VII

Tabliczka umocowana była na pogiętym słupie latarni. Wskazywała skośnie w dół, w stronę leja, gdzie leżały odłamki muru i żelazne łóżko. Ominął lej i znów zaczął biec. Nieco dalej spostrzegł nie zniszczony dom.

– Osiemnasty – szepnął – to musi być numer osiemnasty! Boże, spraw, żeby osiemnasty stał!

Zawiódł się. Stała tylko fasada. W ciemności cały dom wydawał się nietknięty. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że reszta jest zawalona. Ściśnięty stalowymi belkami, zawisł w górze fortepian. Pokrywa była zerwana, a klawisze połyskiwały jak groźnie wyszczerzone zęby w olbrzymiej paszczy wielkiego przedpotopowego potwora.

Graeber podbiegł do szeroko otwartej bramy frontowej.

– Hej tam! – krzyknął ktoś. – Uwaga! Dokąd pan leci?

Nie odpowiedział. Nagle nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie powinien stać dom jego rodziców. Przez wszystkie te lata miał go przed oczyma, każde okno, wejście, schody – ale teraz, tej nocy, wszystko mu się pomieszało. Nie wiedział nawet, po której stronie ulicy się znajduje.

– Uważaj pan! – wrzasnął znów ten sam głos. – Chcesz, żeby ci mur na łeb zleciał?

Graeber zajrzał przez bramę. Zobaczył fragment schodów. Poszukał numeru domu. Zbliżył się komendant obrony przeciwlotniczej.

– Co pan tu robi?

– Czy to numer osiemnasty? Gdzie jest osiemnasty?

– Osiemnasty? – Komendant poprawił hełm na głowie. – Gdzie jest osiemnasty? Gdzie był osiemnasty, chciał pan powiedzieć.

– Co?

– No chyba. Nie ma pan oczu?

– To nie jest osiemnasty?

– To nie był osiemnasty! Był! “Jest" już nie istnieje. “Był" – to właściwe słowo.

Graeber chwycił mężczyznę za klapy.

– Słuchaj pan – powiedział groźnie. – Nie mam ochoty wysłuchiwać dowcipów. Gdzie jest osiemnasty?

– Proszę mnie natychmiast puścić albo wezwę policję. Nie ma pan tu nic do szukania. Tutaj się odgruzowuje. Zostanie pan aresztowany.

– Nie boję się. Przyjechałem z frontu.

– Wielkie rzeczy! Myśli pan, że tu nie ma frontu?

Graeber puścił go.

– Mieszkam pod osiemnastym. Hakenstrasse osiemnaście. Moi rodzice tutaj mieszkają…

– Na tej ulicy nikt już nie mieszka.

– Nikt?

– Nikt. Ja chyba lepiej wiem. Sam też tu mieszkałem. – Mężczyzna wyszczerzył nagle zęby. – Mieszkałem. Mieszkałem! – wrzasnął. – W ciągu czternastu dni mieliśmy tu sześć nalotów. A wy, żołnierze, przeklęte łotry, zbijacie bąki na froncie. Zdrowi i weseli jesteście, to widać! A moja żona? Tu… – wskazał na dom, przed którym stali. – Kto ją odkopie? Nikt! Zabita! To bezcelowe, powiadają ci z oddziałów ratowniczych. Za dużo mają innej pilniejszej roboty. Za dużo zasranych akt i zasranych biur, i zasranych urzędów, które trzeba ratować. – Zbliżył do Graebera swą chudą twarz. – Coś wam powiem, żołnierzu! Człowiek nigdy nie wie, co się dzieje, póki sam nie oberwie. A gdy już wie, jest za późno. Wy, frontowy żołnierzu! – Splunął. – Dzielny żołnierzu frontowy z blaszaną rupieciarnią! Osiemnasty jest tam dalej. Tam gdzie kopią.

Graeber zostawił go i odszedł. “Tam, gdzie kopią – pomyślał. – Tam gdzie kopią! To nieprawda! Zaraz się przebudzę i będę w bunkrze, przebudzę się w piwnicy bezimiennej rosyjskiej wioski i Immermann tam będzie, i będzie klął, i Mucke, i Sauer… tutaj jest Rosja, to nie Niemcy. Niemcy są nietknięte i bezpieczne, to…”

Usłyszał wołania i stuk łopat, potem ujrzał ludzi na tlących się ruinach. Ulicą płynęła strumieniem woda z pękniętej rury. Migotała w świetle zaciemnionych lamp.

Pobiegł do mężczyzny, który wydawał rozkazy.

– Czy tu jest osiemnasty?

– Co? Wynoście się stąd! Czego tu szukacie?

– Szukam moich rodziców. Pod osiemnastym. Gdzie są?

– Człowieku, skądże mam wiedzieć? Nie jestem Panem Bogiem!

– Czy ocaleli?

– Niech pan spyta gdzie indziej. To nas nie obchodzi. My tylko odkopujemy.

– Są tu zasypani?

– Oczywiście. Myśli pan, że kopiemy dla przyjemności? – Mężczyzna odwrócił się do pracujących. – Przestać! Cisza! Willmann, stukajcie!

Robotnicy wyprostowali się. Byli to ludzie w swetrach, ludzie w brudnych białych kołnierzykach, ludzie w kombinezonach, ludzie w spodniach wojskowych i cywilnych marynarkach. Byli brudni, a po twarzach spływał im pot. Jeden z nich przyklęknął na gruzach i młotkiem stukał w wystającą rurę.

– Spokój! – krzyknął kierownik robót.

Nastała cisza. Człowiek z młotkiem przycisnął ucho do rury. Słychać było oddechy mężczyzn i szmer osypującego się tynku. Z dala dochodziły sygnały ambulansów i straży pożarnej. Człowiek z młotkiem zastukał ponownie. Potem wstał.

– Jeszcze odpowiadają. Stukają szybciej. Mają już pewnie niewiele powietrza.

Kilka razy szybko zastukał w odpowiedzi.

– Do roboty! – krzyknął kierownik. – Dalej! Tu, na prawo! Spróbujmy tędy wsunąć rurę; musimy doprowadzić tam powietrze.

Graeber stał jeszcze przy nim.

– Czy to schron przeciwlotniczy?

– Oczywiście. Cóż by innego? Myśli pan, że ktoś by tu jeszcze stukał, gdyby to nie był schron?

Graeber przełknął ślinę.

– Są tam ludzie z tego domu? Komendant obrony przeciwlotniczej powiedział mi, że tu nikt już nie mieszka.

– Ten komendant ma fioła. Tu na dole są ludzie, którzy stukają, to nam wystarczy.

Graeber odpiął tornister.

– Jestem silny. Chciałbym pomóc w odkopywaniu. – Spojrzał na kierownika robót. – Muszę… Może moi rodzice…

– Niech będzie! Willmann, macie tu jeszcze jednego na zmianę. Jest tam jakaś wolna siekiera?


Najpierw ukazały się zmiażdżone nogi. Zdruzgotała je i przygniotła drewniana belka. Człowiek żył jeszcze. Był przytomny. Graeber wpatrywał się w jego twarz. Nie znał go. Przepiłowali belkę i podsunęli nosze. Człowiek nie krzyczał. Wywrócił tylko oczy białkami do góry.

Poszerzyli przejście i znaleźli dwa trupy. Obydwa były zupełnie zmiażdżone. Na ich spłaszczonych twarzach nic się nie uwydatniało, nosy zniknęły, zęby wyglądały jak dwa rzędy płaskich pestek niesymetrycznie rozrzuconych jak zapieczone migdały. Graeber nachylił się. Ujrzał ciemne włosy – jego najbliżsi mieli jasne. Wyciągnęli zwłoki. Leżały na ulicy płaskie i dziwaczne.

Zrobiło się jaśniej, wzeszedł księżyc. Niebo przybrało łagodny, bezbarwny niemal, ciemnoniebieski kolor.

– Kiedy był nalot? – spytał Graeber, gdy go zluzowano.

– Wczoraj w nocy.

Graeber spojrzał na swe ręce. Były czarne w niematerialnym świetle. Krew, która z nich spływała, była także czarna. Nie wiedział, czy to jego własna. Nie pamiętał nawet, że gołymi rękami wydrapywał gruz i odłamki szkła. Pracowali dalej. Gryzący dym wżerał się w oczy i napełniał je łzami. Ocierali je rękawem, ale za chwilę łzy znów napływały.

– Hej, żołnierzu! – zawołał ktoś za nim. Graeber odwrócił się. – Czy to wasz tornister? – spytał jakiś mężczyzna rozpływający się w jego załzawionych oczach.

– Gdzie?

– Tam. Ktoś z nim właśnie umyka.

Graeber chciał się już odwrócić.

– Ukradnie go – powiedział mężczyzna i pokazał ręką. – Możecie go jeszcze złapać. Szybko! Zastąpię was tutaj.

Graeber nie był już zdolny do myślenia. Po prostu usłuchał głosu i ręki. Pobiegł w dół ulicy i spostrzegł, że ktoś gramolił się przez kupę gruzów. Dogonił go. Jakiś stary człowiek wlókł za sobą tornister. Graeber przydeptał rzemień. Stary puścił zdobycz, odwrócił się, uniósł ręce do góry i wydał cienki, przenikliwy skrzek. W świetle księżyca usta jego były duże i czarne, a oczy błyszczały.

Podszedł do nich patrol – dwaj esesowcy.

– Co się tu dzieje?

– Nic – odparł Graeber i zarzucił sobie tornister na ramię. Skrzeczący mężczyzna zamilkł. Oddychał gwałtownie i głośno.

– Co tu robicie? – spytał jeden z esesowców, starszawy oberscharfuhrer. – Dokumenty.

– Pomagam odkopywać. Tam, dalej. W tym domu mieszkali moi rodzice. Ja muszę…

– Książeczka wojskowa! – powiedział oberscharfuhrer ostrzej.

Graeber wlepił w nich wzrok. Nie miało sensu sprzeczać się o to, czy SS ma prawo kontrolować żołnierzy. Było ich dwóch i obaj uzbrojeni. Poszukał swej karty urlopowej. Esesowiec wydobył latarkę kieszonkową i czytał. Kawałek papieru był przez chwilę tak jasno oświetlony, jakby żarzył się od środka. Graeber czuł drżenie mięśni. Wreszcie latarka zgasła i oberscharfuhrer zwrócił mu dokument.

– Mieszkacie na Hakenstrasse osiemnaście?

– Tak – odparł Graeber szalejąc z niecierpliwości. – Właśnie tam odkopujemy zasypanych. Szukam swojej rodziny.

– Gdzie?

– Po tamtej stronie. Tam gdzie kopią. Nie widzi pan?

– To nie jest osiemnasty – powiedział oberscharfuhrer.

– Co?

– To nie jest osiemnasty, to dwudziesty drugi. Osiemnasty jest tutaj. – Wskazał na ruinę, z której wystawały żelazne belki.

– Czy aby na pewno? – wymamrotał Graeber.

– Oczywiście. Teraz wszędzie tu wygląda jednakowo. Ale to jest osiemnasty, wiem dokładnie.

Graeber spojrzał na ruiny. Nie dymiły.

– Tej części ulicy wczoraj nie bombardowano – powiedział oberscharfuhrer. – Zdaje mi się, że to było przed tygodniem. A może jeszcze dawniej.

– Nie wie pan… – Graeber zająknął się, po chwili jednak ciągnął dalej. – Nie wie pan, czy mieszkańcy ocaleli?

– Tego nie wiem. Ale zawsze się część wyratuje. Może waszych rodziców wcale nie było w domu. W czasie alarmu większość ludzi udaje się do wielkich schronów.

– Dokąd mam się zwrócić? Kto mnie może poinformować, gdzie są teraz?

– W nocy niczego się nie dowiecie. Ratusz jest zburzony i wszędzie panuje bałagan. Spytajcie jutro rano w biurze dzielnicowym. Co mieliście z tym człowiekiem?

– Nic. Sądzi pan, że pod gruzami jeszcze są ludzie?

– Wszędzie leżą zabici. Gdybyśmy chcieli ich wszystkich wykopać, musielibyśmy mieć do tego sto razy więcej rąk do pracy. Te przeklęte świnie bombardują całe miasto bez wyjątku. – Oberscharfuhrer odwrócił się chcąc odejść.

– Czy tutaj jest strefa zakazana? – spytał Graeber.

– Dlaczego?

– Tak twierdzi komendant obrony przeciwlotniczej.

– Ten komendant ma bzika. Zresztą nie pełni już swych funkcji. Możecie tu zostać, jak długo wam się podoba. Nocleg znajdziecie może w Czerwonym Krzyżu. Tam gdzie był dworzec. Jeśli będziecie mieli szczęście.

Graeber poszukał wejścia. W jednym miejscu gruz został uprzątnięty, ale nigdzie nie było otworu prowadzącego do piwnicy. Wdrapał się na ruiny. W środku sterczała resztka schodów. Stopnie i poręcze ocalały, ale bezsensownie prowadziły w pustkę. Dalej leżały sterty gruzu. W niszy stał aksamitem obity fotel, prosto i porządnie, jakby go tam ktoś ostrożnie umieścił. Tylna ściana domu runęła skośnie poprzez ogród i spiętrzyła się na pozostałych ruinach. Coś tamtędy przemykało. Graeberowi wydało się, że to ów starzec, którego spotkał przedtem, ale zaraz spostrzegł, że to był kot. Odruchowo podniósł kamień i cisnął za nim. Nagle opadła go absurdalna myśl, że zwierzę nadgryzało zwłoki. Szybko przedostał się na drugą stronę. Poznał teraz, że to był numer osiemnasty; mały skrawek ogrodu pozostał nie zniszczony, stała tu jeszcze drewniana altanka z ławeczką, a za nią kikut lipy. Ostrożnie obmacał korę drzewa i wyczuł żłobiny wyrytych liter, które sam wyciął przed laty. Odwrócił się. Księżyc stał teraz nad ścianą ruiny i oświetlał scenerię. Był to wulkaniczny krajobraz, nieludzki i obcy, coś, co może być snem, ale nigdy rzeczywistością. Zapomniał, że w ciągu ostatnich lat niemal nic innego nie widywał.

Tylne wejścia zdawały się beznadziejnie zasypane. Graeber nasłuchiwał. Postukał w jedną z żelaznych belek i znów nasłuchiwał. Naraz usłyszał jakby ciche kwilenie. “To pewnie wiatr – pomyślał – nic innego, tylko wiatr". Potem usłyszał je znowu. Rzucił się w stronę schodów. Kot zeskoczył przed nim ze stopni, na które się schronił. Graeber nasłuchiwał dalej. Czuł, że drży. I naraz ogarnęła go niezbita pewność, że jego rodzice leżą pod gruzami, że jeszcze żyją i że, zamknięci w ciemnościach, drapią zrozpaczonymi, pokaleczonymi rękami i wzywają go.

Zaczął odrzucać kamienie i gruz, opamiętał się jednak i pognał z powrotem. Upadł, potłukł kolana, zsunął się po gruzie i kamieniach na ulicę i pobiegł do domu, gdzie całą noc pracował z innymi.

– Chodźcie! To nie osiemnasty! Osiemnasty jest po tamtej stronie! Pomóżcie mi odkopać!

– Co? – spytał kierownik robót i wyprostował się.

– To nie osiemnasty! Moi rodzice są tam…

– Gdzie?

– Tam! Szybko!

Kierownik spojrzał w tamtą stronę.

– To stara historia – powiedział łagodnie i bardzo oględnie. – O wiele za późno, żołnierzu. Musimy pracować tutaj.

Graeber zrzucił tornister z ramion.

– To moi rodzice! Patrzcie! Ja mam rzeczy, jedzenie. Mam pieniądze…

Mężczyzna podniósł na niego czerwone, łzawiące oczy.

– Więc mamy tych tutaj zostawić, żeby zginęli?

– Nie… ale…

– No właśnie… Ci żyją jeszcze…

– Może będziecie mogli później…

– Później? Nie widzi pan, że ludzie padają ze zmęczenia?

– Przepracowałem tu całą noc. Możecie więc mi także…

– Człowieku – kierownik robót rozzłościł się nagle. – Bądź rozsądny! Kopanie tam nie ma już najmniejszego sensu. Niechże pan zrozumie! Przecież nawet pan nie wie, czy tam ktoś jeszcze leży pod gruzami. Raczej nie, bobyśmy coś o tym wiedzieli. A teraz zostaw nas pan w spokoju!

Chwycił kilof. Graeber nie ruszył się. Patrzył na plecy pracujących ludzi. Patrzył na nosze. Patrzył na obu sanitariuszy, którzy nadeszli. Woda z pękniętej rury zalewała ulicę. Czuł, że opuszczają go siły. Pomyślał, że powinien dalej pomagać przy odkopywaniu, ale już nie mógł. Zawlókł się z powrotem do tego, co niegdyś było domem numer osiemnasty.

Spojrzał na ruiny. Raz jeszcze począł odwalać kamienie, wkrótce jednak zaprzestał. To niemożliwe. Po odrzuceniu gruzu pojawiły się żelazne szyny, beton i bloki kamienia. Dom był solidnie zbudowany, toteż ruina była teraz prawie niedostępna. “Może naprawdę zdołali uciec – pomyślał. – Może ich ewakuowano i teraz są w jakiejś wsi na południu Niemiec. Albo w Rothenburgu. Może śpią gdzieś w łóżkach. Matko, taka we mnie pustka. Nie mam już głowy ani żołądka".

Przysiadł koło schodów. “Drabina Jakubowa – pomyślał. – Jak to było? Schody wiodące do nieba? I czyż to nie aniołowie wchodzili po nich i schodzili? Gdzie są teraz aniołowie? Zamienieni w samoloty. Gdzie jest wszystko? Gdzie jest ziemia? Czyżby istniała tylko dla grobów? Kopałem groby, wiele grobów. Co tu robię? Dlaczego nikt mi nie pomaga? Widziałem tysiące ruin, ale żadnej nie widziałem nigdy naprawdę. Dopiero dzisiaj. Dopiero tę. Ale ta jest inna, zupełnie inna. Dlaczego pod nią nie leżę? Powinienem pod nią leżeć".

Nastała cisza. Zabrano ostatnie nosze. Księżyc powędrował wyżej; jego sierp lśnił bezlitośnie nad miastem. Znów zjawiła się kotka. Długo obserwowała Graebera. Ślepia jej błyskały zielonkawo w niematerialnym świetle. Podeszła ostrożnie i kilkakrotnie okrążyła go bezszelestnie. Potem zbliżyła się, otarła o jego nogi, wygięła grzbiet i zamruczała. Wreszcie przyczołgała się i ułożyła obok niego. Graeber już tego nie zauważył.

Загрузка...