oglądał wynik tej operacji.
Rekruci wsiedli do swych wagonów. Za nimi podążył kocioł z kawą. Po jakimś czasie wrócił pusty.
– To kurwy! – odezwał się podoficer. – My, starzy żołnierze, możemy umierać z pragnienia.
Siedzący w kącie artylerzysta przestał na chwilę jeść.
– Co? – spytał.
– Kurwy, powiedziałem. Co tam żresz? Cielęcinę?
Artylerzysta odgryzł kawałek kanapki.
– Świnia – powiedział.
– Świnia… – Podoficer rozejrzał się po siedzących w przedziale. Szukał poparcia. Artylerzysta wcale się tym nie przejmował. Henryk wciąż jeszcze stał przy oknie.
– Pozdrów też ciotkę Bertę – powiedział do Marii.
– Tak.
Umilkli znowu.
– Dlaczego nie odjeżdżamy? – spytał ktoś. – Przecież już po szóstej.
– Może czekamy jeszcze na jakiegoś generała.
– Generałowie latają samolotami.
Czekali jeszcze pół godziny.
– No, więc idź już, Mario – powtarzał Henryk od czasu do czasu.
– Mogę zaczekać.
– Mały musi zjeść kolację.
– Jeszcze zdąży.
Znów milczeli przez jakiś czas.
– Pozdrów też Józefa – powiedział wreszcie Henryk.
– Tak, dobrze. Powtórzę mu.
Artylerzysta wypuścił potężny wiatr, westchnął głośno i natychmiast zasnął. Pociąg, jakby tylko na to czekał, ruszył powoli.
– No, to pozdrów wszystkich, Mario.
– Ty także, Henryku.
Pociąg toczył się szybciej. Maria biegła obok wagonu.
– Uważaj na małego!
– Tak, tak. A ty na siebie.
– Dobrze, dobrze!
Graeber widział pod oknem stroskaną twarz kobiety. Biegła, jakby szło o jej życie, aby jeszcze przez dziesięć sekund wpatrywać się w męża. A potem nagle spostrzegł Elżbietę. Stała za szopą dworcową. Z pociągu nie można jej było uprzednio dojrzeć. Wątpił tylko przez moment, zaraz jednak ujrzał jej twarz wyraźniej. Była tak bezgranicznie zrozpaczona, że wydawała się bez życia. Zerwał się i chwycił Henryka za kołnierz.
– Puść mnie do okna!
Zapomniał nagle o wszystkim. Nie rozumiał, dlaczego poszedł na dworzec sam. Nic już nie rozumiał. Musiał ją widzieć. Musiał wołać. Nie powiedział jej najważniejszej rzeczy.
Szarpał Henryka za kark. Ten nadal wychylał się przez okno wparty od zewnątrz łokciami w ramę okienną.
– Pozdrów też Lizę – krzyczał poprzez turkot.
– Puść mnie! Precz od okna! Moja żona tam stoi!
Graeber zarzucił Henrykowi ręce na ramiona i szarpnął. Henryk kopnął w tył i trafił Graeber a w goleń.
– I uważaj dobrze na wszystko! – krzyknął.
Kobiety nie było już słychać. Graeber kopnął Henryka w kolano i szarpnął za ramiona. Tamten nie ustępował. Wymachiwał jedną ręką, a łokciami i drugą ręką trzymał się okna. Pociąg zakręcał. Ponad głową Henryka widział Graeber Elżbietę. Bardzo już oddalona i bardzo mała, stała samotnie przed szopą. Pomachał ku niej ponad płową jak słoma, szczeciniastą głową Henryka. Może Elżbieta zobaczy jeszcze rękę; ale nie zobaczy już, kto macha. Nadleciała grupa domów i przysłoniła dworzec.
Henryk oderwał się powoli od okna.
– Ty przeklęty… – zaczął Graeber wściekle i urwał. Henryk odwrócił się. Grube łzy spływały mu po twarzy. Graeber opuścił rękę.
– Ach, gówno!
– Coś podobnego! – powiedział frajter.