Jaskółki polatywały wokół zburzonej wieży. Pierwsze promienie słońca iskrzyły się na krawędziach potłuczonych dachówek. Graeber wypakował kuchenkę spirytusową. Nie wiedział, czy wolno tu gotować, toteż postępował w myśl starej zasady żołnierskiej: działać, nim ktokolwiek zabroni. Wziął menażkę i poszedł na poszukiwanie wody. Za stacją ukrzyżowania znalazł kran. Spał tam z otwartymi ustami mężczyzna o rudym zaroście. Miał tylko jedną nogę; odpiętą protezę położył obok siebie. W porannym świetle błyszczała niklowymi krzyżulcami jak jakaś maszyna. Graeber spojrzał w otwartą kolumnadę krużganków. Zakrystian mówił prawdę: kobiety i mężczyźni leżeli osobno. Na południowej stronie spały same kobiety.
Gdy wrócił, Elżbieta już się obudziła. Twarz jej miała wygląd świeży i wypoczęty; nie jak te blade oblicza, które widział w krużgankach.
– Wiem, gdzie będziesz mogła się umyć – powiedział. – Idź tam, nim inni przypuszczą szturm. Świątobliwe organizacje mają zawsze marne urządzenia sanitarne. Chodź, pokażę ci łazienkę kanoników.
Zaśmiała się.
– Lepiej zostań tutaj i uważaj na kawę, bo inaczej nie znajdziemy jej potem. Już ja sama trafię do umywalni. Którędy się tam idzie?
Opisał jej drogę. Poszła na przełaj przez ogród. Spała tak spokojnie, że suknia jej prawie nie była zgnieciona. Spoglądał za nią. Nagle zrozumiał, jak bardzo ją kocha.
– A więc gotuje pan w ogrodzie bożym! – świątobliwy zakrystian nadszedł skradając się na filcowych podeszwach. – I to pod stacją bolesnego koronowania!
– A gdzie jest radosne? Mogę tam pójść.
– Tu jest wszędzie poświęcona ziemia. Nie widzi pan, że tam pogrzebani są kanonicy?
– Na niejednym już cmentarzu siedziałem i gotowałem – powiedział Graeber spokojnie. – Ale niech mi pan powie, dokąd mamy w takim razie pójść? Jest tu gdzieś jakaś kantyna lub kuchnia polowa?
– Kantyna? – Zakrystian żuł to słowo jak nadgniły owoc. – Tutaj?
– To nie byłby zły pomysł.
– Może dla takich pogan jak pan. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy inaczej myślą. Restauracja na Chrystusowej ziemi! Co za bluźnierstwo!
– To wcale nie jest bluźnierstwo. Chrystus nakarmił kilka tysięcy ludzi paroma chlebami i rybami, o tym powinien pan wiedzieć. Ale on na pewno nie był takim napuszonym krukiem jak pan! A teraz odfruń pan! Jest wojna, może pan o tym nie wie?
– Powiadomię proboszcza Biedendiecka o pańskim świętokradztwie!
– Proszę bardzo! Wyrzuci pana na zbity łeb!
Zakrystian, wściekły, odszedł spokojnie w swoich filcowych pantoflach. Graeber otworzył paczkę kawy ze spuścizny po Bindingu i powąchał. Była to prawdziwa kawa. Zaparzył ją i aromat, który się rozszedł, wywołał natychmiastowy skutek. Zza grobu kanoników jakiś mężczyzna uniósł głowę i zaczął węszyć. Potem kichnął, wstał i podszedł bliżej.
– Dałby pan filiżankę?
– Odwal się – powiedział Graeber. – To dom boży; tu nie daje się jałmużny, tu się tylko przyjmuje.
Elżbieta wróciła. Krok jej był lekki i swobodny, jakby szła na spacer.
– Skąd masz kawę? – spytała.
– Od Bindinga. Musimy ją szybko wypić, inaczej opadną nas wszyscy z krużganku.
Promień słońca wędrował po obrazach bolesnego koronowania. Przed stacją biczowania kwitły fiołki. Graeber wyjął z tornistra chleb i masło.
– Prawdziwe masło – powiedziała Elżbieta. – Też od Bindinga?
– Wszystko od niego. Dziwne, stale okazywał mi życzliwość, a ja go nigdy nie lubiłem.
– Może właśnie dlatego tak postępował. To się podobno zdarza.
Elżbieta siedziała na tornistrze obok Graebera.
– Kiedy miałam siedem lat, marzyłam o takim właśnie życiu.
– A ja chciałem zostać piekarzem.
Zaśmiała się.
– Zostałeś za to kwatermistrzem. I jakim doskonałym! Która godzina?
– Zapakuję wszystko i odprowadzę cię do fabryki.
– Nie. Posiedźmy tu na słońcu, jak długo się da. Pakowanie i odnoszenie rzeczy zabiera dużo czasu; musielibyśmy długo czekać w kolejce, aby wszystko odstawić na dół. Krużganek jest pełen ludzi. Możesz to zrobić potem, kiedy już pójdę.
– Dobrze. Jak myślisz, wolno tu palić?
– Nie. Ale ty się i tak tym nie przejmujesz.
– Nie. Korzystajmy, póki czas, zanim nas stąd wyrzucą. Wkrótce to nastąpi. Spróbuję znaleźć dzisiaj jakieś lokum, gdzie nie musielibyśmy spać w ubraniach. Do proboszcza Biedendiecka nie pójdziemy w żadnym razie, prawda?
– Nie. Raczej już z powrotem do Pohlmanna.
Słońce wzniosło się wyżej. Rozjaśniło portyk, a kolumny rzucały cień na mury. Ludzie chodzili między nimi tam i z powrotem, jak za kratami ze światła i cieni. Dzieci płakały. W kącie ogrodu jednonogi kaleka przypiął swoją protezę i naciągnął na nią spodnie. Graeber spakował chleb, masło i kawę.
– Jest za dziesięć ósma – powiedział. – Musisz już iść. Przyjdę po ciebie pod fabrykę, Elżbieto. Na wszelki wypadek mamy dwa punkty spotkania: przede wszystkim ogród pani Witte; a jeśli nie tam, to tutaj.
– Dobrze. – Elżbieta wstała. – To już ostatni raz opuszczam cię na cały dzień.
– Za to wieczorem późno pójdziemy spać; spędzimy razem wiele godzin. W ten sposób nadrobimy stracony czas.
Pocałowała go i szybko odeszła. Graeber usłyszał nagle czyjś śmiech. Odwrócił się rozgniewany. Jakaś młoda kobieta stała między kolumnami. Przed sobą, na murku, postawiła chłopczyka, który targał ją rączkami za włosy. Śmiała się wraz z nim. Graebera i Elżbiety nawet nie zauważyła.
Spakował rzeczy, po czym poszedł wypłukać menażkę. Kaleka pobiegł za nim. Noga jego stukała i skrzypiała.
– Hej, kolego!
Graeber przystanął.
– To ty gotowałeś kawę? – spytał inwalida.
– Tak. Wypiliśmy ją.
– To się rozumie. – Mężczyzna miał bardzo duże niebieskie oczy. – Chodzi mi o fusy z kawy. Jeśli je chcesz wyrzucić, daj lepiej mnie. Można je raz jeszcze zaparzyć.
– Tak, naturalnie. – Graeber wyskrobał fusy. Potem zabrał swoje rzeczy i zaniósł na miejsce, gdzie je przechowywano. Oczekiwał starcia z pobożnym zakrystianem. Ale zamiast niego był teraz ten drugi, z czerwonym nosem. Zalatywało od niego winem mszalnym. Nie powiedział nic.
Dozorca siedział w oknie swego mieszkania w wypalonym domu. Skinął na Graebera, gdy go spostrzegł. Graeber wszedł do mieszkania.
– Ma pan dla nas pocztę?
– Tak. Dla pańskiej żony. List adresowany jest jeszcze do panny Kruse. To chyba w porządku, co?
– Tak.
Graeber wziął list. Zauważył, że dozorca dziwnie mu się przypatruje. Spojrzał na list i zdrętwiał widząc pieczątkę gestapo. Odwrócił kopertę. Była zaklejona, ale można było poznać, że ktoś ją otwierał.
– Kiedy przyszedł? – spytał.
– Wczoraj wieczorem.
Graeber oglądał kopertę. Był pewien, że dozorca czytał list. Dlatego też rozerwał kopertę. Znalazł w niej wezwanie dla Elżbiety na godzinę jedenastą trzydzieści rano. Popatrzył na zegarek, dochodziła dziesiąta.
– Dobrze – powiedział. – Nareszcie! Dawno już na to czekałem. – Schował list. – Jest jeszcze coś poza tym?
– Czy to nie wystarczy? – spytał dozorca przyglądając mu się badawczo.
Graeber zaśmiał się.
– Wie pan może o jakimś mieszkaniu dla nas?
– Nie. Pan jeszcze potrzebuje mieszkania?
– Ja nie. Ale moja żona.
– Tak? – powiedział dozorca bez przekonania.
– Tak. Zapłacę dobre odstępne.
– Tak? – powtórzył dozorca.
Graeber wyszedł. Czuł, że dozorca spogląda za nim z okna. Przystanął i udawał, że z zainteresowaniem obserwuje szkielety dachów. Potem wolnym krokiem ruszył dalej.
Za najbliższym rogiem natychmiast wyciągnął list z kieszeni. Był to drukowany formularz, z którego nic nie dało się wywnioskować. Nawet podpis był drukowany. Tylko nazwisko Elżbiety i datę wypisano na maszynie, która literę “A" wybijała za wysoko.
Wpatrywał się w kartkę. Czworokątna ósemka szarego taniego papieru drzewnego przesłoniła nagle cały świat. Unosiła się z niej niepojętna groźba. Pachniała śmiercią.
Stał przed kościołem Św. Katarzyny. Nie wiedział, jak się tu znalazł.
– Ernst – szepnął ktoś za nim. Odwrócił się gwałtownie. Był to Józef. Miał na sobie płaszcz wojskowego kroju; nie zwracając więcej uwagi na Graebera, wszedł do kościoła. Graeber rozejrzał się i w minutę później podążył za nim. Znalazł go w pustej ławce koło zakrystii. Józef uczynił ostrzegawczy ruch. Graeber zbliżył się do ołtarza, obejrzał się, zawrócił i uklęknął obok Józefa.
– Pohlmann został aresztowany – szepnął Józef.
– Co?
– Pohlmann. Dzisiaj rano zabrało go gestapo.
W pierwszej chwili Graeber pomyślał, że aresztowanie Pohlmanna ma jakiś związek z listem do Elżbiety.
– A więc Pohlmann także – powiedział wreszcie.
Józef podniósł szybko wzrok.
– Kto jeszcze poza nim?
– Moja żona dostała wezwanie do gestapo.
– Na kiedy?
– Na dzisiaj przed południem, na godzinę jedenastą trzydzieści.
– Ma pan to wezwanie przy sobie?
– Tak, proszę.
Graeber podał Józefowi list.
– Jak to się stało z Pohlmannem? – spytał.
– Nie wiem. Nie było mnie w domu. Gdy przyszedłem, poznałem po kamieniu, który leżał inaczej niż przedtem, co się stało. Pohlmann kopnął go na bok wychodząc. Był to jeden z naszych umówionych znaków. W godzinę później zobaczyłem, że książki jego ładują na wóz.
– Czy miał u siebie coś obciążającego?
– Nie sądzę. Wszystko, co mogło być niebezpieczne, zakopane jest gdzie indziej. Nawet konserwy.
Graeber popatrzył na papier w ręku Józefa.
– Właśnie chciałem do niego pójść – powiedział. – Miałem się go poradzić, co robić.
– Dlatego też przyszedłem. Jakiś gestapowiec czatuje z pewnością w jego mieszkaniu. – Józef oddał Graeberowi wezwanie. – Co pan teraz zrobi?
– Nie wiem. Przed chwilą to dostałem. A co pan by zrobił?
– Uciekłbym – odparł Józef bez namysłu.
Graeber wpatrywał się w półmrok, w którym jaśniały ołtarze.
– Pójdę najpierw sam i spytam, czego chcą – powiedział.
– Nie udzielą panu informacji, jeśli wzywają pańską żonę.
Graeber uczuł, jak go przenika dreszcz. Ale Józef był tylko rzeczowy, nic więcej.
– Gdyby chcieli zabrać moją żonę, aresztowaliby ją jak Pohlmanna. Tu chodzi o coś innego. Dlatego zdecydowałem się tam pójść. Może to nic ważnego – powiedział Graeber bez przekonania. – W takim wypadku błędem byłoby uciekać.
– Czy pańska żona jest Żydówką?
– Nie.
– To co innego. Żydzi zawsze powinni uciekać. Czy pańska żona nie mogła gdzieś wyjechać?
– Nie. Ma przydział pracy. To łatwo sprawdzić.
Józef zastanowił się.
– Możliwe, że wcale nie chcą jej aresztować. Pan ma rację, mogli to zrobić wprost. Jak pan sądzi, dlaczego ją wzywają?
– Jej ojciec jest w obozie koncentracyjnym. A ktoś, z kim razem mieszkała, mógł był ją zadenuncjować. Możliwe też, że zwrócono na nią uwagę w związku z naszym ślubem.
Józef zamyślił się znowu.
– Niech pan zniszczy wszystko, co ma z tym jakikolwiek związek. Listy, pamiętniki i temu podobne. A potem niech pan tam idzie. Pan sam. O to panu przecież chodzi, prawda?
– Tak. Powiem, że list otrzymałem dopiero dzisiaj i że nie zdążyłem porozumieć się z żoną.
– Tak będzie najlepiej. Niech pan spróbuje dowiedzieć się, czego od niej chcą. Panu nic nie zrobią. Przecież pan i tak musi wracać na front. Nie będę więc pana zatrzymywać. Jeśli pan szuka kryjówki dla żony, mogę panu podać adres. Ale najpierw niech pan tam idzie. Aż do popołudnia będę tutaj – Józef zawahał się chwilę – w konfesjonale proboszcza Biedendiecka. Tam gdzie wywieszona jest tabliczka “Nieobecny". To zapewni mi kilka godzin snu.
Graeber wstał i wyszedł. Po chłodnym półmroku panującym w kościele oślepił go przed drzwiami blask słońca; był tak jaskrawy, jakby go chciał prześwietlić i sam stał się narzędziem gestapo. Graeber powoli kroczył ulicami. Miał uczucie, że idzie pod szklanym kloszem. Wszystko dokoła było teraz obce i nieosiągalne. Jakaś kobieta z dzieckiem na ręku wydała się nagle symbolem osobistego bezpieczeństwa i wzbudziła w nim bolesną zazdrość. Mężczyzna siedzący na ławce i czytający gazetę był obrazem nieosiągalnej beztroski, a grupka ludzi, która śmiejąc się rozmawiała z sobą – robiła wrażenie zjaw z innego, utraconego nagle świata. Tylko nad nim wisiał posępny cień strachu, który go wyosobniał jak trędowatego.
Wszedł do gmachu gestapo i okazał wezwanie. Esesowiec kazał mu iść korytarzem do bocznego skrzydła. W przejściach unosił się zapach akt, nie wietrzonych biur i koszar. Musiał zaczekać w pokoju, w którym znajdowali się już trzej inni mężczyźni. Jeden z nich stał przy oknie wychodzącym na podwórze. Założył ręce do tyłu i palcami prawej bębnił po grzbiecie lewej ręki jak na pianinie. Dwaj inni siedzieli na krzesłach i patrzyli przed siebie. Jeden, łysy, stale zakrywał dłonią zajęczą wargę; drugi miał wąsik jak Hitler i gąbczastą, bladą twarz. Obrzucili wchodzącego szybkim spojrzeniem i zaraz odwrócili wzrok.
Nadszedł jakiś esesowiec w okularach. Wszyscy zerwali się natychmiast. Graeber był najbliżej drzwi.
– Czego pan tu chce? – spytał go esesowiec nieco zdumiony. Żołnierze podlegali zazwyczaj sądownictwu wojskowemu.
Graeber okazał kartkę.
– Przecież nie o pana tu chodzi – powiedział esesowiec. – Wezwanie jest dla panny Kruse…
– To moja żona. Pobraliśmy się przed kilkoma dniami. Ona pracuje w fabryce państwowej. Myślałem, że mógłbym to za nią załatwić.
Graeber wyciągnął świadectwo ślubu, które przezornie zabrał ze sobą. Esesowiec dłubał niezdecydowanie w uchu.
– No, w ostateczności nie mam nic przeciwko temu. Pokój siedemdziesiąty drugi. Podziemie.
Zwrócił papiery. “Podziemie" – pomyślał Graeber. We wszystkich pogłoskach, które krążyły wokół budynku gestapo, właśnie podziemie miało najgorszą sławę.
Zszedł po schodach. Dwaj ludzie, którzy właśnie wchodzili, popatrzyli na niego z zazdrością. Sądzili, że wraca już na wolność, podczas gdy oni mieli jeszcze wszystko przed sobą.
Pokój siedemdziesiąt dwa okazał się dużą salą z półkami i oddzielnym pomieszczeniem na biuro. Znudzony urzędnik wziął wezwanie. Graeber wyjaśnił mu, dlaczego przyszedł, i okazał swoje papiery.
Urzędnik skinął głową.
– Czy może pan pokwitować za żonę?
– Tak.
Urzędnik podsunął mu przez stół dwa papierki.
– Niech pan tu pokwituje, a na dole dopisze: mąż Elżbiety Kruse, datę i Urząd Stanu Cywilnego, gdzie braliście ślub. Drugi formularz może pan sobie zabrać.
Graeber podpisywał powoli. Nie chciał okazać, że czyta, co było wydrukowane; ale nie chciał też podpisywać na ślepo. Urzędnik szukał tymczasem na jednej z półek.
– Do diabła, gdzie są te prochy? – zawołał wreszcie. – Holtman, znowu narobiliście bałaganu. Przynieście paczkę Kruse.
Ktoś chrząknął za przepierzeniem. Graeber spostrzegł, że pokwitował odbiór prochów więźnia obozu koncentracyjnego Bernharda Kruse. A na drugim formularzu przeczytał, że Bernhard Kruse zmarł na atak serca.
Urzędnik znikł za przegródką. Po chwili wrócił ze skrzynką od cygar owiniętą w mały kawałek brązowego papieru i związaną sznurkiem. Na bokach miała wydrukowany napis “Claro", widać też było część barwnego zamknięcia skrzynki z czerwono-złotym herbem, który dzierżył palący fajkę Indianin.
– Tutaj są prochy – powiedział urzędnik i spojrzał sennie na Graebera. – Panu jako żołnierzowi nie potrzebuję chyba mówić, że nakazane jest absolutne milczenie. Żadnych nekrologów w gazetach ani zawiadomień rozsyłanych pocztą. Żadnych uroczystości żałobnych. Milczenie. Zrozumiano?
– Tak.
Graeber wziął skrzynkę i wyszedł.
Postanowił nic nie mówić Elżbiecie. W ostateczności niech się dowie później. Zresztą to jest nieprawdopodobne, gestapo nie zawiadamia dwukrotnie. Na razie wystarczy, że musi ją zostawić samą: powiedzieć jej o śmierci ojca byłoby zbędnym okrucieństwem.
Szedł powoli w kierunku kościoła Św. Katarzyny. Ulice wydawały mu się nagle znów pełne życia. Groźba minęła, przekształciła się w śmierć. Ale to była obca śmierć. A do obcej śmierci już przywykł. Ojca Elżbiety znał tylko z czasów dzieciństwa.
Pod pachą czuł skrzynkę od cygar. Prawdopodobnie nie zawierała wcale prochów Krusego. Holtmann mógł się łatwo pomylić, a trudno przecież przypuszczać, żeby w obozie koncentracyjnym poświęcano tym sprawom szczególną uwagę. Przy masowym paleniu zwłok było to zresztą niemożliwe. Któryś z palaczy zgarnął szuflą garść popiołu i zapakował – to wszystko. Graeber nie pojmował, po co to w ogóle robią. Było to połączenie nieludzkości z biurokracją, która nieludzkość tę czyniła jeszcze bardziej nieludzką.
Zastanawiał się, co zrobić z prochami. Mógł je zakopać gdzieś wśród ruin, dosyć nadarzało się po temu okazji. Mógł również zanieść je na cmentarz; ale wtedy potrzebne byłoby zezwolenie i grób i Elżbieta dowiedziałaby się o tym.
Wszedł do kościoła i zatrzymał się przed konfesjonałem proboszcza Biedendiecka. Wisiała tam tabliczka “Nieobecny". Uchylił zieloną zasłonę. Józef nie spał i siedział w ten sposób, że mógł kopnąć Graebera w brzuch i natychmiast uciekać. Graeber poszedł dalej, do ławki koło zakrystii. Po chwili zjawił się Józef. Graeber pokazał mu skrzynkę od cygar.
– O to chodziło. Prochy jej ojca.
– Nic więcej?
– To wystarczy. Dowiedział się pan jeszcze czegoś o Pohlmannie?
– Nie.
Obaj spojrzeli na paczkę.
– Skrzynka od cygar – powiedział Józef. – Najczęściej biorą stare pudełka albo puszki blaszane lub papierowe torby. Skrzynka od cygar to już prawie jak trumna. Gdzie ją pan chce zostawić? Tu, w kościele?
Graeber potrząsnął głową. Przyszło mu nagle na myśl, co zrobi.
– W ogrodzie klasztornym – powiedział. – To jest przecież jakby rodzaj cmentarza.
Józef skinął głową.
– Czy mógłbym jeszcze coś dla pana zrobić? – spytał Graeber.
– Niech pan wyjdzie bocznymi drzwiami i sprawdzi, czy na ulicy nie ma czegoś podejrzanego. Muszę już iść; od godziny pierwszej służbę obejmuje zakrystian-antysemita. Jeśli w ciągu pięciu minut pan nie wróci, to znaczy, że ulicy jest wolna.
– Dobrze.
Graeber stał w słońcu. Po chwili z kościoła wyszedł Józef. Mijając Graebera mruknął:
– Wszystkiego dobrego!
– Wszystkiego dobrego!
Graeber zawrócił. O tej porze ogród klasztorny był pusty. Dwa żółte motyle z czerwonymi punkcikami na skrzydełkach igrały nad krzewem okrytym małymi białymi kwiatami. Krzak stał nad grobem kanonika Aloysiusa Blumera. Graeber podszedł bliżej i zbadał ziemię. Trzy groby zapadły się, mogiła Blumera jednak w taki sposób, że pod pokrywą darni prawdopodobnie utworzyła się dziura. Było to odpowiednie miejsce.
Napisał na karteczce, że skrzynka zawiera prochy katolickiego więźnia obozu koncentracyjnego. Zrobił to na wypadek, gdyby ją miano znaleźć. Kartkę wsunął pod brązowy papier opakowania. Następnie wyciął bagnetem kawałek murawy i powiększył ostrożnie szczelinę w ziemi tak, żeby móc wsunąć skrzynkę. Łatwo to poszło. Dziurę zasypał potem wydobytą ziemią i nakrył trawą.
Bernhard Kruse, jeśli to był on, znalazł w ten sposób miejsce w poświęconej ziemi, u stóp wysokiego dostojnika kościelnego.
Graeber odszedł i usiadł na murze krużganku. Kamienie nagrzane były od słońca. “Może to świętokradztwo – pomyślał. – A może tylko zbędny sentymentalizm. Bernhard Kruse był katolikiem, a Kościół zabrania katolikom palenia zwłok; ale chyba w tym wypadku Kościół tego nie potępi ze względu na specyficzne okoliczności. A jeśli skrzynka zawiera nie prochy Krusego, lecz różnych ofiar, może także protestantów i ortodoksyjnych żydów, to chyba i w tym wypadku nie będzie to miało znaczenia. Ani Jehowa, ani Bóg protestantów lub katolików nie będzie zgłaszał zbyt wiele sprzeciwów".
Spojrzał na grób, w którym skrzynka od cygar leżała jak kukułcze jajo w cudzym gnieździe. Przez całą drogę nic prawie nie odczuwał; ale teraz, gdy wszystko już minęło, ogarnęła go głęboka, bezgraniczna gorycz. Było to więcej niż tylko myśl o zmarłym. Był w tym Pohlmann i Józef, i wszystkie nieszczęścia, które widział, i wojna, a także jego własny los.
Wstał. W Paryżu widział grób Nieznanego Żołnierza, wspaniały, pod Łukiem Triumfalnym, na którym wyryto daty wielkich bitew Francji i nagle wydało mu się, że ten zapadły kawałek murawy z płytą kanonika Blumera i znajdująca się pod nią skrzynka od cygar jest czymś podobnym, a może nawet jeszcze większym – bez tęczy sławy i bitew.
– Gdzie będziemy dzisiaj spali? – spytała Elżbieta. – W kościele?
– Nie. Stał się cud. Byłem u pani Witte, ma wolny pokój. Córka jej wyjechała przed kilkoma dniami na wieś. Zamieszkamy tam, a gdy wyjadę, będziesz chyba mogła zatrzymać ten pokój. Zaniosłem tam już wszystkie nasze rzeczy. Dostałaś urlop?
– Tak. Już nie wracam do fabryki. A ty nie będziesz musiał na mnie czekać.
– Chwała Bogu! Uczcimy to dzisiaj wieczorem! Całą noc się nie położymy, a jutro możemy spać do południa.
– Tak. Będziemy siedzieli w ogrodzie, aż pojawią się wszystkie gwiazdy. Ale przedtem kupię sobie nowy kapelusz. Dziś jest odpowiedni po temu dzień.
– Po co ci kapelusz? Chcesz go wieczorem nosić w ogrodzie?
Elżbieta zaśmiała się.
– Może. Ale to nie takie ważne. Najważniejsze, że się go kupuje. To symboliczny akt. Kapelusz jest jak sztandar. Kupuje się go, kiedy się jest szczęśliwym albo nieszczęśliwym. Ty tego nie rozumiesz, prawda?
– Nie. Ale chodźmy go kupić. Uczcimy nim twoją wolność. To ważniejsze od kolacji! Czy sklepy są jeszcze otwarte? A masz kartę odzieżową?
– Tak. I wiem, gdzie można dostać kapelusze.
– Doskonale. Kupimy kapelusz do twojej złocistej sukni.
– Do niej nie potrzeba. To suknia wieczorowa. Po prostu kupimy jakikolwiek kapelusz. To naprawdę konieczne. Tym samym zerwę z fabryką.
Część wystawy sklepowej ocalała. Reszta zabita była deskami. Zajrzeli do środka. W oknie leżały dwa kapelusze: jeden przybrany sztucznymi kwiatami, drugi – kolorowymi piórami. Graeber przyglądał się im bez entuzjazmu; nie mógł sobie wyobrazić w nich Elżbiety. Nagle spostrzegł, że siwowłosa kobieta zamierza właśnie zamknąć drzwi.
– Szybko! – powiedział.
Sklep był zaciemniony. Właścicielka zaprowadziła ich do tylnego pokoiku i natychmiast wdała się z Elżbietą w rozmowę, z której Graeber nic nie rozumiał. Usiadł na kruchym, złoconym krzesełku koło drzwi. Właścicielka zapaliła światło nad lustrem i zaczęła wyjmować z pudeł kapelusze i materiały. Szary sklep zamienił się nagle w zaczarowaną grotę. Na barwnej tkaninie brokatów zapłonęła czerwień, błękit, róż i biel kapeluszy, jakby to były korony przymierzane przed jakimś tajemniczym świętem. W powodzi światła Elżbieta poruszała się przed lustrem, jakby zstąpiła właśnie z portretu, a półmrok spowijający resztę pokoju zamykał się za nią niby kotara. Graeber siedział cicho i obserwował scenę, która wydawała mu się nierealna po wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Widział Elżbietę po raz pierwszy całkowicie wyrwaną z czasu, była sobą, oddana naturalnej i głębokiej zarazem zabawie, oblana światłem, tkliwością i miłością, poważna i skupiona jak Amazonka, która przegląda broń przed walką. Słyszał cichą rozmowę obu kobiet, nie przysłuchując się jej; dobiegała doń jak szmer źródła; widział jasny krąg otaczający Elżbietę, jakby to ona go rozsiewała; kochał ją, pożądał i zapomniał o wszystkim, zatopiony w cichym szczęściu, za którym czatowała niepojęta groźba utraty, czyniąc je jeszcze głębszym, jeszcze bardziej promiennym i tak cennym i przelotnym, jak błyski światła na jedwabiach i brokatach.
– Czapeczka – powiedziała Elżbieta. – Prosta złota czapeczka ściśle przylegająca do głowy.