A więc dobrze, koledzy, niech i tak będzie, przyznaję się – powiedział Bóttcher. – Spałem z szynkarką. Co miałem począć? Przecież musiałem coś zrobić! Po co jest urlop! Nie chcę wracać na front jak cielak.
Siedział przy łóżku Feldmanna popijając kawę z pokrywki od menażki; nogi zanurzył w wiadrze z zimną wodą. Odkąd rozwalił rower, nabawił się od chodzenia pęcherzy na nogach.
– A ty? – spytał Graebera. – Co dzisiaj robiłeś? Wychodziłeś przed obiadem?
– Nie.
– Nie?
– Chrapał – wyjaśnił Feldmann. – Aż do południa. Żaden hałas nie zdołał go obudzić. Po raz pierwszy pokazał, że ma rozum.
Bóttcher wyciągnął nogi z wody i oglądał stopy. Pokryte były dużymi białymi pęcherzami.
– Popatrzcie no! Jestem dużym, silnym chłopem, ale nogi mam wrażliwe jak osesek. Całe życie już tak było. Nie twardnieją. Wszystkiego już próbowałem. I z takimi nogami znów muszę wyruszyć.
– Po co? Teraz ci się nie spieszy – powiedział Feldmann. – Masz przecież szynkarkę.
– Ach, bracie, szynkarką! To nie ma z tym nic wspólnego! A zresztą ona mnie bardzo rozczarowała.
– Za pierwszym razem po przybyciu z frontu zawsze się rozczarujesz. Wiadomo.
– Nie o tym myślałem, kolego. Poszło nawet dobrze; ale to nie było to, o co chodzi.
– Nie możesz na raz za wiele wymagać – powiedział Feldmann. Kobieta też się musi przyzwyczaić.
– Wciąż mnie jeszcze nie rozumiesz. Ona była całkiem do rzeczy, ale duchowo nie mogliśmy się dopasować. Posłuchaj! A więc leżymy już w łóżku, sprawa jest w toku i naraz w gorączce potyczki zapomniałem się i mówię do niej: Alma. A ona nazywa się Luiza, Alma nazywa się moja żona, rozumiesz…
– Rozumiem.
– To była katastrofa.
– Dobrze ci tak – odezwał się nagle jeden z karciarzy. – To sprawiedliwa kara za zdradę małżeńską, ty świnio! Mam nadzieję, że wyrzuciła cię z trzaskiem!
– Zdrada małżeńska? – Bóttcher zerwał się na nogi. – Jaka znów zdrada małżeńska?
– Nie rozumiesz? A może na dodatek jesteś jeszcze idiotą?
Karciarz, niski mężczyzna o jajowatej głowie, nienawistnie wpatrywał się w Bóttchera. Ten, w najwyższym stopniu oburzony, rozejrzał się wokół.
– Słyszał już kto takie bzdury? Jak tu można mówić o zdradzie małżeńskiej! Głupie gadanie! Co innego, gdyby tu była moja żona, a ja bym wtedy spał z inną! Ale jej tu nie ma i w tym właśnie sęk! Więc jaka to zdrada małżeńska, ty bałwanie? Gdyby ona tutaj była, na pewno nie spałbym z szynkarką!
– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedział Feldmann. – Jest zazdrosny, ot i wszystko. A co się potem stało, gdy nazwałeś ją Luizą?
– Luizą? Wcale nie Luizą. To ona się nazywa Luiza. Powiedziałem do niej: Alma.
– Niech będzie Alma, dobrze. A co potem?
– A potem? Nie uwierzysz mi, kolego! Zamiast roześmiać się albo urządzić awanturę, co ona robi? Zaczyna ryczeć. Łzy jak u krokodyla, wyobraź sobie! Grube kobiety nie powinny płakać…
Reuter kaszlnął, zamknął książkę i spojrzał z zainteresowaniem na Bóttchera.
– Dlaczego nie?
– Nie do twarzy im ze łzami. Nie pasują do ich tuszy. Grube kobiety powinny się śmiać.
– A twoja Alma śmiałaby się, gdybyś ją nazwał Luizą? – spytał zjadliwie karciarz o jajowatej głowie.
– Moja Alma – oświadczył Bóttcher spokojnie i z wyższością – najpierw dałaby mi po łbie pierwszą lepszą butelką od piwa, potem kolejne wszystkim, co nie byłoby umocowane. A w końcu, jakbym znów przyszedł do siebie, tak by mnie wykończyła, że tylko buty by ze mnie zostały. Tak by się stało, ty durniu.
Jajowaty łeb milczał przez chwilę. Zdawało się, że obraz ten go przytłoczył.
– I taką kobietę zdradzasz? – spytał ochryple.
– Ależ, człowieku, przecież ja jej wcale nie zdradzam! Gdyby tu była, nie spojrzałbym nawet na szynkarkę! To nie zdrada, to jedynie samoobrona!
Reuter odwrócił się do Graebera.
– A ty? Co ty osiągnąłeś swoją butelką armaniaku?
– Nic.
– Nic? – zdziwił się Feldmann. – I dlatego śpisz do południa jak zabity?
– Tak. Diabli wiedzą, dlaczego jestem nagle taki zmęczony. Mógłbym zaraz spać dalej. Czuję się, jakbym przez cały tydzień oka nie zmrużył.
– To połóż się i śpij dalej.
– Mądra rada – powiedział Reuter. – Rada mistrza śpiochów, Feldmanna.
– Feldmann jest osłem – oświadczył jajowaty łeb, który właśnie pasował. – Prześpi cały urlop i nawet nie poczuje, że go miał. Z równym powodzeniem mógłby spać na froncie i tylko śnić o urlopie.
– Akurat, bracie. Chodzi właśnie o coś wręcz przeciwnego – odparł Feldmann. – Śpię tutaj i śni mi się, że jestem na froncie.
– A gdzie jesteś naprawdę? – spytał Reuter.
– Co? Tutaj, ma się rozumieć!
– Czy aby na pewno?
Jajowaty łeb zarechotał.
– To właśnie miałem na myśli. Wszystko jedno, gdzie on jest, jeśli i tak bez przerwy śpi. Tylko ten bydlak tego nie rozumie.
– To wcale nie wszystko jedno, gdy się budzę, wy spryciarze – oświadczył Feldmann, nagle rozgniewany, i położył się z powrotem.
Reuter znów zagadnął Graebera:
– A ty? Co zamierzasz zdziałać dzisiaj dla swej nieśmiertelnej duszy?
– Powiedz mi, dokąd tu można pójść na dobrą kolację?
– Samemu?
– Nie.
– Idź do “Germanii". To jedyne miejsce. Tylko nie wiem, czy cię wpuszczą w twoich frontowych łachach. To jest hotel dla oficerów. Restauracja także. Chyba że kelner będzie miał szacunek dla twoich świecidełek.
Graeber spojrzał po sobie. Mundur jego był połatany i bardzo wytarty.
– Możesz mi pożyczyć swoją kurtkę?
– Chętnie. Ważysz tylko o trzydzieści funtów mniej ode mnie. Już przy drzwiach cię wyrzucą. Ale mogę się wystarać o galowy mundur podoficera na twoją miarę i o spodnie również. Jeśli na wierzch nałożysz płaszcz, nikt w koszarach tego nie zauważy. Dlaczego wciąż jeszcze jesteś zwykłym strzelceni? Przecież już od dawna powinieneś być podporucznikiem.
– Byłem już raz podoficerem. Ale sprałem pewnego podporucznika i za to zostałem zdegradowany. Miałem szczęście, że nie trafiłem do karnej kompanii. Ale od tego czasu koniec z awansem.
– Aha! Wobec tego masz nawet moralne prawo do munduru podoficera. Jeśli zaprowadzisz swoją damę do “Germanii", zamów sobie wino marki Johannisberger Kochsberg rocznik 1937, z piwnic G.H. von Mumma. Umarłego stawia na nogi.
– Doskonale. Tego mi właśnie potrzeba.
Spadła mgła. Graeber stał na moście przerzuconym przez rzekę. Woda, czarna, pełna rumowiska, płynęła gnuśnie między belkami i sprzętami domowymi. Z białego oparu wyłaniała się po drugiej stronie ciemna sylwetka szkoły. Przez chwilę wpatrywał się w przeciwległy brzeg, potem ruszył dalej przez most i skręcił w wąską uliczkę wiodącą do szkolnego podwórka. Wielka żelazna brama, wilgotna od mgły, stała szeroko otwarta. Wszedł do środka. Podwórze szkolne świeciło pustkami, było już późno. Minął je i dotarł do brzegu rzeki. Pnie kasztanów czerniały we mgle, jakby były z węgla. Pod nimi stały mokre ławki. Graeber przypomniał sobie, że często tu przesiadywał. Nic z tego, o czym wówczas marzył, nie spełniło się. Prosto ze szkoły poszedł na wojnę.
Jakiś czas wpatrywał się w rzekę. Woda wyrzuciła na brzeg połamane łóżko. Ciężkie, mokre poduszki leżały w nim jak napęczniałe gąbki. Wzdrygnął się z zimna. Zawrócił i przystanął przed budynkiem szkolnym. Nacisnął klamkę, drzwi nie były zamknięte. Otworzył je i z wahaniem wszedł do środka. Stanął w hallu i rozejrzał się. Otoczyła go duszna atmosfera szkoły dostrzegł mroczne schody i ciemno pomalowane drzwi prowadzące do auli i do sali konferencyjnej. Nie odczuwał niczego, nawet pogardy czy ironii – tylko pustkę. Pomyślał o Wellmannie. “Mówił, że nie należy wracać Miał rację". Wszystkie doświadczenia zdobyte po ukończeniu szkoły zaprzeczały temu, czego się tutaj uczył. Nic już nie pozostało. To było bankructwo.
Odwrócił się i wyszedł. Po obu stronach drzwi wejściowych zauważył dwie tablice pamiątkowe ku czci poległych. Tę po prawej stronie znał; poświęcona była tym, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej. Podczas wszystkich uroczystości partyjnych wieńczono ją jedliną i dębowym liściem, a dyrektor Schimmel wygłaszał przed nią płomienne mowy o zemście, “Wielkich Niemczech" i zbliżającym się odwecie. Schimmel miał duży, miękki brzuch i zawsze straszliwie się pocił. Tablicy po lewej stronie Graeber nie znał. Była nowa, przeznaczona dla poległych w obecnej wojnie. Czytał nazwiska. Choć było ich wiele, nie zapełniały całej tablicy, a obok zostało jeszcze miejsce na drugą.
Na podwórzu spotkał pedela.
– Pan tu czegoś szuka? – spytał staruszek.
– Nie, niczego nie szukam.
Graeber poszedł dalej. Nagle coś sobie przypomniał.
– Nie wie pan, gdzie mieszka Pohlmann? Ten, który tu wykładał.
– Pan Pohlmann już u nas nie pracuje.
– O tym wiem. Ale gdzie mieszka?
Pedel obejrzał się.
– Nikt nie podsłuchuje – powiedział Graeber. – Zna pan jego adres?
– Dawniej mieszkał na Jahnplatz pod numerem szóstym, ale może się później przeprowadził, tego nie wiem. Był pan naszym uczniem?
– Tak. A Schimmel jest tu jeszcze dyrektorem?
– Ma się rozumieć – odparł pedel zdziwiony. – Oczywiście. A czemu miałby nie być?
– To prawda – powiedział Graeber. – Czemu nie?
Poszedł dalej. Po kwadransie zauważył, że zabłądził. Mgła zgęstniała, a on zagubił się wśród ruin. Wszystkie wyglądały podobnie, ulic nie można było odróżnić. Dziwne uczucie – jakby zabłądził w samym sobie.
Trwało jakiś czas, nim odnalazł drogę do Hakenstrasse. Nagle zerwał się wiatr i mgła zaczęła falować i kłębić się jak milczące, upiorne morze.
Doszedł do domu swoich rodziców. Nie znalazł tam wiadomości i właśnie chciał odejść, gdy usłyszał jakieś dziwnie brzmiące tony, podobne do dźwięku harfy. Obejrzał się. Ulica była pusta jak okiem sięgnąć. Dźwięk zabrzmiał znowu, wyższy teraz, jękliwy i rozkołysany, jakby w morzu mgły ostrzegawczo dzwoniła niewidoczna boja. Powtarzał się, głębszy, potem wyższy, nieregularnie, a jednak niemal w równomiernych odstępach, i wydawało się, że nadpływa z powietrza, jakby gdzieś na dachach potrącał ktoś struny harfy.
Graeber nasłuchiwał. Próbował iść w stronę dźwięków, ale nie mógł ustalić kierunku. Zdawały się dochodzić zewsząd, silne i wołające to pojedynczo, to niby arpeggio - nierozwiązany akord rozpaczliwego żalu.
“To komendant obrony przeciwlotniczej – pomyślał. – Pomyleniec. Któż by inny?" Podszedł do domu, z którego stał tylko fronton, i szarpnął drzwi. W głębi jakaś postać zerwała się z fotela. Graeber zauważył, że był to ten sam zielony fotel, który stał przedtem na ruinach domu jego rodziców.
– Co się stało? – ostro zapytał zaskoczony komendant.
Graeber spostrzegł, że tamten nie ma nic w ręku. Dźwięki rozbrzmiewały nadal.
– Co to jest? Skąd to pochodzi?
Stary zbliżył do Graeber a wilgotną twarz.
– Ach, nasz żołnierz! Obrońca ojczyzny! Co to jest? Nie słyszy pan? Requiem dla zasypanych! Wołanie o ratunek! Wykopcie ich! Wykopcie ich! Skończcie z tym mordem!
– Bzdura! – Graeber patrzył w górę poprzez wznoszącą się mgłę. Coś jakby ciemny kabel kołysało się na wietrze, a za każdym razem, gdy opadało, słychać było zagadkowy dźwięk gongu. Nagle przypomniał sobie fortepian z zerwaną pokrywą wysoko zawieszony w ruinach. Kabel uderzał o odkryte struny.
– To fortepian! – powiedział.
– Fortepian! Fortepian! – przedrzeźniał go stary. – Dużo się pan na tym zna, nieszczęsny morderco! To dzwon za umarłych, wiatr go porusza! Niebo woła o zmiłowanie, ty strzelający automacie, o zmiłowanie, którego już nie ma na ziemi! Cóż pan wie o śmierci, niszczycielu?! I skąd pan miałby niej wiedzieć? Ci, którzy ją powodują, nigdy o niej nic nie wiedzą! – Pochylił się. – Umarli są wszędzie – szepnął. – Leżą pod gruzami, mają zmiażdżone twarze i rozkrzyżowane ramiona, leżą tu, ale zmartwychwstaną i przepędzą was…
Graeber cofnął się na ulicę.
– Przepędzą – szeptał za nim komendant. – Będą was oskarżać i sądzić za każdego z osobna…
Graeber już go nie widział. Tylko zza kłębiących się strzępów słyszał jeszcze ochrypły głos:
– “Bo cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili" – głosi Pan…
– Idź do diabła! – mruknął Graeber. – Idź do diabła i zakop się sam pod ruinami, na których straszysz jak ptak umarłych! – Poszedł dalej. “Umarli – pomyślał z goryczą. – Umarli, umarli! Dosyć już mam umarłych! Po co tu wróciłem? Czy nie po to, aby przekonać się, że gdzieś w tej pustyni istnieje jeszcze życie?”
Zadzwonił. Drzwi otworzyły się natychmiast, jak gdyby ktoś za nimi czatował.
– Ach, to pan… – powiedziała pani Lieser, zaskoczona.
– Tak, to ja – odparł Graeber. Spodziewał się ujrzeć Elżbietę.
W tej samej chwili wyszła ze swego pokoju. Pani Lieser tym razem usunęła się bez słowa.
– Wejdź, Ernst – zawołała Elżbieta. – Zaraz będę gotowa.
– Czy to twoja najjaśniejsza suknia? – spytał, gdy znaleźli się w pokoju. Elżbieta miała na sobie czarny pulower i ciemną spódnicę. – Zapomniałaś, że dzisiaj wychodzimy?
– Mówiłeś to na serio?
– Oczywiście! Popatrz na mnie! Oto paradny mundur podoficera! Kolega mi go dostarczył. Zostałem oszustem, aby pójść z tobą do hotelu “Germania". Chociaż nie jestem pewien, czy nie wpuszczają tam dopiero od podporucznika wzwyż. Wszystko prawdopodobnie będzie zależało od ciebie. Nie masz innej sukni?
– Tak, ale…
Graeber spostrzegł na stole butelkę wódki od Bindinga.
– Wiem, o czym myślisz – powiedział. – Ale teraz zapomnij. Zapomnij także o pani Lieser i o sąsiadach. Nikomu tym nie zaszkodzisz; musisz kiedyś wyjść, rozerwać się, inaczej zwariujesz. Chodź, napij się wódki.
Napełnił kieliszek i podał jej. Wypiła.
– Dobrze – powiedziała. – To nie potrwa długo. Byłam już mniej więcej przygotowana, tylko nie miałam pewności, czy ty nie zapomniałeś. Musisz wyjść z pokoju, gdy będę się przebierała, bo pani Lieser gotowa mnie zadenuncjować jako prostytutkę.
– W tym wypadku nic by nie wskórała. Z żołnierzem – to czyn patriotyczny. Ale poczekam na ulicy, nie w przedpokoju.
Wyszedł. Mgła zrzedła, ale między ścianami domów kłębiła się jeszcze jak para w pralni. Nagle Graeber usłyszał nad sobą brzęk otwieranego okna. Ujęta w ramy światła, wychyliła się Elżbieta z obnażonymi ramionami, trzymając dwie suknie: jedną złocistobrązową, drugą ciemną, o nieokreślonej barwie. Powiewały jak flagi na wietrze.
– Którą? – spytała.
Wskazał na złocistą. Skinęła głową i zamknęła okno. Obejrzał się. Nikt nie zauważył tego wykroczenia przeciwko przepisom obrony przeciwlotniczej.
Chodził tam i z powrotem, ale noc wydała się nagle bardziej rozległa i pełna. Zmęczenie dnia, przedziwny nastrój wieczoru i decyzja odwrócenia się od przeszłości zamieniły się w łagodne podniecenie i niespokojne oczekiwanie.
Elżbieta wyszła z domu szybkim krokiem; smukła i gibka, wydawała się wyższa w długiej złocistej sukni, która lśniła w słabym świetle. Twarz jej także się zmieniła, była szczupła, a głowa jakby mniejsza; dopiero po chwili Graeber uświadomił sobie, że sprawia to suknia odsłaniająca szyję.
– Czy pani Lieser widziała cię?
– Tak. Zatkało ją. Uważa, że powinnam wiecznie odprawiać pokutę, odziana w worek i z głową posypaną popiołem. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia…
– Wyrzuty sumienia mają zawsze nie ci, którzy je mieć powinni.
– To nie tylko wyrzuty sumienia. To był także strach. Pomyśl tylko…
– Nie – odparł Graeber. – O niczym nie chcę myśleć. I przez dzisiejszy wieczór w ogóle o niczym nie będziemy myśleć. Dosyć już myśleliśmy i dosyć się martwiliśmy. Spróbujmy, czy choć raz nie potrafimy się trochę cieszyć…
Hotel “Germania" stał między dwoma zwalonymi domami jak bogata kobieta między ubogimi krewnymi. Gruz po obu stronach hotelu zgarnięto porządnie na kupę i teraz obie ruiny już nie straszyły widmem śmierci; stały się przyzwoite i niemal czcigodne.
Portier zlustrował mundur Graebera taksującym spojrzeniem.
– Gdzie tu jest winiarnia? – spytał Graeber ostro, nim tamten zdołał cokolwiek powiedzieć.
– Z hallu na prawo, proszę pana. Proszę się spytać o starszego kelnera Fritza.
Przeszli przez hali. Minęli ich dwaj kapitanowie i major. Graeber zasalutował.
– Podobno roi się tu od generałów – szepnął. – Na pierwszym piętrze mieszczą się biura kilku komisji wojskowych.
Elżbieta zatrzymała się.
– Czy zbytnio nie ryzykujesz? A jeśli ktoś zwróci uwagę na twój mundur?
– Dlaczego miałby zwracać uwagę? Nietrudno zachowywać się jak podoficer. Sam już nim kiedyś byłem.
Dźwięcząc ostrogami nadszedł jakiś podpułkownik w towarzystwie niskiej, szczupłej kobiety. Patrzył ponad głową Graebera.
– Co się stanie, jeśli zauważą? – spytała Elżbieta.
– Nic groźnego.
– Mogą cię rozstrzelać?
Graeber zaśmiał się.
– Nie sądzę. Zbyt im jesteśmy potrzebni na froncie.
– Ale co ci mogą zrobić?
– Niewiele. Najwyżej wsadzą mnie na kilka tygodni do paki. A to oznaczałoby kilka tygodni spokoju. Prawie jak urlop. Człowiek, który za czternaście dni musi wracać na front, i tak nie ma nic do stracenia.
Starszy kelner Fritz wyłonił się z korytarza na prawo. Graeber wsunął mu banknot do ręki. Fritz schował go niepostrzeżenie i nie robił już żadnych trudności.
– Do winiarni na kolację, bardzo proszę – oświadczył i uroczyście ruszył przed nimi, wskazując drogę.
Ulokował ich przy stoliku ukrytym za kolumną i odszedł z godnością. Graeber rozejrzał się.
– Właśnie to, czego chciałem; muszę się tylko trochę oswoić. A ty? – spojrzał na Elżbietę. – Ty z pewnością nie – powiedział zaskoczony. – Wyglądasz, jakbyś codziennie tu bywała.
Zjawił się mały, stary kelner podobny do marabuta. Podał kartę. Graeber włożył do środka banknot i zwrócił ją marabutowi.
– Chcielibyśmy zjeść coś, czego nie ma w karcie. Co można dostać?
Marabut patrzył na niego bez wyrazu.
– Nie mamy nic innego poza tym, co jest w karcie.
– Dobrze. Wobec tego proszę nam na razie przynieść butelkę wina Johannisberger Kochsberg rocznik 1937, z piwnicy G.H. von Mumma. Ale nie za zimną.
Oczy marabuta nabrały życia.
– Służę natychmiast, proszę pana – powiedział z nagłym szacunkiem i nachylił się. – Przypadkowo mamy trochę ostendzkich fląder. Zupełnie świeżych. Do tego może belgijską sałatę i kartofelki z pietruszką?
– Doskonale. A co pan ma na zakąskę? Kawior oczywiście nie nadaje się do wina.
Marabut ożywił się jeszcze bardziej.
– Naturalnie, że nie. Ale mamy trochę sztrasburskiego pasztetu z gęsich wątróbek z truflami…
Graeber skinął głową.
– A potem poleciłbym kawałek holenderskiego sera. Podkreśla bukiet wina…
– Wyśmienicie.
Marabut odszedł, podniecony. Przedtem uważał Graebera za żołnierza, który się tu przypadkowo zabłąkał, teraz widział w nim znawcę, który tylko przypadkowo był żołnierzem.
Elżbieta przysłuchiwała się w zdumieniu.
– Ernst, skąd ty to wszystko wiesz?
– Od mojego kolegi Reutera. Jeszcze dziś rano nie miałem o tym zielonego pojęcia. On jest tak wybornym znawcą, że z tego powodu nabawił się artretyzmu. To ratuje go teraz przed pójściem na front. Tak więc, jak zawsze, grzech zostaje nagrodzony.
– Ale te sztuczki z napiwkiem i kartą…
– To wszystko nauki Reutera. On się tu doskonale orientuje. Moja pewność siebie i maniery światowca – to także jego szkoła.
Elżbieta zaśmiała się. Był to ciepły, swobodny i czuły śmiech.
– Na Boga, nie takim zachowałam cię w pamięci!
– Ja ciebie także nie znałem taką, jaką jesteś teraz.
Popatrzył na nią. Jakaż była inna, śmiech zupełnie ją odmienił; jak gdyby nagle rozwarły się wszystkie okna w ciemnym domu.
– To piękna suknia – powiedział nieco zmieszany.
– Mam ją po matce. Wczoraj wieczorem przerobiłam ją jeszcze i dopasowałam. – Zaśmiała się. – Nie byłam tak zupełnie nie przygotowana, jak się wydawało, gdy przyszedłeś.
– Umiesz szyć? Nie wyglądasz na to!
– Bo też dawniej nie umiałam, ale nauczyłam się. Obecnie przez osiem godzin dziennie szyję płaszcze wojskowe.
– Doprawdy? Z nakazu pracy?
– Tak. Zresztą, sama tego chciałam. Może w ten sposób uda mi się pomóc ojcu.
Graeber potrząsnął głową.
– Ta praca nie pasuje do ciebie. Tak samo twoje imię. Skąd ono do ciebie?
– Matka je wybrała. Pochodziła z południowej Austrii, podobna była do Włoszki i miała nadzieję, że będę blondynką o niebieskich oczach, i dlatego postanowiła nazwać mnie Elżbietą. Sprawiłam jej zawód, ale imię zostało.
Nadszedł marabut z winem. Nalewał ostrożnie, trzymając butelkę jak klejnot.
– Podałem państwu bardzo cienkie kryształowe kieliszki – powiedział. – Lepiej w nich widać kolor wina. A może państwo wolą czarki?
– Nie. Wolimy cienkie przezroczyste kieliszki.
Marabut skinął głową i odkrył srebrny półmisek. Różowe plastry pasztetu z gęsich wątróbek z czarnymi truflami otoczone były wieńcem drżącej galarety.
– Prosto z Alzacji – oświadczył z dumą.
– Co za luksus! – zaśmiała się Elżbieta.
– Tak, luksus! – Graeber uniósł kieliszek. – Luksus – powtórzył. – Tak jest! Pod to właśnie będziemy pili, Elżbieto. Przez dwa lata jadłem z blaszanej menażki i nigdy nie byłem pewien, czy zdołam dokończyć posiłku; tak, to nie jest zwykły luksus, lecz znacznie więcej. To jest pokój, bezpieczeństwo, radość i świętowanie – wszystko, czego nie ma na froncie.
Pił, smakował wino, patrzył na Elżbietę – ona także stanowiła część tego wszystkiego. Poczuł nagle, że to jest owo nieoczekiwane, co przynosi lekkość i rozmach, co wyrasta ponad konieczność, niepotrzebne, na pozór zbędne, ponieważ należy do innej, jaśniejszej strony życia, tam gdzie panują zbytek, zabawa i marzenia. Po latach obcowania ze śmiercią wino było nie tylko winem, srebro nie tylko srebrem, muzyka przenikająca do sali – nie tylko muzyką, a Elżbieta nie tylko Elżbietą. Wszystko to były symbole innego życia, życia bez zabijania i niszczenia, życia dla samego życia, które stało się już niemal mitem i beznadziejnym marzeniem.
– Czasami człowiek zupełnie zapomina, że jeszcze żyje – powiedział.
Elżbieta zaśmiała się znowu.
– Właściwie stale o tym pamiętam. Ale co mi z tego?
Podszedł marabut.
– Jak smakuje wino, proszę pana?
– Musi być bardzo dobre. Inaczej nie zastanawiałbym się nagle nad sprawami, o których od dawna już nie myślałem.
– To słońce, proszę pana. Słońce, w którym grona dojrzewały na jesieni. Wino je teraz promieniuje z powrotem. Takie wino nazywamy w Nadrenii monstrancją.
– Monstrancją?
– Tak. Jest jak złoto i promieniuje na wszystkie strony.
– Rzeczywiście.
– Czuje się je już po pierwszym kieliszku, nieprawdaż? Wytłoczone słońce!
– Nawet po pierwszym łyku. Wcale nie idzie do żołądka. Od razu uderza do głowy i zmienia świat.
– Pan zna się na winie, proszę pana! – Marabut pochylił się poufale. – Tam, przy stoliku na prawo, mają to samo wino. Ci ludzie leją je w siebie, jakby to była woda. Powinni pić Liebfrauenmilch *!
Odszedł, z niesmakiem spoglądając na tamten stół.
– Dzisiejszy dzień wydaje się przychylny dla oszustów, Elżbieto – powiedział Graeber. – Jak ci smakuje to wino?
Odchylona do tyłu, przeciągnęła się.
– Czuję się jak ktoś, kto umknął z więzienia. I jak ktoś, kto za oszustwo wkrótce znów zostanie zamknięty.
Zaśmiał się.
– Tacy już jesteśmy! Pełni lęku przed naszymi uczuciami. A jeśli zdajemy sobie z nich sprawę, wydaje się nam, że jesteśmy oszustami.
Marabut przyniósł flądry i sałatę. Graeber przyglądał mu się, jak usługuje; całkowicie odprężony, czuł się jak ktoś, kto przypadkowo wstąpił na cienką warstwę lodu i ku swemu zdumieniu stwierdził, że jest dość mocna. Wiedział, że lód jest cienki i że wkrótce się załamie, ale na razie utrzymywał go, i to wystarczało.
Jedno jest dobre – powiedział. – Kiedy człowiek tak długo leżał w gnoju, potem wszystko wydaje się nowe i podniecające, jakby przeżywał to po raz pierwszy. Wszystko – nawet kieliszek i biały obrus.
Marabut podniósł butelkę. Traktował ich teraz po macierzyńsku.
– Na ogół do ryby podaje się mozelskie wino – oświadczył. – Ale flądra to co innego. Smakuje niemal jak orzech. Do tego prawdziwym objawieniem jest wino reńskie, nieprawdaż?
– Bez wątpienia.
Kelner skinął głową i oddalił się.
– Ernst – spytała Elżbieta. – Czy będziemy w stanie zapłacić za to wszystko? Przecież to na pewno bardzo drogie.
– Możemy zapłacić. Przywiozłem żołd za dwa lata wojny. Nie na długo musi mi starczyć. – Graeber zaśmiał się. – Tylko na bardzo krótkie życie. Dwa tygodnie. A na to wystarczy na pewno.
Stali przed bramą. Wiatr uspokoił się, mgła znów zgęstniała.
– Kiedy musisz wracać? – spytała Elżbieta. – Za dwa tygodnie?
– Mniej więcej.
– To prędko.
– Prędko, a zarazem jeszcze bardzo długo. Czas zmienia się co chwila. W okresie wojny ma inne wymiary niż w okresie pokoju. Ty zapewne też o tym wiesz; przecież i tutaj jest front, tak jak tam.
– To nie to samo.
– A jednak. Dzisiejszy wieczór był moim pierwszym prawdziwym dniem urlopu. Niech Bóg błogosławi marabuta i Reutera, i twoją złocistą suknię, i wino.
– I nas – dodała Elżbieta. – Przydałoby się.
Stała przed nim. Mgła osiadła w jej włosach, a słabe światło migotało w nich. Iskrzyło się na sukni, a twarz jej była wilgotna jak owoc. Nagle ciężko mu było rozstać się z nią, zerwać pajęczynę tkliwości, odprężenia, ciszy i podniecenia, która tak niespodzianie rozpięła się nad wieczorem, i wracać do smrodu i dowcipów koszarowych, do beznadziejności czekania i rozmyślań nad przyszłością.
Ciszę przerwał ostry głos:
– Nie macie oczu, podoficerze?
Stał przed nim mały, tłusty major z siwymi, nastroszonymi wąsikami. Nadszedł chyba na gumowych podeszwach. Graeber spostrzegł od razu, że to wydobyty z lamusa, wysłużony wojak rezerwy, który popisuje się teraz swoim mundurem. Najchętniej podniósłby starego i solidnie przetrzepał, ale nie mógł ryzykować. Postąpił jak doświadczony żołnierz: stał na baczność nie odzywając się ani słowem.
Stary oglądał go w świetle latarki kieszonkowej od góry do dołu. Graeber, nie wiadomo dlaczego, odczuł to jako obelgę.
– Paradny mundur! – szczekał stary. – Możecie sobie na to pozwolić, bo dekujecie się pewnie na jakiejś posadzie, co? Wojak ojczyźniany w paradnym mundurze! Tego jeszcze brakowało! Dlaczego nie jesteście na froncie?
Graeber nic nie odpowiedział. Zapomniał przenieść odznaczenia bojowe ze swego starego munduru na pożyczony.
– Umiecie tylko ściskać dziewczęta, co? – szczekał major.
Elżbieta poruszyła się nagle. Światło latarki padło na jej twarz. Spojrzała na starego, usunęła się z zasięgu promienia i zrobiła krok w jego stronę. Major chrząknął, obrzucił ją krzywym spojrzeniem i odszedł.
– Miałam go już dosyć – powiedziała.
Graeber wzruszył ramionami.
– Nie ma sposobu na te stary capy. Wałęsają się po ulicach i trzeba im salutować. To jest celem ich życia. Po to natura pracowała kilka milionów lat, aby wreszcie stworzyć coś takiego.
Elżbieta zaśmiała się.
– Dlaczego nie jesteś na froncie?
Graeber wyszczerzył zęby.
– Oto skutki oszustwa z paradnym mundurem. Jutro włożę cywilne ubranie. Wiem, kto mi je pożyczy. Mam dosyć salutowania. Wtedy będziemy mogli spokojnie siedzieć w “Germanii".
– Chcesz tam znowu pójść?
– Tak, Elżbieto. To są rzeczy, które wspomina się później na froncie. Nie dzień powszedni. Przyjdę po ciebie jutro o ósmej. A teraz już sobie pójdę. Bo ten stary piernik gotów tu jeszcze wrócić i zażądać ode mnie książeczki wojskowej. Dobranoc.
Przyciągnął ją do siebie, a ona nie opierała się. I nagle, gdy trzymał ją w ramionach, odtajało wszystko; pożądał, pragnął tylko jej i niczego więcej, trzymał ją mocno i całował, nie chciał jej wypuścić, a jednak wypuścił.
Raz jeszcze poszedł na Hakenstrasse. Stanął przed domem rodziców. Księżyc przedarł zasłonę mgły. Graeber nachylił się, gwałtownym ruchem wyrwał kartkę spomiędzy kamieni. W rogu coś było dopisane grubym ołówkiem. Sięgnął po latarkę kieszonkową. “Zgłosić się na poczcie główne, okienko piętnaste" – odczytał.
Mimo woli spojrzał na zegarek. Było już za późno; w nocy poczta jest nieczynna i przed ósmą niczego się nie dowie, ale jutro rano nareszcie będzie coś wiedział. Złożył kartkę i schował do kieszeni, aby okazać ją na poczcie. Idąc do koszar przez śmiertelnie ciche miasto czuł się tak lekki, jakby nic nie ważył i szedł w próżni, z której nie miał odwagi się wyrwać.