XXII

Sporo osób czekało już w krużganku kościoła Św. Katarzyny. Wszyscy niemal siedzieli na walizkach lub koszach, otoczeni węzełkami i pakunkami. Większość stanowiły kobiety i dzieci. Graeber przyłączył się do nich ze swoimi walizkami i tłumokiem z pościelą. Obok niego siedziała jakaś stara kobieta o końskiej twarzy.

– Żeby nas tylko nie wywieźli jak uchodźców! – powiedziała. – Słyszy się o tym różne historie. Baraki, mało jedzenia, a chłopi są skąpi i źli.

– Wszystko mi jedno! – odparła chuda dziewczyna. – Byle się stąd wydostać. Wszystko lepsze od śmierci. Obowiązani są zatroszczyć się o nas. Straciliśmy cały dobytek. Muszą się o nas zatroszczyć.

– Przed kilkoma dniami przejeżdżał tędy pociąg z uchodźcami z Nadrenii. Jak oni wyglądali! Jechali do Meklemburgii.

– Meklemburgia? Tam są bogaci chłopi.

– Bogaci chłopi! – Kobieta o końskiej twarzy zaśmiała się gniewnie. – Harować trzeba u nich, aż człowiekowi ręce odpadają. A w zamian dają tylko trochę jedzenia. Gdyby fuhrer o tym wiedział!

Graeber popatrzył na kobietę o końskiej twarzy i na chudą dziewczynę. Za nimi przez otwartą romańską kolumnadę przeświecała pierwsza zieleń katedralnego ogrodu. Narcyzy kwitły u stóp kamiennych posągów zdobiących krużganek. Drozd przysiadł na rzeźbie przedstawiającej biczowanie Chrystusa i śpiewał.

– Muszą nas bezpłatnie zakwaterować – oświadczyła chuda dziewczyna. – U takich, którzy mają dosyć. Jesteśmy ofiarami wojny!

Nadszedł zakrystian. Był to szczupły mężczyzna z obwisłym czerwonym nosem i opadającymi ramionami. Graeber nie mógł sobie wyobrazić, że człowiek ten ma odwagę ukrywać ludzi poszukiwanych przez gestapo.

Zakrystian wpuścił zebranych. Każdemu wręczył numerek na jego dobytek, a karteczki z tym samym numerem przyczepił do zawiniątek i walizek.

– Niech pan nie przychodzi zbyt późno wieczorem – powiedział do Graebera. – W kościele jest mało miejsca.

– Mało miejsca? – Kościół Św. Katarzyny był rozległym budynkiem.

– Tak. Nawy kościelnej nie wolno używać jako schronienia. Tylko pomieszczenia pod nią i boczne ganki.

– A gdzie śpią ludzie, którzy później przychodzą?

– W krużgankach, które się jeszcze uchowały. Niektórzy nocują w ogrodzie klasztornym.

– Czy pomieszczenia pod nawą kościelną chronią przed bombami?

Zakrystian łagodnie popatrzył na Graebera.

– Kiedy budowano ten kościół, nie myślano jeszcze o czymś podobnym. Było to w epoce mrocznego średniowiecza.

Twarz o czerwonym nosie, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nawet najmniejszym drgnieniem nie zdradzała swych myśli.

“Zrobiliśmy wielkie postępy w maskowaniu się – pomyślał Graeber. – Niemal każdy z nas jest mistrzem".

Przez ogród i krużganki przeszedł na ulicę. Kościół był poważnie uszkodzony; jedna wieża zawaliła się i światło dzienne niemiłosiernie oświecało wnętrze, wycinając z mrocznej ciemności szerokie, jasne pasy. Część okien również była wytłuczona. Siedziały w nich wróble i ćwierkały. Sąsiadujące z kościołem seminarium duchowne leżało w gruzach. Tuż obok znajdował się schron przeciwlotniczy. Graeber wszedł do środka. Ta rozbudowana stara piwnica na wino należała dawniej do kościoła. Zachowały się tu jeszcze stojaki pod beczki. Powietrze było wilgotne, chłodne i aromatyczne. Zapach wina, który nagromadził się tu w ciągu stuleci, jak gdyby nadal triumfował nad zapachem strachu nocnych bombardowań. W głębi bunkra, na suficie z ciosowych głazów, spostrzegł Graeber kilka ciężkich żelaznych pierścieni. Przypomniał sobie, że miejsce to, nim zostało piwnicą na wino, było izbą tortur dla czarownic i kacerzy. Podciągano ich do góry za ręce, nogi obciążano żelazem i szarpano rozżarzonymi obcęgami dopóty, aż się przyznali. Następnie tracono ich w imię Boga i chrześcijańskiej miłości bliźniego. “Niewiele się zmieniło – pomyślał. – Katowskie pachołki w obozach koncentracyjnych mają wspaniałe wzory do naśladowania. A syn cieśli z Nazaretu – osobliwych następców".


Szedł przez Adlerstrasse. Była szósta wieczór. Cały dzień szukał jakiegoś pokoju, nic jednak nie znalazł. Zmęczony, postanowił na dzisiaj zrezygnować. Dzielnica była bardzo zniszczona, ruiny przy ruinach. Kroczył między nimi przygnębiony. Nagle ujrzał coś, co w pierwszej chwili wydało mu się złudzeniem. Pośród zniszczenia stał mały dom; stary, trochę pochylony, ale zupełnie nie uszkodzony. Otaczał go ogród z kilkoma zieleniejącymi drzewami i krzakami, wszystko nienaruszone. Graeber miał wrażenie, że napotkał oazę na pustyni ruin. Nad płotem ogrodu zieleniły się krzewy bzu, ani jedna łata parkanu nie była połamana. O dwadzieścia kroków dalej, po obu stronach, zaczynało się znów księżycowe pustkowie; ale ten mały stary ogród i ten mały stary dom ocalały jakimś cudem, który czasami towarzyszy zniszczeniu.

“Gospoda i restauracja Witte" – głosił napis nad wejściem.

Furtka do ogrodu stała otworem. Wszedł do środka. Nie zdziwiło go już, że ani jedna szyba w oknach nie jest wybita. Tak musiało być. Cud oczekuje zawsze u skraju rozpaczy. Brązowo-biały pies myśliwski leżał przed drzwiami i spał. Na grządkach kwitły narcyzy, fiołki i tulipany. Graeberowi wydawało się, że to wszystko już kiedyś widział, ale nie przypominał sobie, kiedy – prawdopodobnie bardzo dawno. A może tylko mu się śniło. Przestąpił próg.

Izba szynkowa była pusta. Na półkach stało jeszcze tylko parę kieliszków, ani jednej butelki. Kran do piwa lśnił czystością, ale sitko pod nim było suche. Pod ścianami stały krzesła i trzy stoły. Nad środkowym wisiał obraz przedstawiający tyrolski pejzaż z grającą na cytrze dziewczyną, nad którą nachyla się myśliwy. Nigdzie nie dostrzegł Graeber portretu Hitlera; wcale się go też nie spodziewał.

Weszła starsza kobieta. Miała na sobie spłowiałą niebieską bluzkę z wysoko podwiniętymi rękawami. Nie powiedziała: ,,Heil Hitler", powiedziała: “Dobry wieczór" – i doprawdy było w tym trochę z wieczoru. Po dniu wypełnionym uczciwą pracą życzyła dobrego wieczoru. “Tak niegdyś bywało" – pomyślał Graeber. Chciał się tylko czegoś napić, od kurzu ruin zaschło mu w gardle, ale teraz wydało mu się nagle bardzo ważne spędzić tu wieczór z Elżbietą. Czuł, że będzie to dobry wieczór, poza obrębem ciemnego kręgu, który otaczał zaczarowany ogród aż po horyzont.

– Czy można by u pani zjeść kolację? – zapytał.

Kobieta zawahała się.

– Mam kartki – powiedział szybko. – Byłoby cudownie, gdybyśmy mogli tu z żoną zjeść kolację. Może nawet w ogrodzie. To jeden z ostatnich dni mojego urlopu. Mam kartki żywnościowe dla nas obojga. Jeśli pani chce, przyniosę konserwy na wymianę.

– Mamy tylko zupę z soczewicy. W zasadzie nie wydajemy już posiłków.

– Zupa z soczewicy, to wspaniale. Dawno już jej nie jadłem.

Kobieta uśmiechnęła się. Był to spokojny uśmiech, który zdawał się powstawać sam przez się.

– Jeśli to panu wystarczy, proszę przyjść. Będziecie państwo mogli siedzieć w ogrodzie, jeśli zechcecie. Albo tu, gdy zrobi się chłodniej.

– W ogrodzie. Jest jeszcze dość widno. Możemy przyjść o ósmej?

– Kiedy pan zechce. Na zupę z soczewicy nie trzeba przychodzić tak punktualnie.

Pod tabliczką na domu rodziców tkwił list. Był to list od jego matki. Przesłano go z frontu. Graeber rozerwał kopertę. List był krótki. Matka pisała, że ojciec i ona następnego dnia opuszczą miasto z transportem. Nie wie jeszcze dokąd. Niech się jednak nie trwoży. To tylko ze względów bezpieczeństwa.

Spojrzał na datę. Matka pisała na tydzień przed jego urlopem. O nalotach nie wspominała ani słowa; była ostrożna, bała się cenzury. Wydawało się nieprawdopodobne, że dom został zbombardowany właśnie ostatniego wieczoru. Zapewne nastąpiło to wcześniej; inaczej nie wyznaczono by ich do transportu.

Powoli złożył list i schował do kieszeni. A więc jego rodzice żyją! Był teraz tego pewny, o ile w ogóle można czegokolwiek być pewnym! Obejrzał się. Coś niby falista ściana ze szkła zapadała się przed nim w ziemię, a Hakenstrasse wyglądała nagle tak, jak wszystkie inne zbombardowane ulice. Strach i męka otaczające dom numer osiemnaście rozwiały się bezgłośnie. Nic więcej już tu nie było prócz gruzów i ruin, tak jak wszędzie.

Odetchnął głęboko. Nie czuł radości, tylko wewnętrzne wyzwolenie. Ciężar, który go wciąż i wszędzie przytłaczał, został nagle zdjęty z jego ramion. Nie myślał o tym, że w czasie urlopu nie zobaczy już chyba rodziców; długa niepewność grzebała tę nadzieję. Wystarczało mu, że żyją. Żyją – tym samym coś się zakończyło, a on był wolny.

W czasie ostatniego nalotu na Hakenstrasse padło kilka bomb. Dom, z którego został tylko fronton, zawalił się. Drzwi z “dziennikiem ruin" ustawiono teraz nieco dalej, między rumowiskiem. Graeber zastanawiał się właśnie, co się stało ze zwariowanym komendantem obrony przeciwlotniczej, gdy go ujrzał nadchodzącego z przeciwnej strony.

– Nasz żołnierz! – powiedział komendant. – Wciąż jeszcze tutaj!

– Tak. Pan także, jak widzę!

– Znalazł pan swój list?

– Owszem.

– Przyszedł wczoraj po południu. Teraz już chyba można skreślić pana z drzwi? Miejsce jest nam pilnie potrzebne. Czeka na nie pięć zgłoszeń.

– Jeszcze nie – powiedział Graeber. – Za parę dni.

– Najwyższy czas – oświadczył komendant tak ostro i surowo jak nauczyciel przemawiający do nieposłusznego dziecka. – Mieliśmy do pana wiele cierpliwości.

– Czy pan jest redaktorem tej gazety?

– Komendant obrony przeciwlotniczej jest wszystkim. Pilnuje porządku. Mamy tu pewną wdowę, której troje dzieci zaginęło w czasie ostatniego nalotu. Pańskie miejsce potrzebne nam na jej ogłoszenie.

– Więc niech pan je zajmie. Poczta przychodzi do mnie, jak widzę, i tak pod adresem tamtej ruiny.

Komendant odczepił z drzwi kartkę i oddał Graeberowi. Ten chciał ją podrzeć, lecz komendant przytrzymał go za rękę.

– Zwariował pan, żołnierzu? Tego nie wolno niszczyć. W ten sposób można zniszczyć własne szczęście. Raz uratowani, zawsze będą uratowani, jak długo zachowa pan tę kartkę. Doprawdy, pan jest jeszcze początkujący!

– Tak – powiedział Graeber, złożył kartkę i schował. – Chciałbym też nim pozostać, jak długo się da. Gdzie pan teraz mieszka?

– Musiałem się przeprowadzić. Znalazłem komfortowy loch piwniczny. Mieszkam tam jako sublokator mysiej rodziny. Bardzo interesujące.

Graeber popatrzył na niego. Wychudła twarz starego nic nie zdradzała.

– Mam zamiar założyć stowarzyszenie – oświadczył komendant. – Stowarzyszenie ludzi, których rodziny zostały zasypane. Musimy się trzymać razem, inaczej miasto nic nie zrobi. Każde miejsce, gdzie leżą zasypani, powinno być przynajmniej pobłogosławione przez księdza, żeby to była poświęcona ziemia. Rozumie pan?

– Tak, rozumiem.

– No więc. Są ludzie, którzy uważają to za niedorzeczność. Pan, oczywiście, nie ma już teraz powodów, aby zostać naszym członkiem. Dostał pan swój przeklęty list.

Jego wynędzniała twarz zmieniła się. Rozdarł ją wyraz nieopanowanego bólu i wściekłości. Odwrócił się gwałtownie i oddalił ciężko stąpając.

Graeber popatrzył za nim, po chwili zaś ruszył dalej. Postanowił nie mówić Elżbiecie, że jego rodzice żyją.


Szła sama przez plac, mała i zupełnie zagubiona. O zmierzchu plac przed fabryką wydawał się większy niż zazwyczaj, a stojące w głębi niskie budynki jeszcze bardziej surowe i beznadziejne.

– Dostałam urlop – powiedziała bez tchu. – Już znowu.

– Na jak długo?

– Trzy dni. Trzy ostatnie dni.

Zamilkła. Oczy jej przepełniły się łzami.

– Wytłumaczyłam im dlaczego. Natychmiast dali mi te trzy dni. Może każą mi je później odpracować, ale to obojętne. Wszystko jest obojętne, co będzie potem. Nawet lepiej, jeśli będę miała dużo pracy…

Graeber nie odpowiedział. Jak ciemny meteor uderzyła nagle i w niego świadomość, że muszą się rozstać. Wiedział o tym przez cały czas, jak wie się o wielu rzeczach, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia i nie odczuwając ich w pełni. Tyle jeszcze dzieliło go od tej chwili. Teraz świadomość rozstania pojawiła się nagle, wielka i pełna zgrozy, i rozsiewała blade, przenikliwe, trupie światło – jak promienie Roentgena, które przenikają wdzięki i powab życia, pozostawiając tylko nędzną resztę i przymus.

Spojrzeli po sobie. Oboje odczuwali to samo. Stali na pustym placu, patrzyli na siebie i każde z nich wiedziało, jak drugie cierpi. Zdawało im się, że zataczają się, targani burzą, ale stali bez ruchu. Rozpacz, przed którą bezustannie uciekali, wreszcie ich dopadła i teraz ujrzeli siebie takimi, jakimi będą naprawdę: Graeber widział Elżbietę samotną, w fabryce, w schronie lub w jakimś pokoju, wyczekującą bez wielkiej nadziei; a ona widziała jego, jak powraca w niebezpieczeństwo, do walki za sprawę, w którą już nie wierzy. Rozpacz wstrząsała nimi, a jednocześnie runęła na nich, jak ulewa, zgubna tkliwość, której nie mogli się poddać, czuli bowiem, że ich zmiażdży, jeśli jej ulegną. Byli bezradni. Nic nie mogli uczynić. Musieli czekać, aż sfolguje.

Graeber miał wrażenie, że minęła cała wieczność, nim zdołał przemówić. Spostrzegł, że w oczach Elżbiety nie ma już łez. Nie poruszała się, łzy jak gdyby spłynęły do wewnątrz.

– Więc jeszcze kilka całych dni spędzimy razem – powiedział.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Tak. Począwszy od jutrzejszego wieczoru.

– Wspaniale. To tak, jakbyśmy mieli jeszcze kilka tygodni, licząc po staremu, kilka tygodni, w których miałabyś wolne tylko wieczory.

– Tak.

Poszli dalej. W pustych otworach okiennych wypalonego domu wisiała resztka zorzy wieczornej jak zapomniana zasłona.

– Dokąd idziemy? – spytała Elżbieta. – I gdzie będziemy spali?

– W krużgankach kościoła. Albo w ogrodzie klasztornym, jeśli będzie dosyć ciepło. A teraz idziemy na zupę z soczewicy.


Między ruinami wyłoniła się restauracja Witte. Graeberowi wydawało się przez chwilę dziwne, że jeszcze nie zniknęła. Było to tak nieprawdopodobne jak fatamorgana. Podeszli do furtki.

– Co ty na to powiesz? – spytał.

– Wygląda jak oaza pokoju, którą ominęła wojna.

– Prawda? I niech tak zostanie jeszcze przez dzisiejszy wieczór.

Z kwietników unosił się silny zapach ziemi. Ktoś je niedawno podlewał. Wokół domu biegał pies myśliwski merdając ogonem. Oblizywał pysk, jakby się właśnie nażarł.

Pani Witte w białym fartuchu wyszła im naprzeciw.

– Chcą państwo zostać w ogrodzie?

– Tak – odparła Elżbieta. – I chętnie bym się umyła, jeśli to możliwe.

– Oczywiście.

Pani Witte zaprowadziła Elżbietę po schodkach na górę. Graeber przeszedł obok kuchni do ogrodu. Przygotowano tu dla nich dwa krzesła i stół nakryty obrusem w biało-czerwoną kratę. Stały na nim szklanki, talerze i lekko spotniała karafka z wodą. Spragniony wypił szklankę wody. Była zimna i smakowała mu bardziej od wina. Ogród okazał się większy, niż to wyglądało z zewnątrz. Krzewy białego i niebieskiego bzu oraz kilka starych drzew okrytych młodym listowiem otaczało niewielki trawnik pełen świeżej zieleni.

Elżbieta wróciła.

– Jakim cudem to znalazłeś?

– Przypadkiem. Jakże inaczej można odkryć coś podobnego?

Szła po trawie, dotykając pączków na krzewach.

– Kwiaty bzu. Są jeszcze zielone i gorzkie, ale niedługo zakwitną.

– Tak – powiedział Graeber. – Zakwitną. Za kilka tygodni.

Podeszła do niego. Pachniała mydłem, świeżą wodą i młodością.

– Ślicznie jest tutaj. Dziwne, ale mam wrażenie, że już tu kiedyś byłam.

– Ja też miałem takie wrażenie.

– Zdaje mi się, że to wszystko już kiedyś było. Ty i ja, i ten ogród, i że brakuje jeszcze tylko jakiejś błahostki, jakiegoś drobnego faktu, abym mogła sobie dokładnie przypomnieć, jak to wówczas było. – Oparła głowę na jego ramieniu. – Ale to nigdy nie nastąpi. Człowiek zawsze zatrzymuje się tuż przed poznaniem tajemnicy. Kto wie, może naprawdę kiedyś już to wszystko przeżyliśmy i przeżywamy wciąż na nowo.

Pani Witte przyniosła wazę z zupą.

– Dam pani od razu nasze kartki żywnościowe – powiedział Graeber. – Niewiele nam pozostało, część się spaliła. Ale te chyba wystarczą.

– Wszystkich nie potrzebuję – oświadczyła pani Witte. – Soczewicę mamy od dawna. Wezmę tylko parę kuponów na kiełbasę. Resztę państwu zwrócę. Może chcieliby się państwo czegoś napić? Jest jeszcze kilka butelek piwa.

– Wspaniale. Właśnie na piwo mamy ochotę.

Zorza wieczorna była już tylko bladą smugą. Nagle odezwał się drozd. Graeber przypomniał sobie, że już przed południem słyszał śpiew drozda. Tamten siedział na jednej ze stacji drogi krzyżowej. Od tego czasu wiele się wydarzyło. Podniósł pokrywę wazy.

– Kiełbasa. Dobra serdelowa kiełbasa, l soczewica na gęsto. Pyszne jedzenie!

Napełnił talerze i przez chwilę zdawało mu się, że ma dom, ogród, żonę i stół, i jedzenie, że jest bezpieczny i że zapanował już pokój.

– Elżbieto – powiedział – gdybyś mogła podpisać pakt, że przez następne dziesięć lat będziesz żyła tak jak teraz, wśród ruin i w tym ogrodzie, i my oboje razem – podpisałabyś?

– Natychmiast. Nawet i na dłużej.

– Ja również.

Pani Witte podała piwo. Graeber otworzył butelkę i napełnił szklanki. Wypili. Piwo było zimne i dobre. Jedli zupę. Jedli powoli, spokojnie – i patrzyli na siebie.

Ściemniło się. Reflektor przeciął niebo, grzebał w chmurach i prześliznął się dalej. Drozd umilkł. Zapadła noc.

Pani Witte podeszła, aby ponownie napełnić wazę.

– Państwo za mało zjedli – powiedziała. – Młodzi ludzie powinni dużo jeść.

– Zjedliśmy, ile byliśmy w stanie. Waza jest prawie pusta.

– Przyniosę państwu jeszcze trochę sałaty. I kawałek sera.

Ukazał się księżyc.

– Teraz mamy już wszystko – powiedziała Elżbieta. – Księżyc, ogród i najedliśmy się, i jeszcze cały wieczór przed nami. Jest tak pięknie, że niemal nie można tego znieść.

– Tak żyli ludzie dawniej, l nie znajdowali w tym nic nadzwyczajnego.

Skinęła głową i obejrzała się.

– Stąd nie widać ani jednej ruiny. Ogród jest tak położony, że nie można ich dostrzec. Drzewa je zasłaniają. I pomyśleć, że istnieją całe kraje spokojne jak ten ogród!

– Pojedziemy tam po wojnie. Zobaczymy nie zniszczone miasta, które będą wieczorami oświetlone i nikt nie będzie odczuwał strachu przed bombami. Będziemy spacerowali przed pełnymi świateł wystawami sklepów i będzie tak jasno, że wreszcie zdołamy rozpoznać nocą nasze twarze na ulicy jak w biały dzień.

– Czy nas tam wpuszczą?

– Na wycieczkę? Czemu nie? Na przykład do Szwajcarii.

– Musielibyśmy mieć franki szwajcarskie. Skąd je weźmiemy?

– Zabierzemy ze sobą aparaty fotograficzne i tam je sprzedamy. Za to będziemy mogli żyć przez parę tygodni.

Elżbieta roześmiała się.

– Albo klejnoty lub futra, których nie mamy.

Pani Witte przyniosła sałatę i ser.

– Podoba się państwu tutaj?

– Tak, bardzo. Czy możemy jeszcze trochę posiedzieć?

– Jak długo państwo zechcą. Przyniosę jeszcze kawę. Zbożową, oczywiście.

– I kawa na dodatek. Żyjemy dzisiaj jak książęta – powiedział Graeber.

Elżbieta roześmiała się znowu.

– Jak książęta żyliśmy na początku. Zajadaliśmy gęsie wątróbki i kawior i piliśmy reńskie wino. Teraz żyjemy jak ludzie. Tak, jak chcemy żyć w przyszłości. Czy życie nie jest piękne?

– Tak, Elżbieto.

Graeber przyjrzał się jej. Gdy wychodziła z fabryki, wyglądała na zmęczoną, teraz zupełnie odżyła. To zawsze szło u niej szybko; niewiele było jej do tego potrzeba.

– Pięknie będzie żyć – powiedziała. – Tak mało zaznaliśmy dobrego, prawie nic. Właśnie dlatego tyle jeszcze mamy przed sobą. Co dla innych ludzi jest zrozumiałe samo przez się, dla nas będzie wielką przygodą. Choćby powietrze, którego nie czuć już spalenizną. Albo kolacja bez kartek żywnościowych. Sklepy, w których można kupić, co się chce; miasta, które nie są zniszczone. Albo mówić nie rozglądając się przedtem na wszystkie strony. Nie bać się już! Długo to potrwa, ale powoli strach będzie malał i malał, a nawet jeśli od czasu do czasu powróci, człowiek poczuje się szczęśliwy, gdyż uświadomi sobie od razu, że już nie potrzebuje się niczego obawiać. Prawda?

– Tak – odparł Graeber z wysiłkiem. – Tak, Elżbieto. Jeśli w ten sposób na to patrzeć, czeka nas jeszcze wiele szczęścia.


Siedzieli bardzo długo. Graeber zapłacił za kolację i pani Witte poszła spać. Mogli więc jeszcze pozostać jakiś czas.

Księżyc uniósł się wyżej. Nocny zapach ziemi i młodych liści stał się silniejszy i w spokojnym powietrzu pokonał na chwilę woń pyłu i gruzu, która ciągle wisiała nad miastem. W zaroślach przemknął kot polujący na szczury. Szczurów było teraz znacznie więcej niż dawniej; pod ruinami znajdowały obfity żer.

Elżbieta i Graeber wyszli o jedenastej. Mieli uczucie, że opuszczają wyspę.

– Przyszliście za późno. Wszystkie miejsca są już zajęte – powiedział na ich widok zakrystian.

Był to inny niż z rana, młodszy, gładko wygolony, sztywny i pełen godności. “Prawdopodobnie to on zadenuncjował Józefa" – pomyślał Graeber.

– Czy nie możemy się przespać w ogrodzie klasztornym?

– Na osłoniętych miejscach wszędzie już śpią ludzie. Dlaczego nie pójdziecie do miejskich punktów noclegowych?

O dwunastej w nocy było to zupełnie idiotyczne pytanie.

– Większą ufność pokładamy w Bogu – odparł Graeber.

Zakrystian popatrzył na niego przenikliwie.

– Jeśli chcecie tu zostać, musicie spać na dworze.

– To nie szkodzi.

– Jesteście małżeństwem?

– Tak. Bo co?

– Bo tutaj jest dom boży. Ludzie, którzy nie są poślubieni, nie mogą tu spać razem. W krużganku mamy osobny oddział dla mężczyzn i osobny dla kobiet.

– Nawet jeśli są małżeństwem?

– Nawet i wtedy. Krużganek stanowi część kościoła. Tu nie miejsce na rozkosze zmysłowe. Wy oboje nie wyglądacie na małżeństwo.

Graeber wyciągnął świadectwo ślubu. Zakrystian nałożył niklowe okulary i czytał w świetle wiecznej lampki.

– Od bardzo niedawna – powiedział wreszcie.

– Pod tym względem nie ma w katechizmie żadnych przepisów.

– Czy wzięliście także ślub kościelny?

– Słuchaj pan – powiedział Graeber. – Jesteśmy zmęczeni. Moja żona ciężko pracowała. Idziemy teraz spać do ogrodu klasztornego. Jeśli pan ma coś przeciwko temu, spróbuj nas pan wypędzić. Ale niech pan przyprowadzi więcej ludzi. To nie będzie takie łatwe.

Koło nich stanął nagle jakiś duchowny. Zbliżył się bezszelestnie.

– O co chodzi?

Zakrystian wyłożył całą sprawę. Duchowny przerwał mu po kilku zdaniach.

– Bóhmer, nie udawajcie Boga wszechmocnego. I tak już źle, że ludzie muszą spać tutaj. – Zwrócił się do Graebera. – Jeśli jutro nie znajdzie pan mieszkania, niech pan przyjdzie do mnie o dziewiątej wieczorem na Domhof 7. Proboszcz Biedendieck. Moja gospodyni już was gdzieś ulokuje.

– Bardzo dziękuję.

Biedendieck kiwnął głową i poszedł dalej.

– Jazda, podoficerze Pana Boga! – powiedział Graeber do zakrystiana. – Major wydał panu rozkaz. Musi pan słuchać. Kościół jest jedyną dyktaturą, która z powodzeniem utrzymała się poprzez stulecia. Którędy się idzie do ogrodu klasztornego?

Kościelny poprowadził ich przez zakrystię. W ciemności połyskiwały ornaty. Minęli drzwi, przeszli przez korytarz i znaleźli się w ogrodzie.

– Tylko nie rozkładajcie się na grobach kanoników katedralnych – warknął Bóhmer. – Zostańcie po tamtej stronie, obok krużganku. Nie wolno wam też spać razem. Tylko obok siebie. Każde posłanie musi być oddzielne. I nie wolno się rozbierać.

– Butów też nie wolno zdjąć?

– Buty można.

Poszli we wskazanym kierunku. Z krużganków dobiegał wielogłosowy koncert chrapania. Graeber rozpostarł na trawie płachtę brezentową i koce. Spojrzał na Elżbietę. Śmiała się.

– Z czego się śmiejesz? – spytał.

– Z zakrystiana. I z ciebie.

– Dobrze – Graeber ustawił walizki pod murem, a z tornistra sporządził coś w rodzaju wezgłowia. Nagle w rytmiczne chrapanie wdarł się kobiecy krzyk:

– Nie! Nie! O… – i zamarł w bełkocie.

– Cicho! – parsknął ktoś. Kobieta krzyknęła znowu. – Cicho! Do stu piorunów! – wrzasnął tamten. Krzyk urwał się, jakby zdławiony.

– Tacy właśnie jesteśmy, my, naród panów! – powiedział Graeber. – Nawet przez sen słuchamy każdego rozkazu.

Położyli się. Przy ścianie byli niemal sami. Tylko w obu kątach ciemne pagórki wskazywały, że i tam śpią ludzie. Księżyc stał za zrujnowaną wieżą, rzucając promień światła na stare groby. Kilka z nich zapadło się. To nie bomby je zniszczyły; trumny były zmurszałe i osunęły się. Pośrodku ogrodu, między krzakami dzikich róż, wznosił się wielki krzyż. Wokół niego, wzdłuż ścieżki, stały kamienne stacje drogi krzyżowej. Elżbieta i Graeber leżeli między stacją biczowania a stacją korony cierniowej. Przed każdą grupą znajdował się klęcznik. Z tyłu, w drugim czworoboku, jaśniały kolumny i łuki krużganka otwartego od strony ogrodu.

– Chodź do mnie – powiedział Graeber. – Do diabła z zarządzeniami tego ascetycznego zakrystiana!

Загрузка...