XIII

Część budynku pocztowego stała jeszcze. Reszta była zwalona i spalona Wszędzie tłoczyli się ludzie. Graeber musiał jakiś czas czekać. Wreszcie dotarł do okienka numer piętnaście i okazał kartkę z zawiadomieniem.

Urzędnik zwrócił mu ją.

– Ma pan dokumenty?

Graeber podał przez kratę książeczkę wojskową i kartę urlopową. Urzędnik sprawdził je dokładnie.

– O co chodzi? – spytał Graeber. – Jakaś wiadomość?

Urzędnik nie odpowiedział. Wstał i zniknął w głębi.

Graeber czekał wpatrując się w swoje papiery, które pozostały rozłożone na stole.

Urzędnik wrócił, trzymał w ręku małą, pogniecioną paczuszkę. Raz jeszcze porównał adres z kartą urlopową Graebera. Potem wysunął paczkę przez okienko.

– Proszę tu podpisać.

Graeber poznał na opakowaniu pismo matki. Posłała mu paczkę na front i teraz stamtąd mu ją odesłano. Spojrzał na nadawcę. Jako adres podano jeszcze Hakenstrasse. Wziął paczkę i podpisał pokwitowanie.

– To już wszystko? – spytał.

Urzędnik podniósł wzrok.

– Czy pan sądzi, że coś zatrzymaliśmy?

– Ależ nie! Myślałem tylko, że otrzymaliście już nowy adres moich rodziców.

– To nie nasza sprawa. Proszę się zapytać na pierwszym piętrze, w dziale doręczeń.

Graeber poszedł na górę. Pierwsze piętro tylko w połowie było pod dachem. Nad pozostałą częścią jaśniało niebo z chmurami i słońcem.

– Nie mamy nowego adresu – powiedziała siedząca za okienkiem urzędniczka. – Inaczej nie posyłalibyśmy tej paczki na Hakenstrasse. Ale może pan spytać listonosza z pańskiego rejonu.

– Gdzie go znajdę?

Kobieta spojrzała na zegarek.

– Teraz jest na obchodzie. Niech pan przyjdzie po południu, około czwartej. Wtedy rozdziela się pocztę.

– Czy to możliwe, żeby znał adres, jeśli pani go nie zna?

– Oczywiście, że nie. Dowiaduje się od nas. Ale są ludzie, którzy mimo wszystko chcą z nim pomówić. To ich uspokaja. Człowiek już taki jest, no nie?

– Tak, prawdopodobnie.

Graeber wziął paczkę i zszedł na dół. Spojrzał na datę. Paczka wysłana była przed trzema tygodniami. Wiele czasu potrzebowała, aby trafić na front, ale stamtąd szybko wróciła. Stanął gdzieś w kącie i odwinął brązowy papier. W środku znalazł suchy placek, parę wełnianych skarpet, paczkę papierosów i list od matki. Nic w nim nie wspominała o zmianie mieszkania czy nalotach. Włożył list do kieszeni; odczekał, aż się znów uspokoi, potem wyszedł na ulicę. Pocieszał się, że wkrótce nadejdzie także list z nowym adresem, ale mimo to był bardziej przygnębiony, niż przypuszczał.

Postanowił iść do Bindinga. Może on będzie już coś wiedział.


– Wejdź, Ernst! – zawołał Alfons. – Właśnie zabraliśmy się do nowej butelki. Możesz nam w tym pomóc.

Binding nie był sam. Na kanapie pod Rubensem rozwalił się esesowiec w pozycji na wpół leżącej, jakby upadł i chwilowo nie mógł powstać. Był to chudy mężczyzna o wodnistych oczach, małych ustach, bladej, limfatycznej twarzy i jasnych włosach; zdawał się nie mieć rzęs i brwi.

– To jest Heini – powiedział Alfons z szacunkiem. – Heini, zaklinacz wężów! A to mój przyjaciel Ernst, na urlopie z Rosji!

– Rosja! – mruknął Heini, mocno podpity. – Też tam byłem. Piękne czasy! Lepsze niż tu!

Graeber spojrzał pytająco na Bindinga.

– Heini wytrąbił już całą butelkę – wyjaśnił Alfons. – Ma zmartwienie. Dom jego rodziców został zbombardowany. Rodzinie nic się nie stało, wszyscy byli w schronie. Ale mieszkanie diabli wzięli.

– Cztery pokoje – warknął Heini. – Same nowe meble. Fortepian też. Pierwszorzędny fortepian! Piękny ton! Co za świnie!

– Już Heini pomści fortepian – powiedział Alfons. – No, Ernst, czego się napijesz? Heini pije koniak. Mam także wódkę, kminkówkę i co tylko zechcesz.

– Nic nie chcę. Wpadłem tylko na chwilkę zapytać, czy się czegoś nie dowiedziałeś.

– Jeszcze nic nowego, Ernst. Tu w okolicy nie ma twoich rodziców. W każdym razie nie są nigdzie zameldowani. W pobliskich wsiach także nie. Albo wyjechali gdzieś i jeszcze się nie zameldowali, albo też zostali ewakuowani z jakimś transportem. Wiesz przecież, jak to dziś wygląda. Te świnie bombardują całe Niemcy; potrwa jeszcze jakiś czas, zanim komunikacja doprowadzona będzie do porządku. Chodź, napij się czegoś. Jeden kieliszek możesz zaryzykować.

– Dobrze. Daj mi kieliszek wódki.

– Wódka – mruczał Heini. – Żłopaliśmy ją strumieniami! A potem wlewaliśmy tym bydlakom do gardła i podpalali. Robiliśmy z nich miotacze ognia. Ależ oni skakali! Konaliśmy ze śmiechu! Piękne były czasy w Rosji…

– Co? – spytał Graeber.

Heini nie odpowiedział. Szklanym wzrokiem wpatrywał się przed siebie.

– Miotacze ognia – mamrotał. – Wspaniały pomysł.

– O czym on mówi? – zwrócił się Graeber do Bindinga.

Ten wzruszył ramionami.

– Heini wiele przeżył. Był w SD.

– W SD w Rosji?

– Tak. Napij się jeszcze, Ernst.

Graeber wziął butelkę ze stolika z przyborami do palenia i patrzył, jak klarowny płyn chełbocze się w niej.

– Ile procent ma ta wódka?

Alfons zaśmiał się.

– Na pewno z sześćdziesiąt. Jest dosyć mocna. Rosjanie lubią mocną wódkę.

“Lubią mocną wódkę – pomyślał Graeber. – A mocna wódka płonie, gdy się ją wlewa komuś do gardła i podpala". Spojrzał na Heiniego. Wiedział dobrze, co wyprawia Służba Bezpieczeństwa SS; to, co Heini opowiadał po pijanemu, nie było przechwałką. Pod pretekstem zdobywania przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego SD likwidowało za frontem tysiące ludzi. Likwidowało wszystkich, którzy byli “niepożądani", przeważnie rozstrzeliwując; aby jednak masowe morderstwa nie stały się zbyt monotonne, SS wynajdywało nieraz pełne “humoru" odmiany. Graeber znał niektóre, o innych opowiadał mu Steinbrenner. Żywe miotacze ognia – to było coś nowego.

– Czego się gapisz na tę butelkę? – spytał Alfons. – Nie ugryzie cię. Nalej sobie.

Graeber odstawił butelkę. Chciał wstać i wyjść, ale został na miejscu. Zmuszał się, by pozostać. Zbyt często uchylał się od patrzenia prawdzie w oczy. On i setki tysięcy innych; wierzyli przy tym, że w ten sposób zdołają uśpić własne sumienie. Teraz nie chciał już tego robić. Nie chciał się dłużej uchylać. Nie po to przyjechał na urlop.

– A może jeszcze jednego? – spytał Alfons.

Graeber spojrzał na Heiniego, który zapadł w lekką drzemkę.

– On wciąż jest jeszcze w SD?

– Już nie. Teraz jest tutaj.

Gdzie?

– Jest oberscharfuhrerem w obozie koncentracyjnym.

– W obozie koncentracyjnym?

– Tak. Łyknij sobie, Ernst! Kto wie, kiedy znów sobie popijemy! I zostań jeszcze trochę. Zawsze od razu uciekasz!

– Nie – odparł Graeber nadal wpatrując się w Heiniego. – Tym razem nie ucieknę.

– Nareszcie powiedziałeś coś rozsądnego. Czego się napijesz? Wódki?

– Nie. Daj mi kminkówki albo koniaku. Tylko nie wódki.

Heini poruszył się.

– Oczywiście nie wódki – bełkotał. – Szkoda jej do tego. Wódkę żłopaliśmy sami. To była benzyna. Benzyna lepiej się pali…


Heini rzygał w łazience. Alfons stał z Graeberem przed drzwiami. Niebo usiane było białą wełną lśniących chmurek. W brzozach gwizdał kos, mała czarna kulka z żółtym dziobkiem i głosikiem pełnym wiosny.

– Szalona pała z tego Heiniego, co? – odezwał się Alfons.

Powiedział to jak chłopiec mówiący o krwiożerczym wodzu Indian – z mieszaniną zgrozy i podziwu.

– Tak, szalona pała w stosunku do bezbronnych – odparł Graeber.

– On ma sztywne ramię, Ernst. Dlatego nie może być żołnierzem. To pamiątka po bójce z komunistami w knajpie w 1932 roku. Stąd właśnie ta jego wściekłość. Chłopie, ależ to była historia o tym stosie, co? – Alfons ssał wygasłe cygaro, które zapalił, gdy Heini zaczął opowiadać o swoich wyczynach w Rosji. W podnieceniu nie zauważył nawet, kiedy mu zgasło. – Najpierw warstwa drzewa, a potem warstwa ludzi, i każda grupa musiała sarna przynieść dla siebie drzewo i położyć się na nim, a potem wykańczano ich strzałami w tył głowy; nielicho, co?

– Tak, nielicho.

– A kobiety! Wyobrażasz sobie, co oni z nimi wyprawiali?

– Tak, nawet dość dokładnie. Chciałbyś być przy tym?

– Wtedy z kobietami?

– Nie. Przy tych płonących stosach i choinkach z powieszonymi, i przy masowych rozstrzeliwaniach z karabinu maszynowego?

Binding zastanawiał się przez chwilę. Potem potrząsnął głową.

– Chyba nie. Najwyżej raz, aby to zobaczyć. Ale poza tym nie należę do ludzi tego pokroju. Jestem zbyt romantyczny.

W drzwiach pojawił się Heini. Był bardzo blady.

– Służba! – warknął. – Już późno! Muszę iść, najwyższy czas! Dam dzisiaj szkołę tym świniom!

Zataczał się po ścieżce ogrodowej. Przed furtką poprawił czapkę, wyprostował się i poszedł dalej sztywno jak bocian.

– Nie chciałbym być w skórze tego więźnia, który wpadnie teraz Heiniemu w łapy – odezwał się Binding.

Graeber podniósł wzrok. Pomyślał o tym samym.

– Czy uważasz, że to słuszne, Alfons? – spytał.

Binding wzruszył ramionami.

– To zdrajcy narodu. Nie bez powodu się tam znaleźli.

– Czy Burmeistra także zaliczasz do zdrajców narodu?

Alfons zaśmiał się.

– To była prywatna sprawa. Jemu się zresztą nic wielkiego nie stało.

– A gdyby mu się coś stało?

– Miałby po prostu pecha. Cała masa ludzi ma dzisiaj pecha. Na przykład w czasie bombardowania. Pięć tysięcy zginęło tylko w naszym mieście. Lepsi ludzie niż ci z obozów koncentracyjnych. Dlaczego ma mnie obchodzić, co się tam dzieje? Nie jestem za to odpowiedzialny. I ty też nie jesteś.

Kilka wróbli sfrunęło ćwierkając na skraj basenu pośrodku trawnika. Jeden zanurzył się w wodzie trzepocąc skrzydełkami i wnet pluskały się wszystkie. Alfons obserwował je z uwagą. Wydawało się, że już zapomniał o Heinim.

Graeber spojrzał na jego zadowoloną, niefrasobliwą twarz i nagle zrozumiał, że sprawiedliwość i współczucie wiecznie skazane są na beznadziejną walkę i stale od nowa rozbijają się o samolubstwo, obojętność i strach – zrozumiał, że on także nie był wyjątkiem, że i on jest w to wplątany w niewiadomy, daleki i groźny sposób. I choć tak bardzo się przed tym bronił, czuł się w jakiś dziwny sposób związany z Bindingiem.

– To nie takie proste z tą odpowiedzialnością – powiedział posępnie.

– Co ty wygadujesz! Odpowiadać można tylko za to, co się samemu zrobiło! I tylko wtedy, jeśli się tego nie robiło na rozkaz.

– Kiedy rozstrzeliwujemy zakładników, mówimy coś wręcz przeciwnego – że odpowiedzialni są za to, co zrobili inni.

– Rozstrzeliwałeś zakładników? – Binding odwrócił się z zaciekawieniem.

Graeber nie odpowiedział.

– Zakładnicy to wyjątek, Ernst, konieczność.

– Wszystko jest koniecznością – oświadczył Graeber z goryczą.

– Wszystko. Mam oczywiście na myśli to, co sami robimy, a nie, co robią inni. Jeśli my bombardujemy jakieś miasto, nazywamy to strategiczną koniecznością; jeśli to robią inni – zwykłą zbrodnią.

– O to chodzi! Wreszcie rozumujesz prawidłowo! – Alfons chytrze zerknął na Graebera i uśmiechnął się dobrodusznie. – To właśnie nazywamy nowoczesną polityką! Słuszne jest to, co służy niemieckiemu narodowi, powiedział nasz minister sprawiedliwości. A on chyba musi wiedzieć! My spełniamy tylko nasz obowiązek. Nie ponosimy odpowiedzialności. – Pochylił się. – Patrz, kos! Pierwszy raz się kąpie! Ależ wróble zmykają!


Graeber zobaczył nagle przed sobą Heiniego. Ulica była pusta; między żywopłotami ogrodów zalegało gnuśne światło słoneczne, żółty motyl kołysał się nisko nad piaszczystymi ścieżkami, biegnącymi po obu stronach wyłożonego płytami chodnika, o sto metrów dalej Heini skręcał właśnie za róg.

Graeber szedł po piasku, który tłumił jego kroki. Było bardzo cicho. “Gdyby ktoś chciał sprzątnąć Heiniego, miałby teraz najlepszą sposobność – pomyślał. – Nikogo nie widać. Ulica wydaje się uśpiona. Po piasku można zbliżyć się niemal bezszelestnie. Heini nic nie zauważy. Można by go powalić na ziemię i zadusić albo zadźgać. Strzał narobiłby zbyt wiele hałasu i szybko ściągnął ludzi. Heini nie jest zbyt silny; można by go zadusić. – Spostrzegł, że przyśpiesza kroku. – Nawet Alfons nie powziąłby żadnych podejrzeń. Sądziłby, że ktoś się zemścił na Heinim. Dosyć jest po temu powodów. To wyjątkowa okazja dla kogoś, kto chciałby się zemścić. Okazja, jaka nieprędko się znów nadarzy. A zarazem okazja, aby bez zemsty usunąć ze świata mordercę, który za godzinę torturować będzie kilku przerażonych, bezbronnych ludzi".

Graeberowi zwilgotniały dłonie. Zrobiło mu się nagle bardzo gorąco. Doszedł do rogu i stwierdził, że zbliżył się do Heiniego o trzydzieści kroków. Wciąż jeszcze nikogo nie było widać. Gdyby teraz szybko pobiegł ścieżką, za minutę mogłoby być po wszystkim. Mógłby zadźgać Heiniego i zaraz popędzić dalej.

Czuł, jak wali mu serce. Biło tak głośno, że przez chwilę obawiał się, że Heini może to usłyszeć. “Co się ze mną dzieje? Co mnie to obchodzi? Co mi do tego?" Myśl, jeszcze przed chwilą zupełnie przypadkowa, nagle przerodziła się w ponury nakaz, i zdawało mu się, że wszystko od tego zależy, że właśnie to może się stać zadośćuczynieniem za wiele spraw w przeszłości, za jego własne życie, za sprawy, o których chciał zapomnieć, za to, co zrobił, i za to, czego zaniechał. “Zemsta – pomyślał zmieszany. – Ale to przecież ktoś, kogo ledwo znam, ktoś, kto mnie osobiście nic złego nie zrobił, ktoś, na kim nie muszę się mścić. Jeszcze nie, ale może właśnie ojciec Elżbiety jest jedną z ofiar Heiniego, może stanie się nią dzisiaj lub jutro? A komu uczynili coś złego zakładnicy lub tysiące innych niewinnych? Kto tu zawinił i kto ma za to odpokutować?”

Wpatrywał się w plecy Heiniego. W ustach mu zaschło. Za furtką ogrodową zaszczekał pies. Graeber wzdrygnął się i rozejrzał dokoła. “Za dużo wypiłem. Muszę się zatrzymać, nie mam z tym wszystkim nic wspólnego; to szaleństwo". Ale szedł dalej bezszelestnie, coraz szybciej, gnany czymś, co wydawało mu się groźną i słuszną koniecznością, wyrównaniem i usprawiedliwieniem za te wszystkie trupy, które zostawił za sobą.

Przybliżył się do Heiniego na odległość dwudziestu metrów, wciąż jeszcze nie wiedząc, co zrobi. Nagle z furtki w żywopłocie u wylotu ulicy wyszła jakaś kobieta. Miała na sobie pomarańczową bluzkę, a w ręku niosła koszyk; szła mu naprzeciw. Przystanął. Wszystko się w nim rozprzęgło. Po chwili ruszył dalej. Kobieta wywijając koszykiem spokojnie minęła Heiniego i zbliżała się powolnym krokiem; miała dużą, rozłożystą pierś, opaloną twarz i ciemne włosy gładko zaczesane, z przedziałem. Niebo wysklepiło się nad jej głową, blade, migotliwe i mgliste; wszystko się rozpływało i tylko ona była przez chwilę wyraźna, tylko ona jedna była rzeczywistością, była samym życiem, dźwigała je na swych szerokich barkach, niosła je ze sobą, wielkie i dobre, a za nią rozciągała się pustynia i mord.

Spojrzała na niego w przejściu.

– Dzień dobry – powiedziała przyjaźnie.

Graeber skinął głową. Nie mógł wykrztusić słowa. Słyszał za sobą jej kroki, a przed nim znów rozciągała się rozmigotana pustynia; w tym migotaniu dojrzał ciemną sylwetkę Heiniego, skręcającego za róg, i ulica opustoszała.

Obejrzał się. Kobieta szła dalej krokiem równomiernym i beztroskim. “Dlaczego nie biegnę? – pomyślał. – Jeszcze bym zdążył. – Ale już wiedział, że tego nie zrobi. – Ta kobieta mnie widziała. Rozpoznałaby mnie, teraz już za późno". Czy uczyniłby to, gdyby kobieta się nie zjawiła? Czy nie wynalazłby innego usprawiedliwienia? Nie wiedział.

Dotarł do skrzyżowania ulic, lecz Heiniego już tam nie było. Spostrzegł go dopiero na następnym rogu: rozmawiał na środku jezdni z jakimś esesowcem, a po chwili ruszył z nim dalej. Z bramy wyszedł listonosz. Nieco dalej stało dwóch rowerzystów. Przepadło. Graeber jakby się nagle przebudził. Rozejrzał się. “Co to było? – pomyślał. – Do diabła, niewiele brakowało, a byłbym to zrobił! Co się ze mną dzieje? Skąd to się nagle wzięło? Muszę na siebie uważać. Sądziłem, że jestem spokojny. Ale nie jestem spokojny. Jestem bardziej roztrzęsiony, niż przypuszczałem. Muszę na siebie uważać, inaczej narobię jeszcze masę głupstw!”


Kupił gazetę w kiosku i przystanął czytając komunikat wojenny. Nigdy tego dotychczas nie robił. W czasie urlopu nic o tym nie chciał wiedzieć. Teraz stwierdził, że nadal są w odwrocie. Na małym wycinku mapy odnalazł miejsce, gdzie winien się znajdować jego pułk. Nie mógł dokładnie ustalić pozycji, gdyż komunikat wymieniał jedynie grupy armii; ale wnioskował, że znów cofnęli się mniej więcej o sto kilometrów.

Przez chwilę trwał w bezruchu. Od przyjazdu na urlop nie pomyślał nawet o swych towarzyszach. Pamięć o nich zatonęła w nim jak kamień. Teraz znowu powróciła.

Zdawało mu się, że z ziemi unosi się szara, bezdźwięczna samotność. Komunikat wojenny donosił o ciężkich walkach na odcinku Graebera; ale szara samotność była bezgłośna i bezbarwna, jakby od dawna zamarło w niej światło i nawet sam protest walki. Bezkrwiste i puste cienie unosiły się, chwiały i spoglądały na niego i poprzez niego, gdy zaś opadały, były jak ta szara zryta ziemia, a ziemia była jak one, jakby poruszała się i wrastała w nie. Wysokie, błyszczące niebo nad Graeberem zdawało się tracić swój kolor od szarego dymu tego nieskończonego umierania, które unosiło się z ziemi i zaćmiewało słońce. “Zdrada – pomyślał z goryczą. – Zdradzono ich, zdradzono i obrzucono błotem, a ich walka i umieranie związane zostały z morderstwem i niesprawiedliwością, i kłamstwem, i przemocą; oszukano ich, oszukano we wszystkim, nawet jeśli szło o ich nędzną, dzielną, żałosną i bezużyteczną śmierć".

Jakaś kobieta niosąca przed sobą worek potrąciła go.

– Nie może pan uważać? – urągała, rozgniewana.

– Mogę – odparł Graeber nie ruszając się z miejsca.

– To czemu pan stoi w przejściu?

Graeber milczał. Naraz uświadomił sobie, dlaczego szedł za Heinim, Była to owa ciemność, którą tak często odczuwał na froncie; pytanie, na które nie ważył się odpowiedzieć; nagła, gniotąca rozpacz, której wciąż się wymykał – teraz znowu dopadły go i osaczyły; i wiedział wreszcie, co to było, i nie chciał się już dłużej wymykać. Pragnął jasności. Był gotów. “Pohlmann – pomyślał. – Fresenburg prosił, żebym go odwiedził. Zapomniałem o tym. Ale teraz pójdę do niego. Muszę pomówić z kimś, komu mogę zaufać".

– Bałwan! – powiedziała ciężko obładowana kobieta i poczłapała dalej.

Połowa Jahnplatz leżała w gruzach; druga strona stała nienaruszona, Tylko kilka okien miało wybite szyby. Za nimi nadal toczyło się codzienne życie, kobiety sprzątały i gotowały, podczas gdy po przeciwnej stronie zawalone frontony domów ukazywały tylko resztki pokoi, w których zwisały strzępy tapet, jak poszarpane sztandary po przegranej bitwie.

Dom, w którym dawniej mieszkał Pohlmann, znajdował się po zburzonej stronie placu. Górne piętra zawaliły się i zasypały wejście. Wydawało się, że nikt tutaj nie mieszka. Graeber chciał już odejść, gdy nagle odkrył wąską wydeptaną ścieżkę poprzez rumowisko. Odgarnięta dróżka wiodła do tylnych drzwi, które się zachowały. Zastukał. Nikt nie odpowiedział. Zastukał ponownie. Po chwili usłyszał szmery. Zabrzęczał łańcuch i drzwi ostrożnie uchylono. Przez szparę wyjrzał jakiś stary człowiek.

– Pan Pohlmann? – spytał Graeber.

– Tak. Czego pan sobie życzył.

– Jestem Ernst Graeber. Pana dawny uczeń.

– Ach tak. A czego pan sobie życzył.

– Chciałem pana odwiedzić. Przyjechałem na urlop.

– Ja już nie jestem nauczycielem – odparł Pohlmann krótko.

– Wiem o tym.

– Dobrze. W takim razie wie pan również, że zwolniono mnie dyscyplinarnie. Nie przyjmuję uczniów i nie mam zresztą do tego prawa.

– Nie jestem już uczniem; jestem żołnierzem i przybywam z Rosji; mam panu przekazać pozdrowienia od Fresenburga. Prosił mnie, abym pana odwiedził.

Starzec uważniej przyjrzał się Graeberowi.

– Fresenburg? On jeszcze żyje?

– Dziesięć dni temu żył jeszcze.

Przez chwilę Pohlmann obserwował Graebera.

– Dobrze, niech pan wejdzie – powiedział wreszcie i cofnął się.

Graeber szedł za nim przez korytarz prowadzący do małej kuchenki, a stamtąd dalej, przez drugie wąskie przejście. Pohlmann przyspieszył nagle kroku, otworzył drzwi i odezwał się o wiele głośniej niż poprzednio:

– Proszę, niech pan wejdzie. Myślałem, że pan jest z policji.

Graeber spojrzał na niego zaskoczony. Potem zrozumiał. Nie rozglądał się. Pohlmann chciał najwidoczniej kogoś uprzedzić, dlatego mówił tak głośno.

W pokoju paliła się mała lampa naftowa, osłonięta zielonym abażurem. Okna były wybite, a piętrzący się przed nimi gruz nie przepuszczał dziennego światła. Pohlmann zatrzymał się na środku pokoju.

– Teraz pana poznaję. Światło na dworze jest zbyt jaskrawe. Mało wychodzę i odwykłem od niego. Tu światło dzienne nie dociera, a że nafty mam niewiele, często muszę siedzieć po ciemku. Przewody elektryczne są zerwane.

Pohlmann tak się postarzał, że trudno go było poznać. Graeber patrzył na niego w milczeniu. Doznawał wrażenia, że znalazł się w innym świecie. Sprawiała to nie tylko cisza i ta niezwykła, światłem naftowej lampy rozjaśniona izba, która po jaskrawym słońcu na ulicy przypominała katakumby; było to jeszcze coś innego: brązowe i złocone rzędy książek stojących wzdłuż ścian, pulpit do czytania, staloryty z Weimaru i ów starzec o siwych włosach i pobrużdżonej twarzy, woskowej jak u człowieka przebywającego od lat w więzieniu.

Pohlmann podchwycił spojrzenie Graebera.

– Miałem szczęście. Uratowałem prawie wszystkie książki.

Graeber odwrócił się.

– Od dawna już nie widziałem książek. A w ciągu ostatnich lat bardzo niewiele czytałem.

– Pewnie pan nie mógł. Książki są zbyt ciężkie, aby je taszczyć ze sobą w tornistrze.

– Są także zbyt ciężkie, aby je taszczyć ze sobą w głowie. Nie pasują do tego, co się dzieje. A tych, które pasują, nie chce się czytać.

Pohlmann spoglądał w łagodne zielone światło lampy.

– Po co pan do mnie przyszedł, panie Graeber?

– Fresenburg powiedział mi, że powinienem iść do pana.

– Czy pan go dobrze zna?

– To był jedyny człowiek na froncie, któremu w pełni ufałem. Powiedział mi, że powinienem iść do pana i z panem porozmawiać. Że pan mi powie prawdę.

– Prawdę? O czym?

Graeber spojrzał na Pohlmanna, swego dawnego wychowawcę. Choć wydawało się to nieskończenie odległe, przez mgnienie oka doznał uczucia, że znów jest uczniem i musi zdawać sprawę ze swego życia i że los jego ma się teraz rozstrzygnąć w tym małym, na wpół zasypanym pokoiku wypełnionym książkami, wobec tego wypędzonego nauczyciela jego młodości. Ucieleśniała się tutaj przeszłość – dobroć, tolerancja i wiedza. Gruz przed oknami – oto co uczyniła z tego współczesność.

– Chciałbym wiedzieć, jak dalece jestem współwinnym zbrodni popełnionych w ciągu ostatnich dziesięciu lat – powiedział. – I chciałbym wiedzieć, co mam robić.

Pohlmann wpatrywał się w niego zdumiony. Potem wstał i przeszedł przez pokój, zdjął z półki pierwszą lepszą książkę, otworzył ją i nawet nie zajrzawszy, odstawił z powrotem. Wreszcie odwrócił się.

– Czy pan zdaje sobie sprawę, o co pan mnie pyta?

– Tak.

– W dzisiejszych czasach można zapłacić głową za mniejszą rzecz.

– Za nic można być zabitym na froncie.

Pohlmann usiadł znowu.

– Czy mówiąc o zbrodniach ma pan na myśli wojnę?

– Mam na myśli wszystko, co do niej doprowadziło. Kłamstwo, ucisk, niesprawiedliwość, przemoc. I mam na myśli również wojnę. Wojnę taką, jak my ją prowadzimy – z obozami niewolników, obozami koncentracyjnymi i masowym mordowaniem ludności cywilnej.

Pohlmann milczał.

– Niejedno widziałem – ciągnął dalej Graeber. – I wiele słyszałem. Wiem, że wojna jest przegrana. I wiem, że walczymy nadal tylko po to, aby rząd, partia i ludzie, którzy to wszystko spowodowali, jeszcze przez jakiś czas mogli utrzymać się u władzy i spowodować jeszcze więcej nieszczęść.

– Pan wie o tym wszystkim?

– Teraz wiem. Nie zawsze wiedziałem.

– I musi pan wracać na front?

– Tak.

– To straszne.

– Jeszcze, straszniejsze jest wracać na front, kiedy człowiek o tym wie, bo w ten sposób staje się współwinny. Prawda?

Pohlmann milczał.

– O czym pan myśli? – spytał po chwili szeptem.

– Pan dobrze wie, o czym myślę. Pan uczył nas religii. W jakim stopniu staję się współwinny, jeśli wiem, że wojna nie tylko jest przegrana, ale również, że musimy ją przegrać, aby położyć kres niewolnictwu i mordowaniu, obozom koncentracyjnym, SS i SD, masowym eksterminacjom i nieludzkim zbrodniom – jeśli o tym wszystkim wiem, a jednak za dwa tygodnie znów tam wracam, aby nadal o to walczyć?

Twarz Pohlmanna zszarzała nagle i przygasła. Tylko oczy zachowały jeszcze przedziwny, jasnobłękitny kolor. Przypominały Graeberowi oczy, które już kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.

– Musi pan wracać na front?

– Mogę odmówić. Wtedy mnie powieszą albo rozstrzelają. Mogę również zdezerterować. Ale zostanę w krótkim czasie schwytany, nie ma obawy, ich organizacje i szpicle sprawnie działają. Gdzież zresztą miałbym się ukryć? Każdy, kto udzieliłby mi schronienia, ryzykowałby życie. Ponadto zemściliby się na moich rodzicach. Skazaliby ich co najmniej na obóz koncentracyjny i tam by ich wykończyli. Cóż więc mam robić? Wrócić na front i nie bronić się? To by było samobójstwo.

Rozległo się bicie zegara. Graeber nie zauważył go przedtem. Był to stary pradziadowski zegar, stojący w kącie za drzwiami. W cmentarnej ciszy pokoju jego głęboki głos zabrzmiał nagle jak upiorny znak czasu.

– Czy nie ma innego wyjścia? – spytał Pohlmann.

– Można by samemu się zranić. Ale prawie zawsze zostaje to wykryte. A kara jest taka sama jak za dezercję.

– A gdyby się pan postarał o przeniesienie? Z powrotem do kraju?

– Nie, jestem silny i zdrowy. Zresztą, w ten sposób także nie uzyskam odpowiedzi na moje pytanie. To byłoby ucieczką, a nie rozwiązaniem. Można być również współwinnym siedząc w biurze, nie sądzi pan?

– Tak. – Pohlmann splótł kurczowo dłonie. – Wina – powiedział cicho. – Nikt nie wie, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. Jeśli pan woli, zaczyna się wszędzie, a nie kończy nigdzie. A może jest odwrotnie. A współwina! Kto o niej wie? Chyba tylko Bóg.

Graeber poruszył się niecierpliwie.

– Bóg musi o niej wiedzieć – odparł. – W przeciwnym razie nie byłoby grzechu pierworodnego. Współwina rozciąga się na tysiące pokoleń. Ale gdzie zaczyna się osobista odpowiedzialność? Nie możemy po prostu wyłgać się tym twierdzeniem, że wykonywaliśmy rozkazy. Czy pan sądzi, że możemy?

– To jest przymus, a nie rozkaz.

Graeber czekał.

– Męczennicy z epoki pierwszych chrześcijan nie poddawali się przymusowi – powiedział Pohlmann z ociąganiem.

– My nie jesteśmy męczennikami. Ale kiedy zaczyna się współwina? Kiedy staje się morderstwem to, co zazwyczaj nazywa się bohaterstwem? Czy wtedy, gdy przestaje się wierzyć w swoje racje? Czy też w cel? I gdzie przebiega granica?

Pohlmann spojrzał na niego zgnębiony.

– Jakże mogę to panu wyjaśnić? To zbyt duża odpowiedzialność. Nie mogę rozstrzygać za pana.

– Czy każdy musi rozstrzygać sam za siebie?

– Sądzę, że tak. Jakżeby inaczej?

Graeber umilkł, “Po co dalej pytam. Z oskarżonego stałem się nagle sędzią. Po co dręczę tego starca i pociągam do odpowiedzialności za to, czego mnie kiedyś uczył, i za to, czego nauczyłem się bez niego? Czyż potrzebna mi jeszcze odpowiedź? Czyż sam jej sobie nie udzieliłem?" Wyobraził sobie, jak Pohlmann dzień za dniem przesiaduje w tej izbie, w ciemności lub przy świetle lampy, jak w katakumbach starożytnego Rzymu, pozbawiony pracy, każdej chwili oczekując aresztowania i mozolnie szukając pociechy w swoich książkach.

– Ma pan rację – powiedział. – Pytać kogoś to znaczy wciąż jeszcze uchylać się od decyzji. Zresztą nie spodziewałem się od pana odpowiedzi. Właściwie pytałem samego siebie. Ale czasami można to zrobić tylko pytając kogoś innego.

Pohlmann potrząsnął głową.

– Ma pan prawo pytać. Współwina!… Cóż pan o niej wie? Był pan młody i zatruto pana kłamstwami, zanim zdołał pan samodzielnie myśleć. Ale my? Przecież widzieliśmy, co się święci, a nie przeciwdziałaliśmy temu! Czym to wytłumaczyć? Gnuśnością serca? Obojętnością? Ubóstwem ducha? Egoizmem? Zwątpieniem? Jak mogło dojść do takiej zarazy? Sam się codziennie nad tym zastanawiam.

Naraz Graeber uprzytomnił sobie, kogo przypominały mu oczy Pohlmanna. To były oczy starego Rosjanina, do którego strzelał.

– Muszę już iść – powiedział wstając. – Dziękuję, że pan mnie wpuścił i ze mną rozmawiał.

Wziął czapkę. Pohlmann ocknął się z zamyślenia.

– Pan chce już iść, Graeber? Co pan postanowił?

– Nie wiem. Mam jeszcze dwa tygodnie do namysłu. To wiele, jeśli człowiek przywykł żyć z minuty na minutę.

– Niech pan jeszcze przyjdzie! Niech pan przyjdzie przed wyjazdem. Przyrzeka mi pan?

– Przyrzekam.

– Niewielu do mnie przychodzi – szepnął Pohlmann.

Między książkami, w pobliżu zasypanego okna, Graeber zauważył fotografię młodego mężczyzny w mundurze. Przypomniał sobie, że Pohlmann miał syna. Ale o takie sprawy lepiej w tych czasach nie pytać.

– Proszę pozdrowić Fresenburga, jeśli będzie pan do niego pisał – powiedział Pohlmann.

– Dobrze. Pan rozmawiał z nim tak samo jak ze mną, prawda?

– Tak.

– Szkoda, że dawniej pan tak ze mną nie mówił.

– Myśli pan, że to ułatwiło Fresenburgowi życie?

– Nie – odparł Graeber. – Raczej utrudniło.

Pohlmann skinął głową.

– Nic panu nie mogłem powiedzieć. Ale też nie chciałem zbyć pana jedną z tych rozlicznych odpowiedzi, które stanowią tylko wymówkę. Jest ich wiele. Wszystkie są gładkie i przekonywające i wszystkie jednakowo wykrętne.

– Nawet i te, które daje Kościół?

Pohlmann zawahał się przez chwilę.

– Tak, nawet i te. Ale Kościół jest w tym szczęśliwym położeniu, że prócz nakazów: “Miłuj bliźniego swego" i “Nie zabijaj" – ma na podorędziu również i inne przykazania: “Oddajcież, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest bożego, Bogu." Z ich pomocą dobry akrobata na kazalnicy może dokonać wielu sztuczek.

Graeber uśmiechnął się. W słowach tych zabrzmiał cień owego sarkazmu, który dawniej cechował Pohlmanna. Pohlmann to zauważył.

– Uśmiecha się pan – powiedział. – I jest pan taki spokojny. Czemu Pan nie krzyczy?

– Krzyczę – odparł Graeber. – Tylko pan tego nie słyszy.

Stał przed drzwiami. Jasne promienie światła kłuły go w oczy. Biały tynk skrzył się w słońcu. Powoli przeciął plac. Czuł się jak człowiek, który po długim, nużącym przewodzie sądowym otrzymał nareszcie wyrok i któremu jest niemal obojętne, czy został uniewinniony, czy nie. Skończyło się, ale pragnął tego, to właśnie chciał przemyśleć podczas urlopu i teraz wreszcie wiedział, że to, co go prześladowało, było zwątpieniem – i już się od niego nie uchylał.

Przez pewien czas siedział na ławce, ocalałej tuż na krawędzi bombowego krateru. Czuł całkowite odprężenie i taką pustkę wewnętrzną, że nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy jest z tego powodu zrozpaczony. Pragnął jedynie o niczym nie myśleć. Zresztą nie było już o czym. Odchylił głowę. w tył, zamknął oczy i nadstawił twarz pod ciepłe promienie słońca. Siedział cicho, oddychał spokojnie i czuł bezosobowe, pocieszające ciepło, które nie znało ani prawa, ani bezprawia.


Po jakimś czasie otworzył oczy. Jasno i bardzo wyraźnie rozciągał się przed nim plac. Spostrzegł wysoką lipę przed zburzonym domem. Nietknięta, prężyła w górę pień i gałęzie jak olbrzymia, szeroko rozwarta dłoń, która, otulona zielenią, wyciągała się ku światłu i jasnym chmurom. Niebo nad chmurami było błękitne. Wszystko błyszczało i połyskiwało jak po deszczu, miało głębię i moc, było samym życiem – silnym i rozkwitającym, zrozumiałym samo przez się, bez pytań, bez żałoby i bez zwątpienia. Graeber czuł je w sobie, jakby wyzwolił się od męczącej zmory, wybuchło w nim, potężne, i stopiło wszystko. Było jak odpowiedź bez słów, poza wszelkimi pytaniami, poza wszelkim osądem, odpowiedź, którą znał z nocy i dni, gdy śmierć się o niego ocierała i gdy po spazmie i drętwocie agonii znów wdzierało się weń życie, gorące, gwałtowne i zbawcze, zalewając mózg falą krwi.

Wstał z ławki. Przeszedł obok lipy, mijał ruiny i domy. Poczuł nagle, że na coś czeka. Wszystko w nim czekało. Czekał na wieczór jak na zawieszenie broni.

Загрузка...