Nalot nastąpił w południe. Był szary, ciepły dzień, pełen bujnego rozkwitu i wilgoci. Chmury wisiały nisko, a płomienie wybuchów strzelały w górę, jak gdyby ziemia ciskała je z powrotem w niewidzialnego wroga, aby jego własną bronią strącić go w wir ognia i zniszczenia.
Była to pora przerwy obiadowej, a więc wzmożonego ruchu na ulicach. Komendant obrony przeciwlotniczej skierował Graebera do najbliższego schronu. Graeber przypuszczał, że skończy się na alarmie, gdy jednak usłyszał pierwsze wybuchy, zaczął przeciskać się przez tłum, aż dotarł do wyjścia. W chwili gdy otwarto drzwi, aby wpuścić ludzi, wyskoczył na ulicę.
– Wracaj pan! – krzyknął za nim komendant obrony przeciwlotniczej.
– Nikomu nie wolno pozostawać na ulicy! Tylko służbie obrony przeciwlotniczej!
– Ja też jestem z obrony przeciwlotniczej!
Pobiegł w kierunku fabryki. Nie wiedział, czy zdoła dotrzeć do Elżbiety, ale wiedział, że fabryki stanowią główny cel nalotów, i chciał przynajmniej spróbować wydostać ją stamtąd.
Skręcił za róg. Przed nim, na końcu ulicy, uniósł się w górę jakiś dom. W powietrzu rozleciał się na kawałki, które w szalejącym huku zdawały się spadać cicho i powoli. Graeber leżał w rynsztoku, rękami przyciskając uszy. Podmuch następnej eksplozji chwycił go jak olbrzymia ręka i odrzucił o kilka metrów. Kamienie sypały się wokół niego jak deszcz. W ogólnym zgiełku one również spadały bezgłośnie. Podniósł się, zatoczył, potrząsnął głową, pociągnął się za uszy i uderzył w czoło, aby oprzytomnieć. Z minuty na minutę ulica przed nim zamieniała się w burzę płomieni. Nie mógł się przedostać; zawrócił.
Naprzeciw niemu pędzili ludzie z otwartymi ustami i przerażeniem w oczach. Krzyczeli coś, ale ich nie słyszał. Przebiegali obok niego jak głuchoniemi. Na końcu kuśtykał jakiś mężczyzna z drewnianą nogą, niosąc duży zegar z kukułką, którego ciężarki wlokły się po ziemi. Za nim gnał skulony owczarek. We wnęce domu stała pięcioletnia może dziewczynka. Przyciskała do siebie niemowlę. Graeber zatrzymał się.
– Leć do najbliższego schronu! – zawołał. – Gdzie twoi rodzice? Dlaczego cię tu zostawili?
Dziewczynka nawet nie podniosła głowy i coraz mocniej tuliła się do ściany. Graeber spostrzegł nagle komendanta obrony przeciwlotniczej, który bezgłośnie krzyczał coś do niego. Graeber odkrzyknął mu, sam siebie nie słysząc. Tamten krzyczał bezgłośnie nadal i dawał jakieś znaki. Graeber machnął ręką i wskazał na dzieci. Była to niesamowita pantomima. Komendant usiłował zatrzymać go jedną ręką, a drugą pochwycił dzieci. Graeber wyrwał się. W panującym tumulcie miał przez chwilę uczucie, że nic nie waży i może robić gigantyczne skoki, a zaraz potem jakby był z miękkiego ołowiu i olbrzymie młoty rozbijały go na miazgę.
Szafa z otwartymi drzwiami pożeglowała nad nim niby niezgrabny, przedpotopowy ptak. Potężny prąd powietrza chwycił go i wcisnął w wir, z ziemi trysnęły płomienie, jaskrawa żółtość zalała niebo, spłonęła w jeszcze intensywniejszą biel i runęła w dół jak oberwanie chmury. Graeber oddychał ogniem, w płucach czuł żar, upadł, wcisnął głowę w ramiona, wstrzymał oddech, aż głowa zdawała się pękać. Spojrzał w górę: do załzawionych, piekących oczu napływał powoli obraz, nabierał kształtu i wyostrzał się. Rozdarta, poplamiona ściana zawaliła się nad jakimiś schodami, a na schodach, nadziane na strzaskane stopnie, leżało ciało pięcioletniej dziewczynki w wysoko zadartej, krótkiej kraciastej spódniczce; gołe, rozrzucone nogi, ramiona rozłożone, jakby została ukrzyżowana, pierś przeszyta kawałkiem żelaznej poręczy, której drugi koniec sterczał jej z pleców. Obok niej, jakby miał o wiele więcej stawów niż za życia, leżał komendant obrony przeciwlotniczej, z urwaną głową, zwiotczały i prawie nie spływający już krwią, skurczony, z nogami zarzuconymi na ramiona, jak martwy człowiek-wąż. Niemowlęcia nie było widać. Zapewne ciśnięte zostało gdzieś w huragan, który teraz zawracał, gorący i płomienisty, gnając przed sobą ogień. Graeber usłyszał czyjś krzyk:
– Świnie! Świnie! Przeklęte świnie! – Spojrzał w niebo, obejrzał się i zdał sobie sprawę, że to on sam tak krzyczał.
Zerwał się i pobiegł dalej. Nie wiedział, w jaki sposób dotarł do placu, gdzie znajdowała się fabryka. Wydawała się nietknięta; tylko po prawej stronie widniał świeży lej. Ani jeden z niskich, szarych budynków nie był trafiony. Zatrzymał go wartownik fabryczny.
– Moja żona tu jest! – krzyknął Graeber. – Puśćcie mnie do środka!
– Nie wolno! Idź pan do najbliższego schronu, tam po drugiej stronie. U wylotu ulicy.
– Do diabła, wszystko w tym kraju zabronione!
– Usuń się albo…
Wartownik pokazał w głąb podwórza. Stał tam niski, mały bunkier z żelazobetonu.
– Karabiny maszynowe! I straż! Tacy sami zasrani żołnierze jak i ty! Wejdź, jeśli chcesz, ty bałwanie! Zacznij wojnę domową! Tylko ciebie tu jeszcze brakowało!
Graeber nie czekał na dalsze wyjaśnienia; karabin maszynowy panował nad całym podwórzem.
– Straż! – powiedział wściekły. – Po co? Niedługo pilnować będziecie własnego gówna. Macie tu przestępców? Czego tu pilnujecie, tych waszych przeklętych płaszczy wojskowych?
– Więcej, niż ci się zdaje! – odparł tamten pogardliwie. – Nie tylko płaszcze wojskowe tu robimy! I nie tylko kobiety są tu zatrudnione. W zakładach amunicyjnych pracuje kilkuset więźniów z obozu koncentracyjnego. Zrozumiałeś wreszcie, ty frontowy ciołku?
– Tak. A jakie macie schrony?
– Co mnie obchodzą schrony? Ja muszę stać na ulicy. A co będzie z moją żoną w mieście?
– Czy wasze schrony są bezpieczne?
– Oczywiście. Przecież ludzie potrzebni są w fabryce. A teraz zmykaj! Nikomu nie wolno być na ulicy! Ci w głębi już coś zmiarkowali. Polują na sabotażystów!
Ciężkie wybuchy ustały. Tylko ogień artylerii przeciwlotniczej szalał nadal. Graeber przebiegł na ukos przez plac. Nie poszedł do najbliższego schronu, lecz przykucnął w świeżym leju na skraju placu. Wypłoszył go stamtąd straszliwy duszący smród. Wygramolił się na krawędź i leżał tam obserwując fabrykę.
“To jest inna wojna – pomyślał. – Na froncie żołnierz musi uważać tylko na siebie, a jeśli ma brata w tej samej kompanii, to już wiele; ale tutaj każdy ma rodzinę i strzały wymierzone są nie tylko w niego; trafić mogą każdego z bliskich. To jest podwojona, potrojona, udziesięciokrotniona wojna". Stanęły mu przed oczyma zwłoki pięcioletniej dziewczynki, a potem inne, niezliczone; pomyślał o rodzicach, o Elżbiecie i poczuł skurcz nienawiści do ludzi, którzy to sprawili. Nienawiść ta nie zatrzymywała się na granicy jego kraju i daleka była od wszelkich rozważań i sprawiedliwości.
Zaczęło padać. Krople spływały przez cuchnące, zgwałcone powietrze jak srebrzyste strugi łez. Rozpryskiwały się o ziemię, zostawiając na niej ciemne plamy. Potem nadleciały nowe eskadry bombowców.
Miał wrażenie, że ktoś rozdziera mu pierś. Huk przekształcił się w metaliczne szaleństwo, potem część fabryki, czarna na tle wachlarzowato płonącego światła, uniosła się w powietrze i rozprysła, jakby jakiś olbrzym, bawiąc się pod ziemią, rzucał wysoko w górę zabawkami.
Graeber wpatrywał się w ogień, który wystrzelił białym, żółtym i zielonym płomieniem. Potem pobiegł z powrotem do bramy fabryki.
– Czego tu znowu chcesz? – wrzasnął wartownik. – Nie widzisz, że w nas rąbnęli?
– Gdzie? W którą część? W oddział płaszczy?
– Płaszcze! Bzdura! Oddział płaszczy jest dalej, w głębi.
– Na pewno? Moja żona…
– Pocałuj mnie w dupę razem z twoją żoną! One są wszystkie w schronie! Mamy tu kupę rannych i zabitych! Daj mi spokój!
– Jak to rannych i zabitych? Przecież wszyscy są w schronie?
– Ale nie ci! To więźniowie. Oni nie są w schronie, to chyba jasne! A może przypuszczasz, że dla nich wybudowano specjalny schron?
– Nie – odparł Graeber. – Nie przypuszczam.
– No więc! Nareszcie zmądrzałeś. A teraz nie zawracaj mi głowy! Do diabła, stary żołnierz nie powinien być taki nerwowy. Poza tym chwilowo uspokoiło się. Może już na dobre.
Graeber spojrzał w górę. Szczekały tylko działa przeciwlotnicze.
– Posłuchaj, kolego! Chcę tylko jednego! Chcę wiedzieć, czy oddział płaszczy nie oberwał. Pozwól mi wejść do środka albo sam się zapytaj. Jesteś żonaty?
– No chyba. Przecież ci mówiłem. Myślisz, że nie mam pietra o żonę?
– Więc dowiedz się! Zrób to, a twojej żonie na pewno nic się nie stanie.
Wartownik pokiwał głową.
– Chłopie, masz fioła! A może jesteś Panem Bogiem? – Poszedł do swojej budki i po chwili wrócił. – Telefonowałem. Płaszcze są w porządku. Rąbnęło tylko w tych z obozu koncentracyjnego. A teraz zjeżdżaj! Jak długo jesteś żonaty?
– Pięć dni.
Wartownik wyszczerzył nagle zęby.
– Dlaczego mi od razu nie powiedziałeś? To co innego.
Graeber odszedł.
“Chciałem mieć coś, co by mnie trzymało – pomyślał. – Ale wcale nie przypuszczałem, że gdy się to ma, człowiek jest w dwójnasób wystawiony na ciosy".
Nalot się skończył. Miasto cuchnęło spalenizną i śmiercią i było pełne pożarów: czerwonych, zielonych, żółtych i białych. Niektóre z nich były tylko wężowym pełganiem płomieni ponad zwalonymi ruinami, inne strzelały z dachów wysoko do nieba; były ognie, które niemal pieszczotliwie owiewały stojące jeszcze frontony domów, nieśmiało i ostrożnie je obejmując, inne przemocą wybuchały z otworów okiennych. Były pojedyncze pożary i ściany ognia, i huragany ognia; były płonące trupy i płonący żywi, którzy krzycząc wypadali z domów i jak szaleni latali w koło, przewracali się i czołgali jęcząc ochryple, a potem już tylko drgali i rzęzili, i cuchnęli spalonym mięsem.
– Pochodnie – powiedział ktoś stojący obok Graebera. – Nie można ich uratować. Spalą się żywcem. Opryskało ich to przeklęte świństwo z bomb zapalających; przepala wszystko – skórę, mięso i kości.
– Dlaczego nie można ich ratować?
– Dla każdego trzeba by mieć osobną gaśnicę, a i to nie wiem, czyby pomogło. To diabelstwo przeżera wszystko. Ach, te krzyki!
– Jeżeli nie można ich ratować, powinno się ich natychmiast zastrzelić.
– Strzelaj, a powieszą cię jako mordercę! I spróbuj trafić, kiedy latają w koło jak szaleni! Właśnie całe nieszczęście w tym, że tak pędzą! To dopiero czyni z nich pochodnie. Wiatr, rozumiesz! Biegają i to powoduje wiatr, a wiatr podsyca ogień i w mig stoją w płomieniach.
Graeber spojrzał na mężczyznę. Spod hełmu widać było głęboko osadzone oczy i usta, w których brakowało wielu zębów.
– Sądzisz, że powinni stać spokojnie?
– Teoretycznie byłoby lepiej. Stać albo próbować zdusić płomienie kocami lub czymś podobnym. Ale kto ma od razu koce pod ręką? Albo myśli o tym? I kto będzie spokojnie stał, kiedy płonie?
– Nikt. Czym właściwie jesteś? Z obrony przeciwlotniczej?
– Ale skąd! Należę do brygady pogrzebowej. Rannych ma się rozumieć, też zabieramy, jeśli znajdziemy. Już jedzie nasz wóz. Nareszcie.
Graeber spostrzegł nadjeżdżający między ruinami wóz zaprzężony w siwka.
– Zaczekaj, Gustaw! – zawołał mężczyzna, z którym Graeber rozmawiał. – Tutaj się nie przedostaniesz. Musimy ich przenieść. Masz nosze?
– Dwie pary.
Graeber poszedł z nim. Za murem ujrzał trupy.
“Jak w rzeźni – pomyślał. – Nie, nie jak w rzeźni; rzeźnia jest porządniejsza, zwierzęta są poćwiartowane według przepisów, wykrwawione i wypatroszone". Tutaj zwłoki były rozdarte, zmiażdżone, poszarpane, spalone i upieczone. Wisiały na nich jeszcze strzępki ubrań: rękaw wełnianego swetra, spódnica w grochy, pojedyncza nogawka z brązowego welwetu, biustonosz, w którym tkwiły czarne krwawe piersi. Z boku leżały martwe dzieci, jedno na drugim. Trafione zostały w piwnicy, która nie była dostatecznie umocniona. Ręce, stopy, zmiażdżone głowy z resztkami włosów, wykręcone nogi; a między nimi – teczka szkolna, koszyk z martwym kotem, bardzo blady chłopiec, biały jak albinos, martwy, choć bez rany, rozciągnięty, jakby jeszcze nie miał duszy i czekał, żeby go ożywiono, a przed nim zwłoki czarne, spalone niezbyt głęboko, ale równomiernie, prócz jednej nogi, czerwonej i pokrytej pęcherzami. Nie można już było rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta; narządy płciowe i piersi były zwęglone. Złoty pierścionek błyszczał jasno na czarnym pokurczonym palcu.
– Oczy – powiedział ktoś. – Pomyśleć, że oczy też się palą!
Zwłoki załadowano.
– Linda – zawodziła jakaś kobieta idąca za noszami. – Linda! Linda!
Zaświeciło słońce. Wilgotne od deszczu ulice błyszczały. Ocalałe drzewa połyskiwały, mokre i jasnozielone. Po deszczu światło było świeże i mocne.
– Tego się nigdy nie przebaczy! – zawołał ktoś za Graeberem.
Odwrócił się. Kobieta w czerwonym, kokieteryjnym kapelusiku wpatrywała się w dzieci.
– Nigdy! – powtórzyła. – Nigdy! Ani w tym, ani w przyszłym życiu!
Nadszedł patrol.
– Rozejść się! Nie zatrzymywać się! Jazda, rozejść się! Naprzód!
Graeber szedł dalej.
“Czego się nie przebaczy? – pomyślał. – Po tej wojnie będzie straszliwie dużo do przebaczenia – i nie do przebaczenia. Okres jednego pokolenia na to nie wystarczy". Widział więcej zabitych dzieci niż te – widział je wszędzie, we Francji, w Holandii, w Polsce, w Afryce, w Rosji; wszystkie miały matki, które po nich płakały, nie tylko niemieckie, oczywiście, o ile jeszcze mogły płakać, a nie zostały uprzednio wymordowane przez SS. Ale dlaczego o tym myśli? Czyż przed godziną sam nie wołał: “Świnie! Świnie!", w stronę nieba, po którym krążyły samoloty?
Dom Elżbiety nie został trafiony, ale bomba zapalająca spadła o dwa domy dalej, wiatr przeniósł płomienie i teraz paliły się już dachy wszystkich trzech.
Dozorca stał na ulicy.
– Dlaczego nikt nie gasi? – spytał Graeber.
Dozorca wskazał szerokim gestem na miasto.
– Dlaczego nikt nie gasi? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Czy nie ma wody?
– Trochę jeszcze jest. Ale nie ma ciśnienia. Kapie tylko. A do ognia nie możemy się zbliżyć. Dach może lada chwila runąć.
Na ulicy stały krzesła, walizy, kot w klatce na ptaki, obrazy i tobołki z odzieżą. Z okien dolnych pięter ludzie o spoconych, podnieconych twarzach wyrzucali na dwór rzeczy zawinięte w koce i poduszki. Inni biegali po schodach tam i z powrotem.
– Myśli pan, że cały dom spłonie? – spytał Graeber dozorcę.
– Prawdopodobnie, jeśli straż pożarna wkrótce nie przyjedzie. Dzięki Bogu, nie ma wiatru. Na ostatnim piętrze otworzyliśmy wszystkie krany i usunęliśmy łatwopalne przedmioty. Nic więcej nie można było zrobić. Gdzie są właściwie te cygara, które mi pan obiecał. Przydałyby się teraz.
– Jutro – odparł Graeber. – Jutro na pewno.
Spojrzał w górę, na mieszkanie Elżbiety. Nie było jeszcze bezpośrednio zagrożone, dwa piętra dzieliły je od ognia. W oknie obok pokoju Elżbiety spostrzegł pomykającą tu i tam panią Lieser. Mozoliła się nad białym tłumokiem, w którym prawdopodobnie była pościel. W półmroku pokoju wyglądał jak nadmuchany upiór.
– Ja też pójdę pakować rzeczy - powiedział Graeber. – To nie zaszkodzi.
– Słusznie – odparł dozorca.
Na schodach jakiś mężczyzna w binoklach uderzył Graebera ciężkim kufrem w goleń.
– Bardzo przepraszam – powiedział uprzejmie w próżnię i pobiegł dalej.
Drzwi do mieszkania stały otworem. Korytarz zawalony był pakunkami. Pani Lieser przebiegła obok Graebera z zaciśniętymi wargami i łzami w oczach. Wszedł do pokoju Elżbiety i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na krześle przy oknie i rozejrzał się. Mieszkanie tchnęło nagle przedziwnym, wyosobnionym spokojem. Graeber siedział przez chwilę bez ruchu, nie myśląc o niczym. Potem poszukał walizek. Znalazł dwie pod łóżkiem i zastanawiał się, co zapakować.
Rozpoczął od sukien Elżbiety. Wyjął z szafy te, które uważał za najbardziej praktyczne. Potem otworzył komodę i wyjął bieliznę i pończochy. Między obuwie wsadził małą paczkę listów. Z ulicy dobiegały okrzyki i hałas. Wyjrzał. Nie była to jednak straż pożarna, tylko mieszkańcy wynoszący swoje rzeczy. Przed zburzonym domem naprzeciwko zobaczył kobietę w nurkowym futrze, siedzącą w czerwonym pluszowym fotelu; przyciskała do piersi małą walizeczkę. “Prawdopodobnie jej biżuteria" – pomyślał i zaczął szukać po szufladach biżuterii Elżbiety. Znalazł kilka drobiazgów: cieniutką złotą bransoletkę i starą broszkę z ametystem. Zapakował również złocistą suknię. Dotykając rzeczy Elżbiety odczuwał odległą tkliwość – tkliwość i lekki wstyd, jakby robił coś niedozwolonego.
Zdjęcie ojca Elżbiety położył na wierzchu do drugiej walizki i zamknął ją. Potem usiadł w fotelu i rozejrzał się. Znowu ogarnął go przedziwny panujący tu spokój. Po chwili przypomniał sobie, że powinien zabrać pościel. Zawinął poduszki i kołdry w prześcieradła i związał tak, jak to robiła pani Lieser. Kładąc tłumok na podłodze spostrzegł za łóżkiem swój tornister. Zapomniał o nim. Gdy go wyciągnął, stalowy hełm zagrzechotał po podłodze, jakby z dołu ktoś mocno stukał w sufit. Nogą przysunął go do rzeczy leżących przy drzwiach, a potem wyniósł wszystko na ulicę.
Domy wypalały się powoli. Straż pożarna nie przyjechała, kilka domów mieszkalnych to była zbyt drobna sprawa. Pierwszeństwo miały płonące fabryki. Zresztą czwarta część miasta stała w płomieniach.
Pogorzelcy uratowali ze swego majątku tyle, ile tylko zdołali. Teraz nie wiedzieli, co z tym robić. Nie mieli środków transportowych ani dachu nad głową. Część ulicy przed płonącymi domami zamknięto. Dalej, po obu stronach, piętrzyły się rzeczy.
Na środku jezdni stały pluszowe fotele, skórzana kanapa, krzesła, pościel i dziecinna kołyska. Jakaś rodzina uratowała cztery krzesła i stół kuchenny i zasiadła wokół niego. Inna odgrodziła sobie kącik na ulicy i broniła go jak swojej własności przed każdym, kto chciał się tamtędy przecisnąć. Dozorca leżał na otomanie w tureckie wzory i spał. Oparty o ścianę domu stał portret Hitlera, stanowiący własność pani Lieser, która skuliła się na swojej pościeli, z dzieckiem na kolanach.
Graeber wywlókł z pokoju Elżbiety biedermeierowski fotel i usiadł w nim, ułożywszy blisko siebie walizki, tornister i resztę rzeczy. Chciał wstawić je do któregoś z nie uszkodzonych domów. W dwóch mieszkaniach w ogóle mu nie odpowiedziano, gdy zadzwonił, choć widział twarze za oknami. Do innych nie wpuszczono go, bo już były przepełnione. W ostatnim jakaś kobieta wrzasnęła na niego:
– Też się panu zachciewa! A później jeszcze tu zamieszkać, co?
Po tych nieudanych próbach zrezygnował. Gdy wrócił do swoich rzeczy, stwierdził, że w czasie jego nieobecności skradziono mu paczkę z chlebem i żywnością. Zauważył potem, że rodzina siedząca przy stole je po kryjomu. Odwracali głowę, pakując kęsy do ust; ale mogło to być również ich jedzenie, którym nie chcieli się z nikim podzielić.
Nagle zobaczył Elżbietę. Przerwała kordon i stała na wolnej przestrzeni, opłomieniona blaskiem ognia.
– Elżbieto, jestem tutaj! – zawołał i zerwał się z fotela.
Odwróciła się. Nie od razu go spostrzegła. Stała ciemna na tle ognia i tylko włosy jej błyskały.
– Tutaj! – zawołał ponownie i pomachał ręką.
Podbiegła do niego.
– Jesteś tutaj! Chwała Bogu!
Przygarnął ją mocno.
– Nie mogłem przyjść po ciebie do fabryki. Musiałem pilnować rzeczy.
– Myślałam, że coś ci się stało.
– Dlaczego miałoby mi się coś stać?
– Przecież i tobie mogło się coś przytrafić!
Oddychała gwałtownie, wsparta o jego pierś.
– Do diabła, wcale mi to na myśl nie przyszło – odparł zaskoczony. – Ja tylko o ciebie się bałem.
Podniosła wzrok.
– Co tu się stało?
– Dach się zapalił.
– A ty? Taka byłam o ciebie niespokojna.
– A ja o ciebie. Usiądź tutaj. Odpocznij.
Wciąż jeszcze oddychała gwałtownie. Na brzegu chodnika spostrzegł wiadro z wodą, obok stała filiżanka. Zaczerpnął wody i podał filiżankę Elżbiecie.
– Masz, napij się.
– Hej tam! Panie! To nasza woda! – zawołała jakaś kobieta.
– I nasza filiżanka – dodał dwunastoletni piegowaty chłopiec.
– Wypij! – powiedział Graeber do Elżbiety i odwrócił się. – A jak jest z powietrzem? Także do was należy?
– Oddaj im ich wodę i filiżankę – powiedziała Elżbieta. – Albo lepiej wylej im całe wiadro na głowę.
Graeber przytknął jej filiżankę do ust.
– Nie, wypij. Biegłaś?
– Tak. Całą drogę.
Znów podszedł do wiadra. Kobieta, która przedtem upominała się o wodę, należała do rodziny siedzącej przy kuchennym stole. Graeber powtórnie napełnił filiżankę, wypił i postawił ją koło wiadra. Nikt nic nie powiedział, ale gdy Graeber odszedł, chłopiec szybko zabrał filiżankę.
– Świnie! – wrzasnął dozorca na ludzi siedzących przy stole. Obudził się, ziewnął i położył z powrotem. Dach pierwszego domu zawalił się.
– Tu masz rzeczy, które dla ciebie zapakowałem – powiedział Graeber. – Prawie wszystkie twoje suknie, fotografię ojca i pościel. Spróbuję wydostać meble. Jeszcze nie jest za późno.
– Zostań tutaj. Niech się spalą.
– Dlaczego? Jeszcze czas.
– Niech się spalą. Wtedy wszystko się skończy. Tak będzie lepiej.
– Co się skończy?
– Przeszłość. Nic z nią nie możemy począć, obciąża nas tylko. Także i to, co było w niej dobrego. Musimy zacząć od nowa. Przeszłość zbankrutowała. Już do niej nie powrócimy.
– Mogłabyś sprzedać meble.
– Tutaj? – Elżbieta rozejrzała się. – Nie będziemy urządzać licytacji na ulicy. Popatrz tylko! Za dużo jest mebli, a za mało mieszkań. Tak jeszcze długo pozostanie.
Deszcz znów zaczął podać grubymi, ciepłymi kroplami. Pani Lieser rozpięła parasol. Jakaś kobieta, która uratowała nowy kapelusz przybrany kwiatami i dla wygody włożyła go na głowę, zdjęła go teraz i schowała pod suknię. Dozorca obudził się znowu i kichnął. Hitler na olejnym portrecie pani Lieser wydawał się płakać kroplami deszczu. Graeber odpiął z tornistra swój płaszcz i płachtę brezentową. Płaszcz zarzucił Elżbiecie na ramiona, płachtą okrył pościel.
– Musimy się rozejrzeć za jakimś noclegiem.
– Może deszcz zagasi ogień. Gdzież będą spali ci wszyscy ludzie?
– Nie wiem. Zdaje się, że zapomniano o tej ulicy.
– Zostańmy tutaj. Mamy pościel, płaszcz i płachtę brezentową.
– Potrafiłabyś tak zasnąć?
– Sądzę, że można spać wszędzie, jeśli się jest zmęczonym.
– Binding ma wolny pokój. Ale tam byś nie chciała pójść, co?
Elżbieta potrząsnęła głową.
– No więc pozostaje tylko Pohlmann – oświadczył Graeber. – W jego katakumbach znajdzie się miejsce do spania. Pytałem go o to przed kilkoma dniami. Zbiorowe kwatery są na pewno wszystkie przepełnione – jeśli w ogóle jeszcze istnieją.
– Poczekajmy trochę. Nasze piętro jeszcze się nie pali.
Elżbieta siedziała na deszczu, okryta płaszczem wojskowym. Nie była przygnębiona.
– Chciałabym się czegoś napić – powiedziała. – Ale nie wody.
– Mamy tu coś. Przy pakowaniu znalazłem butelkę wódki, ukrytą za książkami. Zapomnieliśmy o niej.
Graeber rozwiązał tłumok z pościelą. Butelkę schował między poduszki, dzięki temu złodziej jej nie znalazł. Zapakował też szklankę.
– Trzymaj. Musimy pić ostrożnie, żeby inni nie zauważyli. Bo pani Lieser gotowa nas zadenuncjować, że szydzimy z żałoby narodowej.
– Jeżeli się chce, żeby inni niczego nie zauważyli, nie należy być ostrożnym. To najlepszy sposób. – Elżbieta wzięła szklankę i wypiła. – Wspaniałe! Właśnie tego mi brakowało. Czuję się niemal jak w kawiarni na świeżym powietrzu. A co z papierosami?
– Zabrałem wszystkie, jakie były.
– Świetnie! Mamy więc to, czego nam potrzeba.
– Czy nie powinienem jednak wynieść trochę mebli?
– Już cię nie puszczą na górę. Zresztą, cóż byśmy z nimi robili? Nie możemy ich taszczyć ze sobą tam, gdzie dziś znajdziemy nocleg.
– Jedno z nas może ich pilnować, a drugie będzie szukało schronienia.
Elżbieta potrząsnęła głową i wypiła resztę wódki. W tej samej chwili runął dach jej domu. Mury wydawały się chwiać; potem zerwały się stropy górnych pięter. Zebrani na ulicy mieszkańcy jęknęli. Z okien tryskały iskry. Płomienie lizały firanki.
– Nasze piętro jeszcze stoi – powiedział Graeber.
– Już niedługo – odparł za nim jakiś mężczyzna.
Graeber odwrócił się.
– Dlaczego?
– A dlaczego panu miałoby się lepiej powodzić niż nam? Na tym piętrze mieszkałem przez dwadzieścia trzy lata, młody człowieku. Teraz pali się. Dlaczego pańskie miałoby ocaleć?
Graeber spojrzał na mężczyznę; był chudy i łysy.
– Myślałem, że to kwestia przypadku, nie moralności.
– To kwestia sprawiedliwości. Jeśli pan wie, co to znaczy!
– Niezbyt dokładnie. Ale nie moja w tym wina. – Graeber uśmiechnął się złośliwie. – Ma pan widocznie ciężkie życie, jeśli pan jeszcze w to wierzy. Nalać panu wódki? To bardziej pomaga niż oburzanie się.
– Dziękuję! Niech pan sobie zatrzyma swoją wódkę! Będzie panu potrzebna, kiedy się pańska buda zawali.
Graeber odstawił butelkę.
– Może pójdziemy o zakład, że się nie zawali.
– Co?
– Pytam, czy chce się pan o to założyć?
Elżbieta roześmiała się. Mężczyzna z łysiną był oburzony.
– Pan chce iść o zakład, lekkomyślny durniu? A pani jeszcze się z tego śmieje? Doprawdy, daleko zaszliśmy!
– Dlaczego nie miałaby się śmiać? – spytał Graeber. – Lepiej śmiać się niż płakać. Zwłaszcza że ani jedno, ani drugie nic nie pomoże.
– Powinniście się modlić!
Ściana górnego piętra runęła do środka i przebiła strop nad mieszkaniem Elżbiety. Pani Lieser szlochała spazmatycznie pod swoim parasolem. Rodzina przy kuchennym stole gotowała kawę zbożową na maszynce spirytusowej. Kobieta w czerwonym pluszowym fotelu rozpostarła gazety na oparciach, aby osłonić fotel przed deszczem. Dziecko w kołysce krzyczało.
– Oto koniec naszej dwutygodniowej przystani – powiedział Graeber.
– To sprawiedliwość! – oświadczył łysy z satysfakcją.
– Trzeba się było założyć, byłby pan wygrał.
– Nie jestem materialistą, młody człowieku.
– Dlaczego więc lamentuje pan z powodu mieszkania?
– To był mój dom. Nie rozumie pan?
– Nie, nie rozumiem. Niemiecka Rzesza zbyt wcześnie uczyniła ze mnie podróżnika.
– Powinien pan być za to wdzięczny. – Łysy przejechał ręką po ustach i przełknął ślinę. – Zresztą, teraz nie miałbym nic przeciwko szklance wódki.
– Ale teraz już pan nie dostanie. Lepiej niech się pan pomodli.
Płomienie buchały z pokoju pani Lieser.
– Biurko się pali – szepnęła Elżbieta. – Biurko denuncjantki z całą zawartością.
– Miejmy nadzieję. Wylałem na nie butelkę nafty. Co teraz zrobimy?
– Poszukamy sobie jakiegoś schronienia. A jeśli nic nie znajdziemy, prześpimy się gdziekolwiek na ulicy.
– Na ulicy albo w parku. – Graeber popatrzył na niebo. – Od deszczu mamy płachtę brezentową. Nie najlepsza to ochrona, ale może znajdziemy jakiś daszek. Co zrobimy z fotelem i książkami?
– Zostawimy je tutaj. Jeżeli jutro rano jeszcze tu będą, pomyślimy, co dalej z nimi robić.
Graeber zarzucił na ramiona tornister i tłumok z pościelą. Elżbieta wzięła walizki.
– Daj mi je – powiedział. – Jestem przyzwyczajony do dźwigania.
Górne piętra obu sąsiednich domów runęły. Płonące kawałki drzewa rozprysnęły się na wszystkie strony. Pani Lieser pisnęła i podskoczyła; rozżarzony węgielek przeleciał nad odgrodzoną ulicą i trafił ją w twarz. Teraz | płomienie trysnęły także z pokoju Elżbiety. Potem zerwał się sufit.
– Możemy iść – powiedziała Elżbieta.
Graeber popatrzył na okno.
– To były dobre dni.
– Najlepsze. Ale już chodźmy.
Blask ognia czerwono oświecał twarz Elżbiety. Szli między krzesłami. Większość ludzi siedziała w milczeniu, zrezygnowana. Jakiś mężczyzna położył obok krzesła paczkę książek i czytał. Dwoje przytulonych do siebie staruszków przycupnęło na bruku. Nakryli się peleryną i wyglądali jak smutny nietoperz o dwóch głowach.
– To jednak dziwne, jak łatwo człowiek rozstaje się z czymś, o czym wczoraj jeszcze myślał, że nie będzie mógł się od tego oderwać – powiedziała Elżbieta.
Graeber raz jeszcze spojrzał za siebie. Piegowaty chłopiec, który zabrał filiżankę, rozsiadł się w biedermeierowskim fotelu.
– Ukradłem teczkę pani Lieser, podczas gdy ona biegała tam i z powrotem. Pełno w niej papierów. Rzucimy ją gdzieś w ogień. Może uratuje to kogoś przed obozem koncentracyjnym.
Elżbieta skinęła głową. Nie obejrzała się już.
Graeber długo pukał. Wreszcie potrząsnął drzwiami. Nikt nie otwierał. Wrócił do Elżbiety.
– Pohlmanna nie ma w domu. Albo nie chce nikomu otwierać.
– Może już tu nie mieszka?
– Dokąd miałby się przenieść? Nigdzie nie ma miejsca. Przekonaliśmy się o tym w ciągu ostatnich trzech godzin. Możliwe tylko… – Graeber ponownie podszedł do drzwi. – Nie, gestapo tu nie było, wówczas inaczej by wszystko wyglądało. Co mamy robić? Chcesz iść do schronu?
– Nie. Czy nie możemy tu gdzieś zostać?
Graeber rozejrzał się badawczo. Zapadła noc, a na tle posępnej czerwieni nieba sterczały czarne i zębate ruiny.
– Tutaj zachował się kawałek sufitu – powiedział. – Pod spodem jest sucho. Jedną stronę mógłbym zawiesić płachtą brezentową, a drugą płaszczem.
Wyciągnął bagnet i opukał ów kawałek sufitu. Trzymał się. Graeber poszukał w ruinach i znalazł kilka żelaznych prętów, które wbił w ziemię. Na nich rozwiesił płachtę brezentową.
– To jest zasłona. Płaszcz z drugiej strony stworzy z tego coś w rodzaju namiotu. Co o tym sądzisz?
– Mam ci pomóc?
– Nie. Uważaj na rzeczy, to wystarczy.
Oczyścił podłogę z gruzu i kamieni. Potem wniósł walizki i rozłożył pościel. Tornister ustawił u wezgłowia.
– Teraz mamy schronienie – powiedział. – Mieszkałem już gorzej. Ty chyba jeszcze nie.
– Najwyższy czas, żebym się przyzwyczaiła.
Graeber wypakował płaszcz deszczowy Elżbiety, kuchenkę spirytusową i butelkę spirytusu.
– Chleb mi ukradli. Ale w tornistrze pozostało jeszcze trochę konserw.
– Czy mamy coś, w czym moglibyśmy gotować?
– Moją menażkę. A wody deszczowej jest wszędzie dosyć. Mamy też resztkę wódki. Dodam do niej wrzątku i przyrządzę ci coś w rodzaju grogu. To chroni przed przeziębieniem.
– Wolę samą wódkę.
Graeber zapalił kuchenkę spirytusową. Słabe niebieskie światło rozjaśniło namiot. Otworzyli puszkę z fasolką, podgrzali ją i zjedli z resztą kiełbasy, którą dostali od świadka ślubnego, Klotza.
– Zaczekamy jeszcze na Pohlmanna czy pójdziemy spać? – spytał Graeber.
– Kładźmy się, jestem zmęczona.
– Musimy spać w ubraniach. Potrafisz?
– Jestem dostatecznie zmęczona.
Elżbieta zdjęła pantofle i postawiła je obok tornistra, aby ich nikt nie ukradł. Zwinęła pończochy i schowała do kieszeni. Graeber nakrył ją.
– Jak się czujesz?
– Jak w hotelu.
Położył się obok niej.
– Martwisz się z powodu mieszkania?
– Nie. Liczyłam się z tym od pierwszych nalotów. Wtedy się martwiłam. Wszystko, co było potem, to darowany czas.
– Słusznie. Ale czy zawsze można tak trzeźwo żyć, jak to sobie człowiek postanawia?
– Nie wiem – mruczała sennie, przytulona do jego ramienia. – Może, gdy już nie ma nadziei. Ale teraz wszystko jest inaczej.
Spała, oddychając regularnie i spokojnie. Graeber leżał jeszcze jakiś czas, czuwając. Myślał o tym, że nieraz na froncie, kiedy mówiło się o nieosiągalnych marzeniach, jednym z nich było właśnie to – dach nad głową, posłanie, kobieta i spokojna noc.