XIV

Mamy dzisiaj doskonałe sznycle po wiedeńsku – powiedział marabut.

– Wyśmienicie – odparł Graeber. – Proszę nam podać, a resztę niech pan dobierze według własnego uznania. Całkowicie polegamy na panu.

– To samo wino?

– To samo albo inne, jakie pan chce. Polegamy na panu także i pod tym względem.

Kelner odszedł zadowolony. Graeber usadowił się wygodnie i popatrzył na Elżbietę; miał uczucie, jakby z rozoranego pociskami frontu przeniesiono go do oazy pokoju. Popołudniowe doznania przybladły. Pozostał tylko odblask chwili, gdy nagle objawiło mu się życie, które wraz z drzewami zdawało się wyrywać z bruku i ruin, aby zielonymi rękami sięgać po światło. “Dwa tygodnie – pomyślał. – Jeszcze dwa tygodnie życia. Powinienem je chwytać jak owa lipa światło".

Marabut powrócił.

– Czy odpowiadałby panu dzisiaj Johannisberger Kahlenberg? Mamy tu taki rocznik, że szampan w porównaniu z nim to woda mineralna. Albo…

– Niech będzie Kahlenberg.

– Służę państwu. Pan się na tym zna. To wino doskonale pasuje do sznycla, jest jak krynica. A do tego podam państwu świeżą zieloną sałatę. Podkreśla ona bukiet.

“Ostatnia uczta skazańca – Graeber pomyślał o tym bez goryczy. – Jeszcze dwa tygodnie takich uczt!" Dotychczas nie wybiegał myślą poza urlop. Wydawał mu się nieskończenie długi; tyle już przeżył i tyle go jeszcze czekało. Teraz nagle, od czasu gdy przeczytał komunikat naczelnego dowództwa i odwiedził Pohlmanna, zrozumiał, jak krótki był urlop.

Elżbieta spoglądała za marabutem.

– Błogosławiony niech będzie twój przyjaciel Reuter. Zrobił z nas koneserów!

– Nie jesteśmy koneserami, Elżbieto. Jesteśmy czymś więcej. Jesteśmy błędnymi rycerzami. Błędnymi rycerzami pokoju. Wojna wywróciła wszystko na nic. To, co dawniej było symbolem sytości, bezpieczeństwa i stęchłego mieszczaństwa, dzisiaj stało się wielką przygodą.

Elżbieta roześmiała się.

– My traktujemy to jak przygodę.

– Nie my. To dzisiejsze czasy. Na jedno w każdym razie nie możemy się uskarżać – na nudę i monotonię.

Graeber popatrzył na Elżbietę. Siedziała przed nim na kanapie; była dziś w obcisłej sukni, włosy ukryła pod małą czapeczką i wyglądała niemal jak chłopiec.

– Monotonia – powiedziała. – Zdaje się, że postanowiłeś przyjść dzisiaj w cywilnym ubraniu?

– Nie mogłem. Nie miałem się gdzie przebrać.

Graeber chciał to zrobić u Alfonsa, ale po rozmowie z Pohlmannem już tam nie poszedł.

– Możesz to u mnie zrobić – powiedziała Elżbieta.

– U ciebie? A pani Lieser?

– Do diabła z panią Lieser. Przemyślałam to sobie.

– Do diabła z całą masą innych spraw – dodał Graeber. – Ja także to sobie przemyślałem.

Kelner przyniósł wino i odkorkował butelkę; nie nalewał jednak. Przekrzywił głowę nasłuchując.

– Znów się zaczyna! Bardzo mi przykro, proszę państwa.

Nie potrzebował wyjaśniać, co ma na myśli. W tej samej chwili wycie syren zagłuszyło rozmowy na sali.

Kieliszek Elżbiety zabrzęczał.

– Gdzie jest najbliższy schron? – spytał Graeber marabuta.

– Tu, w hotelu.

– Chyba tylko dla gości hotelowych?

– Państwo są również gośćmi. To bardzo solidny schron. Lepszy niż wiele innych w mieście. Mamy tutaj wyższych oficerów.

– Dobrze. A co będzie z naszymi sznyclami?

– Jeszcze się nie smażą. Zarezerwuję je. Na dole nie mogę podawać. Pan rozumie dlaczego?

– Oczywiście. – Graeber wyjął marabutowi butelkę z ręki i napełnił dwa kieliszki. Jeden podał Elżbiecie.

– Wypij do dna.

Potrząsnęła głową.

– Czy nie powinniśmy już iść?

– Mamy jeszcze bardzo dużo czasu. To tylko alarm ostrzegawczy. Może w ogóle nic nie będzie, tak jak ostatnim razem. Wypij wino, to zagłuszy pierwszy strach.

– Sądzę, że pan ma rację – powiedział marabut. – Doprawdy, szkoda pić duszkiem takie szlachetne wino, ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa.

Był blady i uśmiechał się z wysiłkiem.

– Dawniej, proszę pana, patrzyliśmy w niebo, aby się modlić, teraz robimy to, aby przeklinać. Do tego doszliśmy.

Graeber zwrócił się do Elżbiety:

– Pij! Mamy jeszcze dużo czasu. Zdążymy wypić całą butelkę.

Uniosła kieliszek i wychyliła go powoli. Zrobiła to ruchem wyrażającym zdecydowanie, a zarazem jakby zuchwałą rozrzutność. Potem odstawiła kieliszek i uśmiechnęła się.

– Do diabła z paniką! Muszę się od tego odzwyczaić. Popatrz, jak drżę.

– Nie ty drżysz. Życie drży w tobie. To nie ma nic wspólnego z odwagą. Człowiek ma odwagę wtedy, kiedy może się bronić. Wszystko inne to próżność. Nasze życie, Elżbieto, jest rozsądniejsze niż my.

– Zgoda. Nalej mi jeszcze.

– Moja żona… – odezwał się marabut. – Nasz chłopiec jest chory. Gruźlica. Ma jedenaście lat. A piwnica niewiele warta. Żonie ciężko znosić małego na dół. Ona jest bardzo wątła… sto sześć funtów. Mieszkamy na Siidstrasse dwadzieścia dziewięć. Nie mogę jej nawet pomóc. Muszę tu zostać.

Graeber sięgnął po kieliszek z sąsiedniego stołu, napełnił go i podsunął kelnerowi.

– Proszę! Niech pan też się napije! To stara żołnierska zasada: jeśli nie możesz nic zaradzić, to się przynajmniej nie denerwuj. Co to komu pomoże?

– Łatwo panu mówić.

– Słusznie. Nie urodziliśmy się posągami. Niech pan wypije ten kieliszek.

– Na służbie nie wolno…

– To wyjątkowa sytuacja. Sam pan przed chwilą powiedział.

– Ma pan rację. – Kelner obejrzał się i podniósł kieliszek. – W takim razie pozwoli pan, że wypiję za pański awans.

– Za co?

– Za pański awans na podoficera.

– Dziękuję. Pan ma bystry wzrok.

Kelner odstawił kieliszek.

– Nie mogę wypić jednym haustem, proszę pana. To zbyt szlachetne wino. Nie mogę tego zrobić nawet w tak wyjątkowej sytuacji.

– To się panu chwali. Niech pan zabierze ten kieliszek ze sobą.

– Dziękuję panu.

Graeber znowu napełnił kieliszki.

– Nie chodzi o popisywanie się zimną krwią, ale w czasie nalotu zawsze lepiej jest wypić wszystko od razu, bo nigdy nie wiadomo, czy potem coś Jeszcze ocaleje.

Elżbieta popatrzyła na jego mundur.

– W schronie będzie pełno oficerów; nie mogą cię przyłapać?

– Nie, Elżbieto.

– Dlaczego nie?

– Bo nic sobie z tego nie robię.

– A jeśli człowiek nic sobie z tego nie robi, czy wówczas nie mogą go przyłapać?

– Raczej nie. Strach zwraca uwagę. A teraz chodź – przezwyciężyliśmy już pierwszy lęk.


Część piwnicy, w której mieścił się skład win, była wybetonowana, wzmocniona stalowymi belkami i przebudowana na schron przeciwlotniczy. Rozstawiono tu krzesła, fotele, stoły i kanapy, ziemię zasłano kilkoma wydeptanymi dywanami, a ściany czysto wybielono. Znajdowało się tu radio, a na małym bufecie stały kieliszki i butelki. Był to luksusowy schron.

Znaleźli miejsce w kącie, tam gdzie właściwy skład win oddzielono od schronu drzwiami z luźno zbitych desek. Za nimi podążył tłum gości. Była wśród nich piękna kobieta w białej wieczorowej sukni. Plecy miała wydekoltowane, a na lewym ręku iskrzyły się bransolety. Za nią szła hałaśliwa blondynka o twarzy karpia, potem paru mężczyzn, kilka starszych kobiet i grupa oficerów. Zjawił się kelner i pikolak i zaczęli odkorkowywać butelki.

– Trzeba było zabrać ze sobą nasze wino – odezwał się Graeber.

Elżbieta potrząsnęła przecząco głową.

– Masz rację. Co za idiotyzm udawać bohaterstwo!

– Nie należy tego robić – powiedziała. – To przynosi nieszczęście.

“Ma rację – pomyślał Graeber i spojrzał gniewnie na kelnera, który obnosił wino na tacy. – To nie odwaga, to poza. Niebezpieczeństwo jest sprawą zbyt poważną. A jak dalece poważną – o tym wie człowiek dopiero wówczas, kiedy widział bardzo dużo śmierci".

– Drugie ostrzeżenie – powiedział ktoś obok niego. – Nadchodzą!

Graeber przysunął swoje krzesło bliżej Elżbiety.

– Boję się – powiedziała. – Mimo dobrego wina i wszystkich postanowień.

– Ja również.

Objął ją ramieniem i wyczuł, w jakim była napięciu. Ogarnęła go nagle fala tkliwości. Elżbieta przypominała zwierzę, które kuli się węsząc niebezpieczeństwo; bynajmniej nie próbowała ukryć swego strachu, nie przybierała i nie chciała przybierać żadnej pozy, odwaga była jej obroną, życie prężyło się w niej na dźwięk syren, który zmienił się i oznaczał teraz śmierć.

Graeber zauważył, że towarzyszący blondynce mężczyzna obserwuje go. Był to chudy porucznik o cofniętym podbródku. Blondynka śmiała się głośno, podziwiana przez towarzystwo przy sąsiednim stoliku.

Piwnica lekko zadrżała. Potem dobiegł stłumiony pomruk eksplozji. Rozmowy urwały się, po chwili jednak podjęto je znowu, głośniej i jakby rozmyślnie. Szybko po sobie i znacznie bliżej nastąpiły teraz trzy dalsze wybuchy.

Graeber mocniej przytulił Elżbietę. Spostrzegł, że blondynka przestała się śmiać. Niespodzianie silne uderzenie wstrząsnęło piwnicą. Pikolak odstawił tacę i uczepił się kręconych drewnianych kolumienek bufetu.

– Spokój! – zawołał ktoś rozkazującym głosem. – To daleko stąd.

Nagle zatrzęsły się i trzasnęły mury. Światło migotało jak w źle wyświetlanym filmie, rozległ się ogłuszający łomot. W szaleńczym chaosie ciemności i jasności grupy przy stołach robiły wrażenie, jakby poruszały się na ekranie w potwornie zwolnionym tempie. Początkowo kobieta z gołymi plecami siedziała jeszcze; przy następnym wybuchu i błysku – stała, przy trzecim – biegła w kierunku ciemności; później widać było ludzi, którzy ją trzymali, a ona krzyczała; i nagle światło całkowicie zgasło i w huku powtarzanym setkami ech zdawało się, że wszystka siła ziemskiego ciążenia przestała istnieć, a piwnica unosi się w powietrzu.

– To tylko światło zgasło, Elżbieto – krzyczał Graeber. – Podmuch powietrza – nic więcej. Gdzieś zerwało przewody. Hotel nie został trafiony.

Przycisnęła się do niego.

– Świece! Zapałki! – zawołał ktoś. – Przecież tu powinny być świece! Do stu piorunów, gdzie są świece? Albo latarki kieszonkowe?

Zabłysło kilka zapałek. W wielkim, dudniącym pomieszczeniu robiły wrażenie małych, błędnych ogników i oświetlały twarze i ręce, jakby ciała rozpadły się już od samego huku i tylko ręce i twarze unosiły się jeszcze w powietrzu.

– Do stu piorunów, czy hotel nie ma zapasowych świateł? Gdzie jest kelner?

Kręgi świetlne przesuwały się do góry i na dół, w stronę ścian, tu i ówdzie, ukazując na mgnienie oka obnażone plecy kobiety w wieczorowej sukni, błysk biżuterii i ciemne, otwarte usta. Wszystko zdawało się powiewać w podmuchach czarnego wiatru, a głosy brzmiały jak słabe piski myszy Polnych nad głębokim pomrukiem rozwierającej się przepaści. Naraz rozległo się wycie, które potężniało szaleńczo i nie do zniesienia, jakby olbrzymia stalowa planeta waliła się wprost na piwnicę. Wszystko zadygotało. Kręgi świetlne opadły i zagasły. Piwnica już się nie unosiła; potworny trzask zdawał się wyłamywać wszystko i wyrzucać do góry. Graeber miał uczucie, że głową uderza w sufit. Obydwoma rękami chwycił Elżbietę; wydawało mu się, że jakaś siła odrywa ją od niego. Rzucił Elżbietę na ziemię, zasłonił sobą, ustawił krzesło nad jej głową i czekał na zerwanie się powały.

Rozległ się trzask, brzęk, pękanie, szum i łomot, jakby olbrzymia łapa uderzyła w schron i porwała go w próżnię, wydzierała płuca i żołądki z ciał i wyciskała krew z żył. Teraz nastąpić mogła już tylko ostateczna, przedśmiertna ciemność i uduszenie.

Nie nastąpiła. Natomiast rozbłysło nagle światło, wirujące, szybkie, jakby spod ziemi wytrysnął nagle słup ognia; była to biała żagiew – kobieta krzycząca:

– Płonę! Płonę! Pomocy! Pomocy!

Podskakiwała i biła ramionami wokół siebie, iskry tryskały pod jej uderzeniami, klejnoty połyskiwały, przerażona twarz była jasno oświetlona; wśród gwaru głosów posypały się na nią części mundurów, ktoś powalił ją na ziemię, a ona wiła się i krzyczała; krzyczała poprzez wycie syren i huk artylerii przeciwlotniczej i poprzez zniszczenie; krzyczała donośnie, nieludzko, a potem – spod kurtek, obrusów i poduszek – głucho i urywanie; krzyczała w ciemnej znów piwnicy, a głos jej dochodził jak z grobu.

Graeber obu rękami trzymał głowę Elżbiety, przyciskał ją do siebie zakrywając dłońmi jej uszy, aż pożar i krzyki ustały i przeszły w kwilenie, ciemność i swąd spalonych ubrań, ciała i włosów.

– Lekarza! Sprowadźcie lekarza! Gdzie lekarz?

– Co?

– Trzeba ją przewieźć do szpitala! Psiakrew! Nic nie widać! Musimy ją wynieść.

– Teraz? – spytał ktoś. – Dokąd?

Wszyscy zamilkli. Nasłuchiwali. Na zewnątrz szalała artyleria. Ale wybuchy ustały.

– Odlecieli! Skończone!

– Leż – szepnął Graeber Elżbiecie do ucha. – Nie ruszaj się. Już po wszystkim. Ale jeszcze leż. Tu nikt cię nie stratuje. Nie ruszaj się.

– Musimy jeszcze zaczekać. Może nadlecieć następna fala samolotów – oświadczył ktoś powolnym, mentorskim głosem. – Na ulicy nie jest bezpiecznie. Wciąż jeszcze zagrażają tam odłamki!

W drzwiach zajaśniał krąg światła elektrycznej latarki. Leżąca na ziemi kobieta zaczęła znów krzyczeć:

– Nie! Nie! Zgaście! Zagaście ogień!

– To nie ogień. To latarka kieszonkowa.

Snop światła drżał lekko poprzez ciemność. Była to bardzo mała latarka.

– Tutaj! Niech pan tutaj podejdzie! Kto to? Kto tam ma latarkę?

Promień zakreślił szybki łuk, przemknął tam i z powrotem po suficie i oświetlił nakrochmalony gors, kawałek fraka, czarną muszkę i zakłopotaną twarz.

– To ja, starszy kelner Fritz. Sala restauracyjna jest zniszczona. Nie możemy już podawać. Gdyby państwo zechcieli uregulować rachunki…

– Co?

Fritz wciąż jeszcze oświetlał siebie.

– Nalot się skończył. Przyniosłem latarkę i rachunki…

– Co? Ależ to niesłychane!

– Proszę pana – odparł bezradnie Fritz w ciemność – starszy kelner własną kieszenią odpowiada wobec restauracji…

– Niesłychane! – parsknął mężczyzna w ciemności. – Ma pan nas za oszustów?! I po co oświetla pan swoją głupią fizjonomię! Niech pan podejdzie! Ale prędko! Tu jest ktoś ranny!

Fritz znowu zniknął w ciemności. Snop światła przemknął po ścianach, po paśmie włosów Elżbiety, wzdłuż podłogi, aż dotarł do kupki mundurów i tam się zatrzymał.

– Mój Boże! – powiedział jakiś mężczyzna bez marynarki, którego biała koszula blado jaśniała w ciemności.

Cofnął się. Tylko ręce jego były jeszcze widoczne w kręgu dygocącego nad nim światła. Starszy kelner dygotał chyba również. Mundury odrzucono.

– Mój Boże! – powtórzył mężczyzna.

– Nie patrz tam – powiedział Graeber. – To się wszędzie może zdarzyć. To nie ma nic wspólnego z nalotem. Ale ty nie powinnaś zostawać w mieście. Zawiozę cię na wieś; wsi nie bombardują. Znam taką. Haste. Znam też tamtejszych ludzi. Na pewno cię przyjmą. Możemy u nich zamieszkać. Tam będzie bezpiecznie.

– Nosze – powiedział klęczący mężczyzna. – Czy w hotelu nie ma noszy?

– Sądzę, że tak, panie… panie…

Starszy kelner nie mógł rozpoznać rangi. Kurtka mundurowa klęczącego leżała wraz z innymi rzeczami na ziemi, obok kobiety; teraz był on tylko mężczyzną w szelkach, z kordem u boku i rozkazującym głosem.

– Proszę mi wybaczyć, że mówiłem o rachunkach – powiedział Fritz – ale nie wiedziałem, że ktoś jest ranny.

– Jazda! Niech pan przyniesie nosze! Albo chwileczkę, pójdę z panem. Jak jest na ulicy? Można przejść?

– Tak.

Mężczyzna podniósł się, nałożył kurtkę i nagle stał się majorem. Światło zniknęło, a wraz z nim jak gdyby zniknął promyk nadziei. Kobieta na ziemi jęczała.

– Wanda – rozległ się czyjś zatroskany głos. – Wanda, co my teraz zrobimy? Wanda?

– Możemy wyjść – oświadczył ktoś.

– Nie było jeszcze odwołania alarmu – odparł mentorski głos.

– Do diabła z pańskim odwołaniem! Gdzie jest światło? Światło!

– Nie, nie… nie trzeba światła! – krzyczała kobieta. – Nie trzeba światła…

– Potrzebny tu lekarz… morfina…

– Wanda – odezwał się wzburzony głos – co powiemy Eberhardtowi? Co…

Światło pojawiło się znowu. Tym razem była to lampa naftowa. Trzymał ją major. Dwaj kelnerzy we frakach nieśli za nim nosze.

– Telefon nie funkcjonuje – powiedział major. – Linia zerwana. Chodźcie tutaj z noszami. – Postawił lampę na ziemi.

– Wanda! – odezwał się znów mężczyzna. – Wanda!

– Na bok! – rozkazał major. – Później. – Ukląkł obok kobiety i po chwili podniósł się. – Tak, to na razie wszystko. Wkrótce pani zaśnie. Miałem przy sobie zastrzyk na wszelki wypadek. Ostrożnie! Ostrożnie kłaść na nosze! Musimy zaczekać na ulicy, aż znajdziemy jakiś ambulans. Jeśli w ogóle znajdziemy…

– Tak jest, panie majorze – odparł służbiście starszy kelner.

Nosze zakołysały się przy wynoszeniu. Czarna, poparzona i pozbawiona włosów głowa chwiała się na nich tam i z powrotem. Ciało przykryto obrusem.

– Umarła? – spytała Elżbieta.

– Nie – odparł Graeber. – Wyliże się z tego. Włosy znów odrosną.

– A twarz?

– Oczy nie były uszkodzone. Wszystko się zagoi. Widziałem już wielu poparzonych. To nie jest szczególnie groźny wypadek.

– Jak to się stało?

– Suknia jej zajęła się ogniem. Zbyt blisko podeszła do zapałek. To wszystko. Schron jest dobry. Wytrzymał ciężkie bezpośrednie uderzenie.

Graeber podniósł krzesło, które ustawił nad głową Elżbiety. Nadepnął przy tym na skorupy butelek i spostrzegł, że drzwi prowadzące do piwnicy z winami są wyłamane. Część półek zwisała, butelki były potłuczone i porozrzucane, a wino płynęło po ziemi jak ciemny olej.

– Chwileczkę – powiedział do Elżbiety i wziął swój płaszcz. Wszedł do piwnicy i zaraz wrócił. – Tak, teraz możemy iść.

Na ulicy stały nosze z leżącą na nich kobietą. Dwaj kelnerzy gwizdali na palcach przywołując samochód.

– Co teraz powie Eberhardt? – pytał znów mężczyzna wzburzonym głosem. – Mój Boże, co za przeklęty pech! Jak mu to wytłumaczymy?…

“Eberhardt to chyba mąż" – pomyślał Graeber i zagadnął jednego z gwiżdżących:

– Gdzie jest kelner z winiarni?

– Który? Otto czy Karol?

– Mały, stary, wygląda jak bocian.

– Otto. Nie żyje. Winiarnia się zawaliła. Żyrandol spadł mu na głowę. Otto nie żyje, proszę pana.

Graeber milczał przez chwilę.

– Jestem mu winien za butelkę wina – powiedział wreszcie.

Kelner otarł czoło.

– Może pan mnie zapłacić. Co to było?

– Butelka Johannisberger Kahlenberg.

– Wytrawne?

– Nie.

Kelner wyjął cennik z kieszeni, pstryknął latarką i pokazał go Graeberowi.

– Cztery marki, proszę pana. Łącznie z procentem cztery czterdzieści.

Graeber wręczył mu pieniądze. Kelner schował je do kieszeni. Graeber był przekonany, że ich nie odda.

– Chodźmy – powiedział do Elżbiety.

Wyszukali przejście między ruinami. Paliło się w dzielnicy południowej. Niebo było szare i czerwone, wiatr gnał duszące kłęby dymu.

– Musimy sprawdzić, Elżbieto, czy twoje mieszkanie jeszcze istnieje.

Potrząsnęła głową.

– Na to mamy zawsze czas. Zostańmy lepiej na powietrzu.

Doszli do placu, gdzie znajdował się schron przeciwlotniczy, w którym spędzili pierwszy wieczór. Wejście ziało mętnym oparem jak brama do piekieł. Usiedli na ławce przy skwerze.

– Jesteś głodna? – spytał Graeber. – Nie dostałaś nic do jedzenia.

– Nie szkodzi. Nie mogłabym teraz jeść.

Odwinął płaszcz, zadźwięczało szkło; wyciągnął z kieszeni dwie butelki.

– Nawet nie wiem, co zdobyłem. Ta tutaj wygląda na koniak.

– Skąd to masz? – zapytała Elżbieta zdumiona.

– Z piwnicy. Drzwi stały otworem. Dziesiątki butelek potłukły się. Załóżmy, że i te byłyby rozbite.

– Po prostu wziąłeś je sobie?

– Oczywiście. Jeśli żołnierz omija otwartą piwnicę z winem, to znaczy, że jest ciężko chory. Nauczono mnie myśleć i postępować praktycznie. Dziesięcioro przykazań nie obowiązuje żołnierzy.

– Z pewnością nie. – Elżbieta spojrzała na niego. – Tak samo jak wiele innych przykazań. Co my o was właściwie wiemy?

– Ty wiesz już nieco za dużo.

– Co my o was właściwie wiemy? – powtórzyła. – Tutaj nie jesteście sobą. Sobą jesteście tam, skąd przyjeżdżacie. Ale któż o tym cokolwiek wie?

Z drugiej kieszeni płaszcza Graeber wyciągnął dwie dalsze butelki.

– Tę można otworzyć bez korkociągu. To szampan. – Odkręcił drut. – Mam nadzieję, że zastrzeżenia natury moralnej nie przeszkodzą ci go wypić!

– Nie. Już nie.

– Nie będziemy nim oblewali żadnej okazji, więc nie przyniesie nam pecha. Wypijemy go, bo jesteśmy spragnieni i nie mamy nic innego. No i dlatego, że jeszcze żyjemy.

Elżbieta uśmiechnęła się.

– Nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć. Ja to już zrozumiałam. Ale wyjaśnij mi coś innego. Dlaczego zapłaciłeś za tamtą butelkę, jeśli wziąłeś te cztery?

– To wielka różnica. Gdybym za tamtą butelkę nie zapłacił, popełniłbym zwykłe oszustwo.

Ostrożnie wykręcił korek, aby nie wystrzelił.

– Musimy pić z butelki, Elżbieto. Nauczę cię tego.


Nastała cisza. Krwawa łuna rozlewała się coraz szerzej. W tym dziwnym świetle wszystko stawało się nierealne.

– Spójrz na tamto drzewo – zawołała nagle Elżbieta. – Kwitnie!

Graeber popatrzył we wskazanym kierunku. Wybuch bomby wyrwał całe niemal drzewo z ziemi, rozdarł pień, oberwał kilka gałęzi, część korzeni zwisała w powietrzu. Ale istotnie – drzewo obsypane było białym, różowo oświetlonym kwieciem.

– Sąsiedni dom spalił się. Może to żar spowodował, że zakwitło – powiedział. – Wyprzedziło wszystkie inne, a przecież jest najbardziej zniszczone.

Elżbieta podniosła się i poszła w stronę drzewa. Ławka, na której siedzieli, stała w cieniu, a ona – jak tancerka w światła sceny – wstąpiła teraz w rozwiany odblask pożarów. Otoczył ją niby czerwony wiatr i świecił za nią jak olbrzymia średniowieczna kometa zwiastująca koniec świata lub narodziny Zbawiciela.

– Kwitnie – powtórzyła. – Dla drzew nastała już wiosna. Wszystko inne nic ich nie obchodzi.

– Tak – odparł Graeber. – One nas uczą. Ciągle nas uczą. Dziś po południu była to lipa, teraz to kwitnące drzewo. Rosną i wypuszczają liście i kwiaty; nawet złamane, rozwijają się nadal, jeżeli choć kawałek korzenia tkwi jeszcze w ziemi. Bezustannie nas uczą, nie skarżą się i nie litują nad sobą.

Elżbieta powróciła wolnym krokiem. Skóra jej połyskiwała w przedziwnym, bezcieniowym blasku, a twarz wydawała się przez chwilę zaczarowana, jakby sama stanowiła część tajemnicy rozkwitających pąków, zniszczenia i niewzruszonego, wiecznego rozwoju. Potem wyszła ze światła jak z kręgu reflektora i znów stanęła w cieniu obok niego, ciepła, oddychająca i żywa. Przyciągnął ją do siebie na dół i nagle drzewo stało się ogromne, sięgające konarami ku krwawemu niebu, a kwiecie bliskie; zdawało mu się, że to lipa, a potem, że to ziemia, która się unosi, staje się glebą i niebem, i Elżbietą; posiadł ją, a ona mu się nie opierała.

Загрузка...