XVIII

Bóttcher pakował swoje rzeczy. Koledzy zebrali się wokół niego.

– Doprawdy ją znalazłeś? – spytał Graeber.

– Tak, ale…

– Gdzie?

– Na ulicy – odparł Bóttcher. – Stała po prostu na rogu Bierstrasse i Kellerstrasse, obok dawnego sklepu z parasolami. W pierwszej chwili nawet jej nie poznałem.

– A gdzie była przez cały czas?

– W jakimś obozie koło Erfurtu. Posłuchajcie tylko! Stoi zatem obok sklepu z parasolami, a ja jej nie widzę. Przechodzę koło niej, a ona mnie woła: “Otto! Nie poznajesz mnie?" – Bóttcher przerwał i rozejrzał się po izbie. – Bo też, koledzy, jak można poznać kobietę, która straciła osiemdziesiąt funtów wagi?

– Jak się nazywa obóz, w którym była?

– Nie wiem. Zdaje się, że obóz leśny numer dwa. Mogę ją zapytać. Ale słuchajcie wreszcie! Gapię się więc na nią i mówię: “Alma, to ty?" “Ja, Otto – odpowiada – wiesz, miałam takie przeczucie, że przyjedziesz na urlop, i dlatego wróciłam". A ja wciąż jeszcze gapię się na nią. Kobieta, dawniej okazała jak perszeron, stoi tu, wychudzona, ledwo sto dziesięć funtów zamiast blisko dwustu, sam szkielet, suknie na niej wiszą jak na tyce do grochu! – Bóttcher westchnął.

– Jakiego właściwie jest wzrostu? – spytał Feldmann, zaciekawiony.

– Co?

– Jakiego wzrostu jest twoja żona?

– Mnie więcej metr sześćdziesiąt. Bo co?

– To znaczy, że ma teraz swoją normalną wagę.

– Normalną wagę? Człowieku, co ty wygadujesz? Nie dla mnie! Dla mnie jest chuda jak szkapa! Co mnie obchodzi twoja przeklęta normalna waga! Ja chcę mieć żonę taką jak dawniej, okazałą, z tyłkiem, na którym można było orzechy tłuc, a nie z zadkiem nędznym jak ziarnko kawy. Po to ja walczę? Za coś takiego?

– Walczysz za naszego ukochanego fuhrera i za naszą drogą ojczyznę, a nie za wagę rzeźną twojej żony – powiedział Reuter. – Po trzech latach pobytu na froncie powinieneś o tym wiedzieć.

– Waga rzeźna? Kto tu mówi o wadze rzeźnej? – Bóttcher spoglądał wściekle i bezradnie od jednego do drugiego. – To była żywa waga! A z całą resztą możecie mnie pocałować w…

– Milcz! – Reuter uniósł ostrzegawczo rękę. – Myśl sobie, co chcesz, ale nie mów tego! I bądź zadowolony, że twoja żona jeszcze żyje!

– Przecież jestem zadowolony! Ale czyż nie mogłaby żyć i nadal pozostać tęga jak dawniej?

– Ależ Bóttcher! – powiedział Feldmann. – Możesz ją przecież znowu utuczyć.

– Tak? A czym? Tą odrobiną, którą się dostaje na kartki?

– Wystaraj się o coś na lewo.

– Łatwo wam mówić! Wy tylko dajecie dobre rady! – oświadczył Bóttcher rozgoryczony. – Ale mnie zostały już tylko trzy dni urlopu. Jak mam ją utuczyć w ciągu tych trzech dni? Choćby kąpała się w tranie i jadła siedem razy dziennie, może przytyć najwyżej o kilka funtów, a cóż to jest? Koledzy, jestem w rozpaczliwym położeniu!

– Dlaczego? Jeśli chodzi o tłuszcz, masz jeszcze tę grubą szynkarkę.

– W tym właśnie sęk. Myślałem, że jak wróci moja żona, od razu o tamtej zapomnę. Jestem domatorem i nie uganiam się za babami. A teraz szynkarka bardziej mi się podoba.

– Bo masz diablo płytką naturę – powiedział Reuter.

– Wcale nie jestem płytki! Przeżywam wszystko zbyt głęboko, to mój błąd. Inaczej byłbym zupełnie zadowolony. Ale tego wy, bałwany, nie rozumiecie!

Bóttcher podszedł do swojej szafki i wrzucił resztę rzeczy do tornistra.

– A gdzie będziesz mieszkał z żoną? – spytał Graeber. – Masz jeszcze swoje dawne mieszkanie?

– Nie, skądże! Zbombardowane! Ale raczej wolę gnieździć się w jakiejś zrujnowanej piwnicy, niż zostać tu choćby jeden dzień dłużej. Całe nieszczęście w tym, że żona mi się już nie podoba. Kocham ją jeszcze, bezwarunkowo, przecież dlatego wziąłem z nią ślub, ale taka, jaka jest, po prostu mi się nie podoba. Nic na to nie poradzę. Co mam robić? Ona to, naturalnie, odczuwa.

– Jak długo masz jeszcze urlop?

– Trzy dni.

– Nie mógłbyś przez te kilka dni udawać?

– Kolego – odparł Bóttcher spokojnie – może kobieta potrafi w łóżku udawać. Mężczyzna – nie. Wierzaj mi, byłoby już lepiej, gdybym odjechał nie spotkawszy jej wcale. A tak to tylko oboje się męczymy.

Wziął swoje rzeczy i poszedł.

Reuter popatrzył za nim. Potem zwrócił się do Graebera:

– A ty? Jakie masz plany?

– Idę do komendy garnizonu. Dla pewności dowiem się jeszcze, czy nie potrzebują dodatkowych dokumentów.

Reuter wyszczerzył zęby.

– Pech twojego kolegi Bóttchera nie przeraża cię, co?

– Nie. Mnie przerażają zupełnie inne rzeczy.


– Smród – powiedział pisarz w komendanturze. – Na froncie smród. Wiesz, co się robi w takiej sytuacji.

– Kryje się – odparł Graeber. – O tym wie każde dziecko. Ale co mnie to obchodzi! Mam urlop.

– Tobie się tylko zdaje, że masz urlop – poprawił go pisarz. – Ile to dla ciebie warte, jeśli ci pokażę rozkaz, który dzisiaj nadszedł?

– To zależy.

Graeber wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i położył na stole. Czuł ucisk w dołku.

– Smród – powtórzył pisarz. – Ciężkie straty. Trzeba niezwłocznie wysłać uzupełnienia. Urlopników, których nie zatrzymują tu ważne powody, mamy natychmiast odesłać z powrotem. Rozumiesz?

– Tak. Jakie są te ważne powody?

– Śmierć najbliższych, konieczność uregulowania pilnych spraw rodzinnych, ciężka choroba…

Pisarz sięgnął po papierosy.

– Ulotnij się! Stań się niewidzialny. Jeśli cię nie znajdą, nie będą cię mogli odesłać z powrotem. Unikaj koszar jak zarazy. Zamelinuj się gdzieś aż do końca urlopu. Wtedy się zgłosisz.

Co ci mogą zrobić? Ukarać, że nie podałeś nowego adresu? I tak idziesz na front – i basta.

– Żenię się – powiedział Graeber. – Czy to powód?

– Żenisz się?

– Tak. Dlatego tu przyszedłem. Chciałbym się dowiedzieć, czy potrzebne są do tego jeszcze jakieś dokumenty prócz książeczki wojskowej?

– Ślub! To może być powód. Może, powiedziałem. – Pisarz zapalił papierosa. – Może być powód. Ale po co masz ryzykować. Jako żołnierz frontowy nie potrzebujesz specjalnych dokumentów. A jeślibyś potrzebował przyjdź do mnie; załatwię ci od ręki, tak że nikt nic nie zmiarkuje. Masz porządny mundur? W tych łachach nie możesz przecież brać ślubu.

– Czy tutaj dałoby się coś wymienić?

– Idź do magazyniera. Powiedz mu, że się żenisz. I powiedz, że ja cię przysyłam. Masz jeszcze trochę dobrych papierosów?

– Nie. Ale może mi się uda zdobyć jeszcze paczkę.

– Nie dla mnie. Dla szefa.

– Zobaczę. Wiesz może, czy do wojennego ślubu narzeczona potrzebuje specjalnych dokumentów?

– Nie mam pojęcia. Ale sądzę, że nie. To powinni szybko załatwić. – Pisarz spojrzał na zegarek. – Idź zaraz do magazynu. Szef tam teraz jest.


Graeber poszedł do wskazanego mu bloku; magazyn znajdował się na poddaszu. Feldfebel był gruby i miał oczy różnego koloru: jedno – naturalnie niebieskie, niemal liliowe jak fiołek, drugie – jasne, brązowe.

– Czego się tak gapicie? – warknął. – Nie widzieliście szklanego oka?

– Owszem. Ale nigdy o tak odmiennym kolorze.

– To nie moje, idioto! – Feldfebel wskazał na niebieskie błyszczące oko. – Pożyczyłem od kolegi. Moje upadło mi wczoraj na podłogę. Było brązowe. To świństwo nic nie warte. Należałoby je robić z celuloidu.

– Wtedy byłoby łatwopalne.

Feldfebel zlustrował odznaczenia Graebera i wyszczerzył zęby.

– To niby racja. Ale mimo to nie mam dla was munduru. Bardzo mi przykro. Wszystkie są jeszcze gorsze od waszego.

Spojrzał na Graebera przenikliwie niebieskim okiem. Brązowe patrzyło tępo. Graeber położył na stole paczkę papierosów od Bindinga. Feldfebel łypnął brązowym okiem, odszedł i powrócił z kurtką mundurową.

– To wszystko, co mam.

Graeber nawet nie dotknął kurtki. Wyjął z kieszeni małą, płaską butelkę koniaku, którą zabrał ze sobą na wszelki wypadek, i postawił obok papierosów. Feldfebel zniknął i wrócił z lepszą kurtką i prawie nowymi spodniami. Graeber sięgnął najpierw po spodnie, jego własne były mocno połatane. Odwrócił te nowe i zauważył, że magazynier położył je tak, aby zakryć wielką jak dłoń plamę. Popatrzył bez słowa na plamę, a potem na koniak.

– To nie krew – powiedział feldfebel. – To najlepszy gatunek oliwy. Żołnierz, który je nosił, przyjechał z Włoch. Trochę benzyny i plama zniknie.

– Jeśli to takie proste, dlaczego on sam ich nie wyczyścił, tylko je wymienił?

Feldfebel pokazał zęby w uśmiechu.

– Rozsądne pytanie. Ale tamten żołnierz chciał mundur śmierdzący frontem. Coś takiego jak wasz. Dwa lata siedział w jakiejś kancelarii w Mediolanie, a swojej narzeczonej pisał listy z frontu. Nie mógł przyjechać do domu w nowych spodniach, na które wylała się tylko miska sałaty. To najlepsze spodnie, jakie są w magazynie. Naprawdę.

Graeber mu nie wierzył; ale nie miał przy sobie nic więcej, aby wytargować coś lepszego. Mimo to potrząsnął głową.

– A więc dobrze – powiedział feldfebel. – Inna propozycja. Nie potrzebujecie wymieniać. Zostawcie sobie wasze stare łachy. W ten sposób otrzymacie dodatkowy mundur. Zgoda?

– Nie potrzebuje pan starego, żeby ilość się zgadzała?

Feldfebel machnął lekceważąco ręką. Jego niebieskie oko pochwyciło promień słońca, który wpadł przez zakurzone okno. – Ilość już od dawna się nie zgadza. Co się w ogóle jeszcze zgadza? Może wy wiecie?

– Nie.

– No więc – powiedział feldfebel.


Przechodząc koło szpitala miejskiego Graeber nagle się zatrzymał. Przypomniał sobie Mutziga. Obiecał, że go odwiedzi. Przez chwilę wahał się; ale w końcu wszedł. Ogarnęło go nagle przesądne uczucie, że przekupi los dobrym uczynkiem.

Amputowani zajmowali pierwsze piętro. Parter przeznaczono dla ciężko rannych i niedawno operowanych, którzy nie opuszczali łóżek; stąd można ich było szybciej znosić do schronów w czasie nalotów. Amputowani nie uchodzili za bezradnych, dlatego też ulokowano ich wyżej. Podczas alarmu mogli sobie wzajemnie pomagać. Beznogi kaleka obejmował za szyję dwóch bezrękich i ci znosili go do schronu, podczas gdy personel szpitalny zajęty był ratowaniem ciężko rannych.

– To ty? – powiedział Mutzig do Graebera. – Nigdy bym nie uwierzył, że się zjawisz.

– Ja też nie. Ale, jak widzisz, przyszedłem.

– To ładnie z twojej strony. Stockmann też jest z nami. Byliście razem w Afryce, prawda?

– Tak.

Stockmann stracił prawą rękę. Wraz z dwoma innymi kalekami grał w skata.

– Ernst – powiedział – co się z tobą dzieje? – Wzrok jego ślizgał się badawczo po Graeberze. Mimo woli szukał rany.

– Nic – odparł Graeber. Wszyscy mu się przyglądali tak samo jak Stockmann. – Mam urlop – powiedział zażenowany. Czuł się niemal winny, że nic mu nie jest.

– Myślałem, że dosyć oberwałeś w Afryce, aby na stałe wrócić do domu.

– Wyła tali mnie, a potem wysłali do Rosji.

– Miałeś szczęście. Właściwie – ja także. Wszyscy inni dostali się do niewoli. Już nie można ich było ewakuować. – Stockmann wymachiwał swym kikutem. – Jeśli takie coś można nazwać szczęściem.

Żołnierz siedzący pośrodku plasnął kartami w stół.

– Gramy czy ględzimy? – spytał grubiańsko.

Graeber zauważył, że tamten nie ma obu nóg. Amputowane były bardzo wysoko. U prawej ręki brakowało dwóch palców. Pozbawione rzęs powieki były nowe, czerwone i błyszczące; robiły wrażenie spalonych.

– Grajcie dalej – powiedział Graeber. – Mam czas.

– Jeszcze tylko tę rundkę – oświadczył Stockmann. – Zaraz skończymy.

Graeber przysiadł na oknie obok Mutziga.

– Nie zwracaj uwagi na Arnolda – szepnął Mutzig. – Ma dzisiaj swój zły dzień.

– To ten pośrodku?

– Tak. Wczoraj odwiedziła go żona. Po jej wizycie zawsze jest przez kilka dni w złym humorze.

– Co ty tam wygadujesz? – zawołał w ich stronę Arnold.

– Mówimy o dawnych czasach. To chyba wolno, nie?

Arnold warknął coś i grał dalej.

– Zazwyczaj jest tu całkiem przyjemnie i bardzo wesoło – zapewniał Mutzig skwapliwie. – Wiesz, Arnold był murarzem, dla niego to nie takie proste. A żona go zdradza; matka mu o tym powiedziała.

Stockmann cisnął karty na stół.

– Przeklęty pech! Solo żołędne było murowane. Kto by przypuszczał, że wszystkie trzy walety są na jednym ręku!

Arnold zachichotał i na nowo potasował karty.

– Czasem zastanawiamy się, co dla człowieka, który chce się żenić, byłoby lepiej – stracić rękę czy nogę – powiedział Mutzig. – Stockmann powiada, że lepiej rękę. Ale jak jedną ręką trzymać kobietę w łóżku? A trzymać ją przecież trzeba.

– To nie takie ważne. Grunt, że żyjesz.

– Racja, ale nie możesz się tym pocieszać przez całe życie. A po wojnie to się zmieni; nie będziesz już bohaterem, tylko kaleką.

– Nie sądzę. Poza tym istnieją wspaniałe protezy.

– Nie to miałem na myśli – powiedział Mutzig. – Nie mówię o pracy.

– Właśnie dlatego musimy wygrać wojnę – oświadczył nagle Arnold głośno. Przysłuchiwał się rozmowie. – Niechaj inni też nadstawią gnaty. My zrobiliśmy dosyć. – Rzucił nieprzyjazne spojrzenie na Graebera. – Gdyby wszyscy dekownicy byli na froncie, nie musielibyśmy się stale cofać.

Graeber nie odpowiedział. Z amputowanymi nie można się spierać; kto stracił rękę lub nogę, zawsze ma rację. Można się sprzeczać z kimś, kto ma postrzał płuc albo chodzi z odłamkiem w żołądku i jest może jeszcze w większym stopniu kaleką; ale – choć to i dziwne – z amputowanym nie.

Arnold grał dalej.

– Jak sądzisz, Ernst – spytał Mutzig po chwili. – Mam dziewczynę w Monastyrze; pisujemy do siebie. Ona przypuszcza, że dostałem postrzał w nogę. Nic jej o tym nie pisałem.

– Odczekaj jeszcze. I bądź zadowolony, że nie musisz wracać na front.

– Jestem zadowolony, ale nie mogę być nim wiecznie.

– Rzygać mi się chce, kiedy was słucham – powiedział do Mutziga jeden z kibiców siedzących koło karciarzy. – Uchlejcie się i zachowujcie jak mężczyźni.

Stockmann parsknął śmiechem.

– Czego się śmiejesz? – spytał go Arnold.

– Przyszło mi na myśl, co by to było, gdyby tej nocy rąbnęli w szpital ciężką bombę – tak w sam środeczek, że zostałaby z nas tylko marmolada; po cóż zaprzątaliśmy sobie głowy tymi wszystkimi troskami?

Graeber wstał. Zauważył, że kibicowi brak obu nóg. “Mina albo odmrożenie" – pomyślał machinalnie.

– Gdzie nasza obrona przeciwlotnicza? – warknął na niego Arnold. – Całej potrzebujecie na froncie? Tutaj prawie nic nie ma.

– Na froncie też nie.

– Co?

Graeber spostrzegł, że popełnił błąd.

– Na froncie czekamy na nowe, tajne bronie – powiedział. – Mają to być prawdziwe cuda.

– Do ciężkiej cholery, co ty wygadujesz? Tak wygląda, jakbyśmy przegrywali wojnę! Nic z tego! Myślisz, że chcę siedzieć w jakimś zasranym wózku i sprzedawać zapałki, jak ci po pierwszej wojnie? Mamy zagwarantowane prawa! Fuhrer nam je obiecał! – Arnold, wzburzony, cisnął karty na stół.

– Nastaw radio – powiedział kibic do Mutziga. – Muzykę!

Mutzig przekręcił gałkę. Z głośnika wydarł się potok blaszanych słów. Kręcił dalej.

– Zostaw to! – zażądał Arnold gniewnie.

– Po co? Przecież to tylko gadanie.

– Zostaw, mówię ci! To przemówienie partyjne. Gdyby każdy stale tego słuchał, byłoby teraz z nami lepiej.

Mutzig westchnął i pokręcił gałką z powrotem. W izbie rozległ się ryk hurapatriotycznego przemówienia. Arnold słuchał zaciskając usta. Stockmann dał znak Graeberowi i wzruszył ramionami. Graeber podszedł do niego.

– Wszystkiego dobrego, Stockmann – szepnął. – Muszę już iść.

– Masz coś lepszego do roboty, prawda?

– Nie. Ale już muszę iść.

Ruszył ku wyjściu. Spojrzenia pozostałych biegły za nim. Czuł się, jakby był nagi. Szedł przez salę powoli; sądził, że w ten sposób mniej będzie drażnił amputowanych. Wiedział jednak, że mu się przypatrują. Mutzig pokusztykał z nim do drzwi.

– Przyjdź znowu – powiedział w półmroku szarego korytarza. – Dzisiaj miałeś pecha. Na ogół jesteśmy znacznie weselsi.

Na ulicy zmierzchało już; Graebera znowu ogarnął strach o Elżbietę. Przez cały dzień starał mu się wymknąć. Ale teraz w tym niepewnym świetle strach skradał się ku niemu ze wszystkich kątów.


Poszedł do Pohlmanna. Starzec otworzył mu natychmiast, jakby na kogoś czekał.

– Ach, to pan!

– Tak. Nie będę pana długo zatrzymywał. Chciałbym tylko o coś pana zapytać.

Pohlmann otworzył drzwi.

– Niech pan wejdzie. Lepiej nie stać na dworze. Ludzie nie powinni wiedzieć…

Przeszli do pokoju z lampą. Graeber poczuł świeży zapach dymu z papierosa. Pohlmann nie miał papierosa w ręku.

– O co pan chciał mnie zapytać?

Graeber obejrzał się.

– Czy to jedyny pokój, jaki pan ma?

– Dlaczego?

– Nie jest wykluczone, że będę musiał ukryć kogoś na kilka dni. Czy mógłbym go tu sprowadzić?

Pohlmann milczał.

– To nie jest ktoś poszukiwany. Chciałbym się tylko zabezpieczyć. Prawdopodobnie wcale to nie będzie potrzebne. Boję się o kogoś. Ale może to tylko urojenie.

– Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie?

– Bo nie znam nikogo innego.

Graeber sam dokładnie nie wiedział, dlaczego przyszedł. Czuł jedynie, że na wszelki wypadek musi poszukać kryjówki.

– Kto to jest?

– Dziewczyna, z którą chcę się ożenić. Jej ojciec jest w obozie koncentracyjnym. Boję się, że ją również zabiorą. Ona nic nie zrobiła. Zresztą, może sobie to wszystko tylko uroiłem.

– Nic nie jest urojeniem w dzisiejszych czasach, a przezorność zawsze lepsza niż żal poniewczasie. Może pan dysponować tym pokojem, kiedy go pan będzie potrzebował.

Graeber poczuł, jak wzbiera w nim fala ciepła; odetchnął z ulgą.

– Dziękuję. Serdecznie dziękuję.

Pohlmann uśmiechnął się. Wyglądał teraz mniej zgrzybiałe niż zazwyczaj.

– Dziękuję – powtórzył Graeber. – Mam nadzieję, że nie będę tego potrzebował.

Stali przed rzędami książek.

– Niech pan sobie wybierze, którą pan chce – powiedział Pohlmann łagodnie. – Książka pomaga nieraz przetrzymać wieczór.

Graeber potrząsnął głową.

– Mnie nie. Ale chciałbym jedno wiedzieć: jak można pogodzić te książki, tę poezję, tę filozofię – z nieludzkim okrucieństwem SA, obozami koncentracyjnymi i mordowaniem niewinnych ludzi?

– Tego nie można pogodzić. One tylko istnieją w tym samym czasie. Gdyby żyli autorzy tych książek, większość z nich siedziałaby także w obozach koncentracyjnych.

– Może.

– Chce się pan żenić?

Starzec zdjął z półki jakiś tom.

– Nie mogę dać panu nic innego. Niech pan weźmie tę książkę. To nie do czytania, to obrazki, tylko obrazki. Nieraz, gdy nie mogłem już czytać, oglądałem je całymi nocami. Obrazki i wiersze – tak było stale, póki miałem naftę. Potem, w ciemności, pozostawała już tylko modlitwa.

– Tak – odparł Graeber bez przekonania.

– Wiele o panu myślałem. I myślałem także o tym, o czym mi pan mówił ostatnio. Na to nie ma odpowiedzi. – Pohlmann urwał, a po chwili dodał cicho: – Jest tylko jedna. Trzeba wierzyć. Wierzyć. Cóż innego nam pozostaje?

– W co?

– W Boga. I w dobro, które tkwi w ludziach.

– Czy pan nigdy nie wątpił?

– Owszem, często. Jakżebym inaczej mógł wierzyć?


Graeber poszedł w stronę fabryki. Zerwał się wiatr i gnał strzępiaste chmury tuż nad dachami. Pluton żołnierzy obładowanych paczkami maszerował w półmroku przez plac. Droga ich prowadziła na dworzec i dalej – na front. “Niewiele brakowało, a znalazłbym się wśród nich" – pomyślał Graeber. Przed zburzonym domem spostrzegł ciemno wznoszącą się lipę i nagle w ramionach swoich i mięśniach poczuł takie samo silne tętnienie życia, jakiego doznał, gdy drzewo to zobaczył po raz pierwszy. “Dziwne. Współczuję Pohlmannowi i on nie może mi w niczym pomóc, ale zawsze, gdy od niego wracam, odczuwam życie głębiej i bliżej niż zwykle".

Загрузка...