Po dwóch dniach Graeber odnalazł swój pułk i zameldował się w kancelarii kompanii. Feldfebla nie było. Tylko pisarz siedział bezczynnie przy stole. Wieś leżała o sto dwadzieścia kilometrów na zachód od ostatnich pozycji, które znał Graeber.
– Jak tu jest? – spytał.
– Zasranie. Jak przeszedł urlop?
– Tak sobie. Gorąco tu było?
– Jeszcze jak! Sam widzisz, gdzie się teraz znajdujemy.
– Gdzie kompania?
– Jeden pluton kopie rowy. Drugi grzebie zabitych. Wrócą w południe.
– Dużo się zmieniło?
– Sam zobaczysz. Nie wiem, kto tu jeszcze był, kiedy odjeżdżałeś. Dostaliśmy sporo rekrutów. Dzieciaki. Padają jak muchy w zimie. Nie mają pojęcia o wojnie. Mamy nowego sierżanta-szefa. Stary nie żyje. Gruby Meinert.
– Był na linii?
– Nie. W latrynie go trzepnęło. Wyleciał w powietrze z całym kramem. – Pisarz ziewnął. – Sam zobaczysz, co się dzieje. Dlaczego nie postarałeś się w ojczyźnie dostać w tyłek małym, przyjemnym odłamkiem bomby?
– Tak – powiedział Graeber. – Właśnie. Najlepsze pomysły przychodzą do głowy, kiedy już jest za późno.
– Ja bym spokojnie wrócił o kilka dni później. Nikt by w tym bałaganie nie zauważył…
– To także wpada człowiekowi na myśl dopiero po powrocie.
Graeber szedł przez wieś. Podobna była do tej, w której ostatnio stacjonował. Wszystkie te wioski były do siebie podobne, wszystkie – jednakowo zniszczone. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz znikł już prawie cały śnieg. Wszystko było mokre i zabłocone: buty zapadały głęboko, a ziemia trzymała je mocno, jakby chciała wciągnąć w głąb. Na głównej ulicy ułożono deski; chlupotały w wodzie, a gdy stąpnęło się na jeden koniec, drugi unosił się do góry, ociekając błotem.
Słońce świeciło i było dość ciepło. Graeberowi wydawało się, że jest tu znacznie cieplej niż w Niemczech. Nasłuchiwał odgłosów frontu. Silny ogień artyleryjski dudnił, nabrzmiewał i opadał. Graeber odszukał piwnicę, którą mu wskazał pisarz, i złożył swoje rzeczy na wolnym miejscu. Wściekał się, że nie przekroczył urlopu jeszcze o jeden lub dwa dni. Miał wrażenie, że naprawdę nikt go tutaj nie potrzebuje. Znów wyszedł na dwór. Za wsią wykopano rowy strzeleckie; wypełniała je teraz woda, a ściany pozapadały się. W kilku miejscach zbudowano małe bunkry betonowe. W wilgotnym krajobrazie wznosiły się jak nagrobki.
Graeber zawrócił. Na głównej ulicy spostrzegł dowódcę kompanii; Rahe balansował na deskach jak bocian w rogowych okularach. Graeber zameldował się u niego.
– Mieliście szczęście – powiedział Rahe. – Zaraz po waszym odjeździe wstrzymano urlopy. – Spojrzał na Graebera jasnymi oczami. – Opłaciło się?
– Tak – odparł Graeber.
– To dobrze. Całkiem ugrzęźliśmy tu w błocie. To są tymczasowe stanowiska. Cofniemy się prawdopodobnie na rezerwowe pozycje, które teraz zbudowano. Widzieliście je? Musieliście tamtędy przejeżdżać.
– Nie, nie widziałem.
– Nie?
– Nie, panie poruczniku.
– Znajdują się mniej więcej o czterdzieści kilometrów stąd.
– Chyba minęliśmy je w nocy. Cały czas spałem.
– To możliwe. – Rahe znów popatrzył badawczo na Graebera, jakby chciał go jeszcze o coś spytać. Potem dodał: – Dowódca waszego plutonu, podporucznik Muller, został zabity. Macie teraz podporucznika Massa.
– Tak jest.
Rahe grzebał laską w mokrej glinie.
– Póki to błoto nie obeschnie, ciężko będzie Rosjanom posuwać się naprzód z artylerią i czołgami. Daje nam to czas na przegrupowanie. Wszystko ma swoje dobre i złe strony, prawda? Dobrze, że wróciliście, Graeber. Potrzeba nam starych żołnierzy, aby przeszkolić trochę młode rezerwy. – Nadal grzebał w glinie. – Jak było w domu?
– Podobnie jak tutaj. Częste naloty.
– Doprawdy? Tak źle?
– Nie wiem, jak źle w porównaniu do innych miast. Ale co kilka dni był przynajmniej jeden nalot.
Rahe spojrzał na Graebera, jakby oczekiwał, że ten jeszcze coś powie. Ale Graeber milczał.
W południe wrócili inni.
– Nasz urlopnik! – powiedział Immermann. – Chłopie, po co wróciłeś do tego gówna? Dlaczego nie zdezerterowałeś?
– Dokąd? – spytał Graeber.
Immermann podrapał się w głowę.
– Do Szwajcarii – powiedział wreszcie.
– O tym nie pomyślałem, ty cwaniaku. A przecież do Szwajcarii odchodzą codziennie specjalne luksusowe pociągi dla dezerterów. Na dachach mają wymalowany czerwony krzyż i nie są bombardowane. A wzdłuż całej granicy szwajcarskiej stoją bramy triumfalne z napisem “Witajcie!" Masz jeszcze jakieś pomysły, ty bałwanie? I odkąd to pozwalasz sobie mówić w ten sposób?
– Zawsze sobie pozwalałem. Tylko zapomniałeś o tym w ojczyźnie, gdzie wszyscy mówią szeptem. Cofamy się, bracie, uciekamy niemal. Co sto kilometrów ton się zmienia, staje się swobodniejszy.
Immermann zaczął czyścić mundur z błota.
– Muller zabity – powiedział. – Meinecke i Schróder w lazarecie. Mucke dostał postrzał w brzuch. Podobno wykitował w Warszawie. Kto tu jeszcze był ze starych? Ach, prawda, Berning – stracił prawą nogę. Wykrwawił się.
– Hirschland – powiedział Graeber.
– Hirschland? Co się z nim stało?
– On też nie żyje.
– Zawracanie głowy. Przecież siedzi tam, po prawej stronie.
Graeber spojrzał. Rzeczywiście, Hirschland siedział na starej beczce czyszcząc menażkę. “Do diabła – pomyślał. – Co to ma znaczyć?”
– Jego matka otrzymała zawiadomienie, że został zabity. Muszę go zapytać.
Podszedł do Hirschlanda.
– Byłem u twojej matki.
– Naprawdę? Nie zapomniałeś? Nie przypuszczałem, że to zrobisz.
– Dlaczego nie?
– Nie jestem przyzwyczajony, żeby ludzie o mnie pamiętali.
Graeber pomyślał, że i on prawie o tym zapomniał.
– Jak się czuje? Jak jej się powodzi? – spytał Hirschland. – Powiedziałeś, że jestem zdrów?
– Słuchaj, twoja matka przypuszcza, że ty nie żyjesz. Otrzymała zawiadomienie z kompanii.
– Co? To niemożliwe!
– Sama mi powiedziała.
– Ależ ja piszę do niej prawie codziennie.
– Przekonana jest, że to listy, które pisałeś przedtem. Jakim cudem to się stało? Przecież tu nie ma dwóch Hirschlandów.
– Nie. Ktoś musiał to zrobić umyślnie.
– Nikt by czegoś podobnego nie zrobił umyślnie.
– Nie? Steinbrenner też nie?
– On jeszcze żyje?
– Oczywiście. A po śmierci feldfebla został na dwa dni odkomenderowany do kancelarii, bo pisarz zachorował.
– Ależ to byłoby ohydne fałszerstwo.
– Tak.
– Nie przypuszczam, żeby Rahe podpisywał takie listy.
– Moja matka nie zna jego podpisu. Każdy podpis ma dla niej takie samo znaczenie.
Cała historia wydała się nagle Graeberowi bardziej prawdopodobna.
– Co za świński kawał – mruknął. – Trudno w to uwierzyć. Dlaczego właściwie ten bękart to zrobił?
– Dla kawału. Żeby mnie “wychować". Przecież w moich żyłach płynie żydowska krew. Co matka mówiła?
– Była spokojna. Musisz ją natychmiast zawiadomić. Napisz jej, co ci powiedziałem. Na pewno przypomni sobie, że u niej byłem.
– Długo to potrwa, nim dostanie mój list.
Graeber spostrzegł, że wargi Hirschlanda drżą.
– Chodźmy do kancelarii – powiedział. – Zażądamy, żeby wysłano sprostowanie albo depeszę. W przeciwnym razie pójdziemy do Rahego.
– Nie możemy tego zrobić.
– Dlaczego nie? Możemy zrobić jeszcze więcej. Możemy zrobić raport na Steinbrennera.
– Nie. Ja tego nie mogę zrobić. Nie mam dowodów. A jeślibym nawet… Nie, nie mogę złożyć skargi. Ja nie. Rozumiesz?
– Tak, Hirschland – powiedział Graeber ponuro. – Ale nie zawsze tak będzie.
Po kolacji spotkał Steinbrennera, który był opalony i pogodny. Wyglądał jak osmalony słońcem gotycki anioł.
– Jakie są nastroje w ojczyźnie? – spytał.
Graeber odstawił menażkę.
– Gdy przyjechaliśmy na granicę, zawołał nas pewien kapitan SS i pouczył, że pod najsurowszą karą nie wolno powiedzieć ani słowa o sytuacji w ojczyźnie.
Steinbrenner zaśmiał się.
– Ja sam jestem z SS. Mnie możesz powiedzieć.
– Byłbym skończonym osłem. “Najsurowsza kara" to znaczy – być rozstrzelanym za sabotowanie ducha wojennego Rzeszy.
Steinbrenner przestał się śmiać.
– Mówisz tak, jakby nie wiem co było do opowiadania. Jakby tam już nastąpiła katastrofa!
– Ja nic nie mówię. Powtarzam tylko, co nam oświadczył kapitan SS.
Steinbrenner uważnie popatrzył na Graebera.
– Ożeniłeś się?
– Skąd ty o tym wiesz?
– Ja wiem wszystko.
– Dowiedziałeś się w kancelarii. Nie udawaj ważniaka. Często tam bywasz, prawda?
– Wtedy, kiedy zachodzi potrzeba. Jak pojadę na urlop, też się ożenię.
– Tak? Wiesz już z kim?
– Z córką obersturmbannfuhrera w moim mieście rodzinnym.
– Naturalnie!
Steinbrenner nie zrozumiał ironii.
– Połączenie krwi jest pierwszorzędne – oświadczył, całkowicie zaabsorbowany swoimi planami. – Nordycko-fryzyjska z mojej i reńsko-dolnosaksońska z jej strony. Rodzina nam pomoże, a prócz tego dostaniemy subwencję rasową od państwa. Dzieci, oczywiście, będą miały w przyszłości specjalne przywileje w kształceniu się – partia już to zapewni. Za pięć lat moja żona, jako wzorowa matka, godna będzie zająć odpowiedzialne stanowisko w Niemieckiej Organizacji Kobiecej. Jeśli będziemy mieli dwojaczki lub trojaczki, może już za dwa albo trzy lata, sam fuhrer zostanie ich ojcem chrzestnym. Przy piątym dziecku zostanie nim już bezwarunkowo. A wówczas mam zapewnioną wspaniałą karierę. Wyobraź sobie tylko!
– Tak. Wyobrażam sobie.
– Doborowe hodowanie rasy! Musimy nie tylko wytępić Żydów, ale również zastąpić ich Niemcami czystej krwi. Nową rasą panów.
– Dużo Żydów wymordowałeś?
Steinbrenner wyszczerzył zęby.
– Gdybyś mógł zajrzeć do mojej kartoteki, nie pytałbyś. To były czasy! – Nachylił się poufale do Graebera. – Złożyłem podanie o przeniesienie. Z powrotem do dywizji SS. Tam się więcej dzieje i są większe szansę. Wszystko się tam odbywa na większą skalę. Nie urządzają nudnych sądów wojennych dla każdego zawszonego Rosjanina. Rozwalają ich całymi grupami. Nie tak dawno trzystu polskich i rosyjskich partyzantów w ciągu jednego popołudnia! Sześciu ludzi dostało za to Żelazne Krzyże. Tutaj wpadnie człowiekowi w ręce najwyżej kilku parszywych partyzantów, a za to nie można przecież dostać odznaczenia. Od czasu twojego wyjazdu nie zlikwidowaliśmy więcej niż pół tuzina. W batalionach niszczycielskich i w Służbie Bezpieczeństwa SS likwidują ich od razu całymi setkami. Tam można do czegoś dojść!
Graeber wpatrywał się w czerwony rosyjski wieczór. Kilka wron fruwało wokół jak ciemne gałgany. Steinbrenner był doskonałym wytworem partii: doskonale zdrowy, doskonale fizycznie wyćwiczony, doskonale pozbawiony wszelkiej własnej myśli i doskonale nieludzki. Był automatem, dla którego czyszczenie karabinu, musztra i zabijanie stanowiły jedno i to samo.
– To ty wysłałeś matce Hirschlanda zawiadomienie o jego śmierci? – spytał Graeber.
– Kto ci powiedział?
– Wiem o tym.
– Nic nie wiesz. Skąd mógłbyś wiedzieć?
– Dowiedziałem się. Dobry kawał!
Steinbrenner zaśmiał się. Nie zrozumiał ironii. Jego ładna twarz promieniała zadowoleniem.
– Ty też tak uważasz? Wyobrażam sobie minę tej starej baby! I nic mi nie mogą zrobić. Hirschland będzie się wystrzegał cokolwiek powiedzieć. A jeśliby nawet powiedział – to była po prostu omyłka! Zawsze może się zdarzyć.
Graeber popatrzył mu prosto w oczy.
– Masz silne nerwy!
– Nerwy? Do tego nie potrzeba silnych nerwów. Wystarczy poczucie humoru.
– Mylisz się. Konieczne są silne nerwy. Każdy, kto coś takiego zrobi, zawsze wkrótce umiera. Wszyscy o tym wiedzą.
Steinbrenner zaśmiał się głośno.
– Bzdura! Bajdurzenie starych bab!
– Wcale nie bajdurzenie starych bab. Każdy, kto to robi, wyzywa własną śmierć. To stwierdzony fakt!
– Słuchaj no – powiedział Steinbrenner. – Chyba sam w to nie wierzysz?
– Owszem. I ty także powinieneś wierzyć. To stare germańskie wierzenie. Nie chciałbym być w twojej skórze.
– Zwariowałeś? – Steinbrenner wstał. Już się nie śmiał.
– Znałem dwóch ludzi, którzy zrobili coś podobnego. Wkrótce potem obaj polegli. Inny miał szczęście – otrzymał tylko postrzał w genitalia; został impotentem. Może i tobie uda się tak tanio wymigać. Naturalnie, z dwojaczków lub trojaczków nic już wtedy nie będzie. Ale, oczywiście, ktoś inny może to za ciebie zrobić. Dla partii ważna jest jedynie czystość krwi, a nie osoba.
Steinbrenner wpatrywał się w Graebera.
– Jakiż z ciebie nieczuły osioł! Czy ty naprawdę zawsze taki byłeś? Zresztą, to wszystko bzdura, bzdura do kwadratu!
Jeszcze przez chwilę stał wahając się. Potem odszedł. Graeber położył się. Front dudnił. Latały wrony. I nagle wydało mu się, że wcale stąd nie odjeżdżał.
Pełnił wartę od północy do drugiej nad ranem. Szedł dokoła wsi. Ruiny czarno odcinały się na tle fajerwerków frontu. Niebo drżało, jaśniało i ciemniało od ognia wystrzałów artyleryjskich. W lepkim błocie buty wydawały westchnienia jak dusze potępieńców.
Ból zjawił się nagle i niespodzianie. W czasie podróży Graeber o niczym już nie myślał i popadł w zupełne otępienie. Teraz, nagle i nieoczekiwanie, przeszył go ból, jakby noże rozrywały go na strzępy.
Przystanął i czekał. Nie poruszał się. Czekał, aż noże zaczną się w niego wwiercać, aż ból zamieni się w mękę, otrzyma imiona, a wraz z imionami stanie się uchwytny i rozsądek zdoła go uciszyć lub przynajmniej pozwoli znieść z rezygnacją.
Ale to nie nastąpiło. Nie czuł nic prócz wyraźnego bólu utraty; utraty na zawsze. Między tym, co było, a tym, co jest, nie znajdował pomostu. Posiadał i utracił. Nasłuchiwał wewnętrznego głosu. Przecież gdzieś musi być jeszcze jakiś oddźwięk, jakieś echo nadziei musi jeszcze gdzieś pokutować. Nic nie znalazł; tylko pustkę i niewypowiedziany ból.
“Za wcześnie – pomyślał. – To powróci później, gdy ból minie". Próbował zakląć przeszłość, nie chciał jej utracić, pragnął ją utrwalić, nawet gdyby ból stać się miał nie do zniesienia. “To powróci, jeśli tylko wytrwam" – pomyślał. Wymieniał imiona i próbował wywołać wspomnienia. Jakby za mgłą ukazała mu się pełna rozpaczy twarz Elżbiety, taka, jaką widział po raz ostatni. Wszystkie inne jej twarze rozpłynęły się; tylko ta jedna była wyraźna. Usiłował wyobrazić sobie ogród i dom pani Witte. Udało mu się, ale miał wrażenie, jakby uderzał w klawisze fortepianu, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk. “Co to ma znaczyć? – pomyślał. – Może jej się coś stało. Może straciła przytomność. Może właśnie w tej chwili dom się zawalił. Może nie żyje".
Wyszarpnął buty z błota. Mokra ziemia westchnęła. Czuł, jak go oblewa pot.
– Zmęczysz się – powiedział ktoś.
Był to Sauer. Stał w kącie zburzonej stajni.
– Poza tym słychać cię na kilometr – oświadczył. – Co ty robisz? Gimnastykujesz się?
– Jesteś żonaty, Sauer?
– No pewnie. Jak się ma gospodarstwo, trzeba być żonatym. Bez kobiety w gospodarstwie nie dasz rady.
– Dawno już jesteś żonaty?
– Piętnaście lat. Dlaczego?
– Jak to jest, gdy się jest tak długo żonatym?
– Chłopie, co to za pytanie! Jak ma być?
– Czy to jest jak kotwica, która cię trzyma? Coś, o czym wciąż myślisz i dokąd pragniesz wrócić?
– Kotwica? Dlaczego kotwica? Pewnie, że o tym myślę. Przez cały dzisiejszy dzień, jeśli chcesz wiedzieć. Już wiosna, czas siać i sadzić! Człowiek zupełnie głupieje, kiedy o tym myśli.
– Nie pytam o gospodarstwo. Pytam o twoją żonę.
– To idzie w parze. Właśnie ci tłumaczę. Bez kobiety gospodarstwo nic nie warte. Ale co z tego masz? Nic prócz zmartwień. A na dodatek ten Immermann stale człowiekowi wmawia, że jeńcy wojenni włażą do łóżka każdej kobiety, która jest sama. – Sauer wytarł nos. – To duże, dwuosobowe łóżko – dodał nie wiadomo dlaczego.
– Immermann plecie głupstwa.
– On powiada, że kobieta, która choć raz żyła z mężczyzną, długo bez niego nie wytrzyma. Że prędko wyszuka sobie innego.
– Ach, gówno! – powiedział Graeber, wściekły nagle. – Ten przeklęty bałwan myśli, że wszyscy ludzie są jednakowi. Idiotyczne gadanie!