Kolejka wąskotorowa zatrzymała się. Mały, zamaskowany dworzec oblany był słońcem. Z paru okolicznych domów pozostały już tylko ruiny; zbudowano więc kilka baraków, których dachy i ściany pomalowano na barwy ochronne. Na torach stały wagony kolejowe. Przeładowywali je rosyjscy jeńcy. Kolejka wąskotorowa łączyła się tu z linią szerokotorową.
Rannych umieszczono w jednym z baraków. Ci, którzy mogli chodzić, usiedli na grubo ciosanych ławach. Przyłączyło się do nich kilku urlopników. Starali się jak najmniej rzucać w oczy, w obawie, że ktoś na nich zwróci uwagę i odeśle z powrotem.
Dzień był przygnębiający. Zwiędłe światło igrało nad śniegiem. Z oddali dochodził warkot silników samolotowych. Nie płynął z powietrza; widocznie gdzieś w pobliżu znajdowało się ukryte lotnisko. Później eskadra samolotów przeleciała nad dworcem i zaczęła wznosić się w górę, aż wyglądała jak stado skowronków. Graeber rozmarzył się. “Skowronki – pomyślał. – Pokój".
Wystraszyli ich dwaj żandarmi polowi.
– Dokumenty!
Żandarmi byli zdrowi i silni, cechowała ich pewność siebie właściwa tylko ludziom, którym nie zagraża niebezpieczeństwo. Mundury ich były bez zarzutu, broń wyczyszczona, a każdy z nich ważył co najmniej o dwadzieścia funtów więcej niż którykolwiek z urlopników.
Żołnierze w milczeniu okazywali dokumenty urlopowe. Żandarmi badali je skrupulatnie. Kazali pokazać sobie także książeczki wojskowe.
– Jedzenie możecie wyfasować w baraku numer trzy – powiedział wreszcie starszy z nich. – I umyjcie się. Jak wy wyglądacie! Chcecie wrócić do ojczyzny jak świnie?
Grupa powędrowała do baraku numer trzy.
– Przeklęte szpicle! – klął jakiś żołnierz z czarną, zarośniętą twarzą. – Hardzi w pysku i z daleka od frontu! A traktują nas, jakbyśmy byli przestępcami.
– Pod Stalingradem rozstrzelali jako dezerterów dziesiątki żołnierzy, którzy pogubili swoje pułki – powiedział inny.
– Byłeś pod Stalingradem?
– Gdybym był pod Stalingradem, nie siedziałbym teraz tutaj. Z tego kotła nikt się nie wydostał.
– Słuchaj – powiedział starszy podoficer. – Na froncie możesz sobie gadać, co chcesz. Ale tutaj jest inaczej. Od teraz trzymaj gębę na kłódkę, tak będzie dla ciebie lepiej, zrozumiałeś?
Ustawili się z menażkami w ręku. Kazano im czekać przeszło godzinę, żaden jednak nie opuścił swojego miejsca. Marzli, ale czekali. Byli do tego przyzwyczajeni. Wreszcie dostali porcję zupy; pływało w niej trochę mięsa, jarzyn i kilka kartofli.
Żołnierz, który nie był pod Stalingradem, obejrzał się ostrożnie.
– Ciekaw jestem, czy żandarmi dostają to samo żarcie?
– Nie masz innych zmartwień? – odezwał się pogardliwie podoficer.
Graeber jadł zupę. “Jest przynajmniej ciepła – pomyślał. – W domu będzie inaczej. Matka będzie gotowała. Może zrobi smażoną kiełbasę z cebulką i kartofelkami, a na deser budyń malinowy z sosem waniliowym".
Musieli czekać, aż się ściemni. Żandarmeria polowa kontrolowała ich jeszcze dwukrotnie. Przybywało coraz więcej rannych. Z każdym transportem wzrastało zdenerwowanie urlopników. Bali się, że każą im pozostać. Wreszcie, po północy, zestawiono pociąg. Zrobiło się zimniej, gwiazdy jasno świeciły na niebie. Wszyscy ich nienawidzili; oznaczały dobrą widoczność dla lotników. Przyroda sama w sobie od dawna już nie miała znaczenia, była tylko dobra lub zła w odniesieniu do wojny. Jako osłona lub jako niebezpieczeństwo.
Załadowano rannych. Trzech wyniesiono od razu z powrotem. Już nie żyli. Nosze ze zmarłymi pozostały na peronie; ściągnięto z nich koce. Nigdzie nie paliło się światło.
Teraz przyszła kolej na rannych, którzy mogli chodzić. Kontrolowano ich dokładnie. “Nie dostaniemy się – pomyślał Graeber. – Jest ich zbyt wielu, a pociąg już przepełniony." Tępo wpatrywał się w noc. Serce biło mu gwałtownie. Nad nim buczały niewidoczne samoloty. Wiedział, że to niemieckie, ale bał się. Bał się znacznie więcej niż na froncie.
– Urlopnicy! – zawołano wreszcie.
Grupa rzuciła się naprzód. Znów zjawiła się żandarmeria polowa. Po południu, w czasie ostatniej kontroli, każdy urlopnik dostał karteczkę, którą teraz musiał oddać. Wdrapali się do wagonu. Siedziało tam już kilku rannych. Urlopnicy tłoczyli się i popychali. Ktoś głośno wykrzykiwał rozkazy. Wszyscy musieli znowu wysiąść i ustawić się na peronie. Potem zaprowadzono ich do następnego wagonu, gdzie również siedzieli już ranni. Pozwolono im wsiąść. Graeber znalazł miejsce pośrodku. Nie chciał siedzieć przy oknie. Wiedział, co mogą wyrządzić odłamki.
Pociąg nie odjeżdżał. W przedziale było ciemno. Wszyscy czekali. Na peronie uciszyło się, ale pociąg stał nadal. Dwóch żandarmów prowadziło jakiegoś żołnierza. Przeszedł oddział Rosjan taszczących skrzynki z amunicją. Potem zjawiło się kilku esesowców, którzy głośno ze sobą rozmawiali. Pociąg wciąż jeszcze nie ruszał. Ranni pierwsi zaczęli kląć. Mogli sobie na to pozwolić. Na razie nic im więcej nie groziło.
Graeber oparł głowę o ścianę wagonu. Próbował zasnąć, aby przebudzić się, gdy pociąg będzie już w biegu, ale nie mógł. Nasłuchiwał każdego dźwięku. W ciemności widział oczy sąsiadów. Odbijało się w nich matowe światło śniegu i gwiazd, padające z zewnątrz. Nie było dosyć jasno, aby rozpoznać twarze. Tylko oczy. Przedział pełen był ciemności i niespokojnych oczu, a między nimi jaśniała martwa biel opatrunków.
Pociąg szarpnął i zaraz znów stanął. Słychać było wołania. Po jakimś czasie trzasnęły drzwi. Dwoje noszy wyniesiono na peron. Dwóch zmarłych więcej. “Dwa miejsca więcej dla żyjących – pomyślał Graeber. – Oby tylko w ostatniej chwili nie przybyli nowi, bo musielibyśmy wysiąść!" Wszyscy myśleli o tym samym.
Pociąg znów szarpnął. Peron zaczął się powoli przesuwać.
Żandarmi, jeńcy, esesowcy, stosy skrzyń – a potem nagle była równina. Wszyscy wychylili się. Wciąż jeszcze nie mogli uwierzyć. Pociąg chyba znów stanie. Ale on sunął i sunął, i urywany stukot powoli przechodził w równomierny rytm. Widać było czołgi i armaty. Żołnierze oglądali się za pociągiem. Graeber poczuł się nagle bardzo znużony. “Do domu! – pomyślał. – Mój Boże, nawet nie mam odwagi się cieszyć".
Rano padał śnieg. Zatrzymano się na jakimś dworcu, aby wyfasować kawę. Dworzec leżał na skraju małej mieściny, z której niewiele pozostało. Wyładowano zmarłych. Pociąg manewrował. Graeber pobiegł ze swą namiastką kawy z powrotem do przedziału. Nie śmiał go powtórnie opuścić, aby pójść po chleb.
Przez pociąg przechodził patrol wyławiając lekko rannych; mieli pozostać w miejscowym szpitalu. Wiadomość szybko rozniosła się po wagonach. Ranni w rękę szturmowali klozety, aby się w nich ukryć. Walczyli o miejsce. Z wściekłością i rozpaczą wypychali jeden drugiego, chcąc zamknąć drzwi.
– Idą! – zawołał nagle ktoś z zewnątrz.
Kłąb ludzi rozproszył się. Dwaj żołnierze wtargnęli do ubikacji i zatrzasnęli za sobą drzwi. Inny, którego przewrócono w tłoku, spoglądał na swą rękę, unieruchomioną w łubkach. Niewielka czerwona plama powiększała się. Inny znów otworzył drzwi prowadzące na przeciwną stronę peronu i z wysiłkiem zsunął się w śnieżną zadymkę. Przylgnął na zewnątrz do pociągu. Reszta pozostała na swoich miejscach.
– Zamknij drzwi – powiedział ktoś. – Bo zaraz się domyśla.
Graeber zatrzasnął drzwi. Przez chwilę widział w kotłującym się śniegu bladą twarz żołnierza, który przykucnął na dole.
– Chcę wrócić do domu – powiedział ranny z krwawiącym opatrunkiem. – Dwa razy już trafiłem do tych przeklętych lazaretów etapowych i za każdym razem wysyłali mnie z powrotem na front, bez urlopu. Ja chcę do domu. Zasłużyłem na to.
Pełen nienawiści, wpatrywał się w zdrowych urlopników. Nikt mu nie odpowiedział. Trwało to długo, nim nadszedł patrol. Dwaj żandarmi sprawdzali przedziały, kilku innych pilnowało na peronie rannych, których wygarnięto z wagonów. Jednym z kontrolujących był młody lekarz w stopniu podoficera. Pobieżnie przeglądał papiery rannych.
– Proszę wysiąść – mówił obojętnie, patrząc już na kartę następnego.
Jakiś żołnierz nie ruszył się z miejsca. Był to mały, szary człowieczek.
– Jazda, dziadku – powiedział żandarm, który towarzyszył lekarzowi. – Nie słyszeliście?
Żołnierz siedział dalej. Miał obandażowane ramię.
– Jazda! Wysiadać! – powtórzył żandarm.
Żołnierz nie ruszył się. Zacisnął wargi i spoglądał przed siebie, jakby nic nie rozumiał. Żandarm stanął przed nim rozkraczony.
– Czekacie na specjalne zaproszenie? Wstawać!
Żołnierz wciąż zachowywał się tak, jakby nic nie słyszał.
– Wstawać! – wrzasnął teraz żandarm. – Nie widzicie, że mówi do was przełożony? Chcecie trafić przed sąd wojenny?
– Spokojnie – odezwał się lekarz. – Tylko spokojnie. – Miał różową twarz pozbawioną rzęs. – Krwawicie – tłumaczył żołnierzowi, który przedtem walczył o miejsce w klozecie. – Trzeba wam założyć świeży opatrunek. Proszę wysiąść.
– Ja… – zaczął ranny i urwał. Spostrzegł nagle, że wszedł drugi żandarm; razem z pierwszym ujęli teraz szarego żołnierza pod zdrowe ramię i podnieśli do góry. Żołnierz, nie poruszając twarzą, wydał piskliwy skrzek. Drugi żandarm schwycił go teraz wpół i jak lekki pakunek wypchnął z przedziału. Czynił to bezosobowo, bez brutalności. Żołnierz już nie krzyczał. Zniknął w tłumie na peronie.
– No więc? – spytał lekarz.
– Czy będę mógł jechać dalej, kiedy założą mi świeży opatrunek, panie kapitanie? – spytał ranny.
– To się okaże. Możliwe. Najpierw musicie iść na opatrunek.
Żołnierz wysiadł z twarzą pełną rozpaczy. Zwrócił się do podoficera-lekarza tytułując go kapitanem, ale i to nic nie pomogło.
Żandarm nacisnął drzwi klozetu.
– Naturalnie – odezwał się pogardliwie. – Nie mają lepszych pomysłów. Zawsze to samo. Otworzyć! – rozkazał. – Natychmiast!
Drzwi się uchyliły. Wyszedł jeden z ukrywających się tam żołnierzy.
– Spryciarz, co? – warknął żandarm. – Po co się zamykacie? Chcecie się bawić w chowanego?
– Mam biegunkę. Chyba po to jest klozet.
– Tak? Właśnie teraz? I ja mam w to uwierzyć?
Żołnierz rozchylił płaszcz ukazując Żelazny Krzyż I klasy. Spojrzał na pierś żandarma; była pusta.
– Tak – odparł spokojnie. – Ma pan w to wierzyć.
Żandarm zaczerwienił się. Lekarz uprzedził go.
– Proszę wysiąść – powiedział nie patrząc nawet na żołnierza.
– Pan nie sprawdził, co mi jest.
– Widzę to po opatrunku. Proszę wysiąść.
Żołnierz uśmiechnął się przelotnie.
– Dobrze.
– Jesteśmy chyba gotowi, co? – spytał lekarz nerwowo.
– Tak jest. – Żandarm obrzucił wzrokiem urlopników. Każdy z nich trzymał swoje papiery w ręku. – Tak, jesteśmy gotowi – oświadczył i wysiadł za lekarzem.
Drzwi do klozetu otworzyły się bezszelestnie. Wyszedł z nich frajter. Twarz jego była mokra od potu. Opadł na ławkę.
– Poszedł? – szepnął po chwili.
– Zdaje się.
Frajter długo siedział w milczeniu. Pot z niego spływał.
– Będę się za niego modlił – powiedział wreszcie.
Wszyscy podnieśli wzrok.
– Co! – spytał ktoś z niedowierzaniem. – Chcesz się jeszcze modlić za tę świnię, żandarma?
– Nie, nie za tę świnię. Za tego, który był razem ze mną w klozecie. Poradził mi, żebym został w środku, że on już wszystko załatwi. Gdzie on jest?
– Na peronie. Wszystko załatwił. Doprowadził tego grubego wieprza do takiej wściekłości, że już więcej nawet nie szukał.
– Będę się za niego modlił.
– Nie mam nic przeciwko temu, możesz się modlić.
– Tak, na pewno. Nazywam się Luttjens. Na pewno będę się za niego modlił.
– Dobrze. Ale teraz zamknij mordę. Módl się jutro. Albo poczekaj przynajmniej, aż pociąg ruszy – powiedział ktoś.
– Będę się modlił. Ja muszę do domu. Jak trafię tu do szpitala, to nie dostanę urlopu. A ja muszę do Niemiec. Moja żona ma raka. Ma trzydzieści sześć lat. Trzydzieści sześć lat skończyła w październiku. Już od czterech miesięcy leży w łóżku.
Udręczonym wzrokiem wodził od jednego do drugiego. Nikt mu nie odpowiedział. Była to codzienna historia.
W godzinę później pociąg ruszył. Żołnierz, który ukrył się na zewnątrz wagonu, nie pokazał się więcej.
“Prawdopodobnie złapali go" – pomyślał Graeber.
W południe wszedł jakiś podoficer.
– Czy ktoś z was chce się ogolić?
– Co?
– Ogolić. Jestem fryzjerem. Mam doskonałe mydło, jeszcze z Francji.
– Golić? Kiedy pociąg jest w biegu?
– Oczywiście. Właśnie goliłem w wagonie oficerskim.
– Ile to kosztuje?
– Pięćdziesiąt fenigów. Pół marki, tanio, biorąc pod uwagę, że muszę wam najpierw ostrzyc brody.
– Dobrze. – Jeden z urlopników wyciągnął pieniądze. – Ale jak mnie zatniesz, to nic nie dostaniesz.
Golibroda odstawił miseczkę i wyjął z kieszeni nożyczki i grzebień. Miał przy sobie dużą torbę papierową, do której wrzucał włosy. Potem zaczął namydlać. Piana była tak biała, jakby mydlił śniegiem. Pracował przy oknie. Był zręczny. Trzech żołnierzy kazało się ogolić. Ranni odmówili. Graeber usiadł jako czwarty. Przyglądał się trójce, która była już gotowa. Dziwnie wyglądali, twarze mieli czerwone i pocętkowane od zimna i wiatru, niżej jaśniały białe podbródki. W połowie były to twarze żołnierzy, w połowie – piecuchów. Graeber słyszał skrobanie brzytwy. Golenie poprawiło mu humor. To już jakby cząstka ojczyzny, zwłaszcza że obsługuje go przełożony. Miał wrażenie, że już jest w cywilu.
Po południu znów się zatrzymali. Na peronie stała kuchnia polowa. Poszli fasować jedzenie. Luttjens został w przedziale. Graeber widział, że szybko porusza wargami. Trzymał przy tym zdrową rękę tak, jakby składał ją z jakąś drugą, niewidoczną. Lewa, obandażowana, zwisała w kurtce. Dostali kapuśniak. Był letni.
Do granicy dotarli wieczorem. Pociąg został opóźniony. Urlopników poprowadzono do odwszenia. Oddali ubrania i siedzieli nadzy w baraku, aby wytępić wszy na swych ciałach. Izba była ciepła, woda ciepła, a mydło silnie pachniało karbolem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Graeber siedział w naprawdę ciepłym pomieszczeniu. Wprawdzie i na froncie miewali czasami piece, ale mogli ogrzać tylko część ciała zwróconą do ognia; druga strona marzła. Tutaj cała izba była ciepła. Nareszcie kości mogły odtajać. Kości i mózgownica. Mózgownica dłużej była zamrożona.
Siedzieli wkoło, szukali wszy i bili je. Graeber nie miał wszy głowowych. Mendy i wszy odzieżowe nie przechodzą na głowę, to stara zasada. Wszy respektują nawzajem swoje terytoria, nie znają wojen.
Ciepło uczyniło go sennym. Widział blade ciała kolegów, odmrożenia na nogach i czerwone szramy po bliznach. Nagle przestali być żołnierzami. Ich mundury wisiały gdzieś w parze; byli nagimi ludźmi bijącymi wszy i ich rozmowy stały się natychmiast inne. Nie mówili już o wojnie. Mówili o jedzeniu i o kobietach.
– Ona ma dziecko – powiedział jeden z nich, nazwiskiem Bernhard. Siedział obok Graebera i przy pomocy małego lusterka wyłapywał wszy z brwi.
– Dwa lata nie byłem w domu, a dziecko ma dopiero cztery miesiące. Ona utrzymuje, że ma czternaście miesięcy i że to moje. Ale matka pisała mi, że to od jakiegoś Rosjanina. Zresztą, ona dopiero przed dziesięcioma miesiącami zaczęła mi o tym pisać. Przedtem nigdy. Co wy na to?
– Zdarza się – odpowiedział łysy żołnierz obojętnie. – Na wsi jest dużo dzieci jeńców wojennych.
– Tak? No, ale co ja mam teraz zrobić?
– Ja bym babę wyrzucił – oświadczył inny, owijając sobie nogi świeżym bandażem. – To świństwo.
– Świństwo? Dlaczego świństwo? – Łysy żachnął się. – W czasie wojny te sprawy wyglądają inaczej niż zwykle. Trzeba to zrozumieć. Co to, chłopiec czy dziewczynka?
– Chłopak. Ona pisze, że podobny do mnie.
– Jeżeli chłopak, możesz go zatrzymać. Przyda się. Na wsi zawsze potrzebna jest pomoc.
– Ale to przecież pół-Rosjanin…
– No i co z tego? Rosjanie są Aryjczykami. A ojczyzna potrzebuje żołnierzy.
Bernhard odłożył lusterko.
– Takie proste to znów nie jest. Łatwo ci mówić. Nie tobie się przydarzyło.
– A może wolałbyś, żeby to jakiś dekujący się tłusty buhaj ojczyźniany zrobił twojej żonie bachora?
– Pewnie, że nie.
– No widzisz.
– Mogła na mnie poczekać – powiedział Bernhard cicho i z zażenowaniem.
Łysy wzruszył ramionami.
– Niektóre czekają, a niektóre nie. Nie można zbyt wiele wymagać, kiedy się całe lata nie wraca do domu!
– Jesteś żonaty?
– Chwała Bogu – nie.
– Rosjanie nie są Aryjczykami – powiedział nagle milczący dotychczas żołnierz o spiczastej, szczurzej twarzy i małych ustach.
Wszyscy spojrzeli na niego.
– Mylisz się – odparł łysy. – Oni są Aryjczykami. Przecież byliśmy z nimi sprzymierzeni.
– To są podludzie, bolszewiccy podludzie, a nie Aryjczycy. Takie są ustawy.
– Mylisz się. Polacy, Czesi i Francuzi są podludźmi. Rosjan uwalniamy tylko od komunistów. To Aryjczycy. Ma się rozumieć, z wyjątkiem komunistów. Może nie są takimi Aryjczykami jak my, tylko zwykłymi Aryjczykami do roboty. Ale nie będą wytępieni.
Szczur zdumiał się.
– Oni byli zawsze podludźmi – oświadczył. – Wiem dokładnie. Najzwyklejszymi podludźmi.
– To się dawno zmieniło. Tak jak z Japończykami. Oni też są teraz Aryjczykami, odkąd zawarli z nami przymierze wojenne. Żółtymi Aryjczykami.
– Obaj nie macie racji – odezwał się basem niezwykle owłosiony żołnierz. – Rosjanie nie byli podludźmi, kiedy jeszcze byli naszymi sprzymierzeńcami. Ale są nimi teraz. Tak się przedstawia ta sprawa.
– Więc co mam zrobić z dzieckiem?
– Oddać władzom – orzekł szczur autorytatywnie. – Bezbolesna śmierć, i tyle. Cóż by innego?
– A co z żoną?
– To jest sprawa sądu. Napiętnowanie, ogolenie głowy, więzienie, obóz koncentracyjny albo stryczek.
– Dotychczas nic jej nie zrobili – powiedział Bernhard.
– Chyba jeszcze nic nie wiedzą.
– Wiedzą. Moja matka doniosła.
– To znaczy, że w urzędach siedzą łapownicy i niedorajdy. Należy im się także obóz koncentracyjny albo szubienica.
– Ach, daj mi spokój – oświadczył Bernhard, rozwścieczony nagle, i odwrócił się.
– Francuz byłby z tego wszystkiego może jeszcze najlepszy – powiedział łysy. – Wedle ostatnich badań to są tylko półpodludzie.
– To zwyrodniali ludzie średniego gatunku. – Bas spojrzał na Graebera, który zauważył lekki uśmieszek na jego szerokiej twarzy.
Jakiś krzywonogi mężczyzna z zapadniętą klatką piersiową, który wędrował niecierpliwie po izbie, podszedł teraz do nich.
– My jesteśmy nadludzie – powiedział. – A wszyscy inni – pod-ludzie, to jasne; ale kto jest właściwie zwykłym człowiekiem?
Łysy zastanowił się.
– Szwedzi – powiedział po chwili. – Albo Szwajcarzy.
– Albo dzicy – oświadczył bas. – Tylko dzicy.
– Białych dzikusów nie ma już przecież – powiedział szczur.
– Nie? – Bas popatrzył na niego przenikliwie.
Graeber drzemał. Słyszał, jak tamci znów zaczęli mówić o kobietach. Niewiele o tym wiedział. Ojczyste teorie rasowe nie pasowały do jego wyobrażeń o miłości. Nie chciał kojarzyć tego pojęcia z myślą o doborze hodowlanym, drzewach genealogicznych i o zdolności rozrodczej. Jako żołnierz poznał tylko kilka prostytutek w krajach, w których walczył. Były tak samo rzeczowe, jak dziewczęta z Bund Deutscher Madel *, ale one przynajmniej traktowały miłość jako swój zawód.
Otrzymali z powrotem rzeczy i ubrali się. Nagle stali się znów strzelcami, frajtrami, feldfeblami i podoficerami. Mężczyzna z rosyjskim dzieckiem okazał się podoficerem. Bas również. Szczur był żołnierzem taborowym. Gdy spostrzegł, że tamci są podoficerami, wyniósł się cichaczem. Graeber obejrzał swój mundur. Był jeszcze ciepły i przesiąknięty odorem kwasu. Pod sprzączkami szelek znalazł kolonię zdechłych wszy. Były zagazowane. Wyskrobał je.
Zaprowadzono ich do baraku. Oficer polityczny wygłosił do nich przemówienie. Stał na podwyższeniu pod portretem fuhrera i wyjaśniał, że teraz, gdy udają się do ojczyzny, ciąży na nich szczególna odpowiedzialność. Nie wolno im opowiadać, co się dzieje na froncie, ani o stanowiskach, miejscowościach, oddziałach, ruchach wojsk i miejscach postoju. Wszędzie czają się szpiedzy. Należy więc bezwzględnie zachować milczenie. Gadulstwo będzie surowo karane. Niewłaściwa krytyka stanowi również zdradę kraju. Wojnę prowadzi fuhrer, on wie, co czyni. Sytuacja na froncie jest doskonała. Rosjanie są na wykończeniu, ponieśli niesłychane straty; przygotowuje się przeciwnatarcie. Wyżywienie jest pierwszorzędne, duch w wojsku wyśmienity. Raz jeszcze ich uprzedza, że podawanie jakichkolwiek nazw miejscowości lub rozmieszczenia wojsk stanowi zdradę stanu. Defetyzm także. Gestapo czuwa wszędzie. Wszędzie!
Oficer przerwał na chwilę, po czym innym już tonem oświadczył, że mimo nawału pracy fuhrer czuwa nad wszystkimi żołnierzami. Zarządził on, aby każdy urlopnik przywiózł ze sobą do ojczyzny prezent, W tym celu zostaną im wydane paczki żywnościowe. Należy je przekazać rodzinie w domu na dowód, że żołnierzom na froncie tak dobrze się powodzi, iż mogą nawet przywozić ze sobą podarunki. Kto otworzy paczkę w drodze i zje ją sam, będzie ukarany. Ujawni to kontrola na dworcach docelowych. Heil Hitler!
Stali na baczność. Graeber oczekiwał, że teraz zabrzmi Deutschland, Deutschland uber alles! i Horst-Wessel-Lied. Trzecia Rzesza bogata była w pieśni. Ale nic nie nastąpiło. Natomiast padł rozkaz:
– Kto jedzie do Nadrenii – trzy kroki wystąp!
Kilku żołnierzy wystąpiło przed front.
– Urlopy do Nadrenii zostały wstrzymane – oświadczył oficer. – Dokąd więc chcecie pojechać? – zwrócił się do najbliżej stojącego.
– Do Kolonii.
– Przecież właśnie wam powiedziałem, że Nadrenia jest zamknięta. Dokąd chcecie więc jechać?
– Do Kolonii – powtórzył żołnierz. – Jestem z Kolonii.
– Do Kolonii nie wolno, czy wy tego nie rozumiecie? Do jakiego innego miasta chcecie się udać?
– Do żadnego innego miasta. W Kolonii mam żonę i dzieci. Byłem tam ślusarzem. Moja karta urlopowa wystawiona jest do Kolonii.
– To widzę. Ale nie możecie tam jechać. Zrozumcież wreszcie! Kolonia jest chwilowo zamknięta dla urlopników!
– Zamknięta? – spytał były ślusarz. – Dlaczego?
– Zwariowaliście? Kto tu ma prawo pytać, wy czy władze?
Podszedł kapitan i szepnął coś oficerowi. Ten skinął głową.
– Urlopnicy jadący do Hamburga i Alzacji – wystąpić! – rozkazał teraz.
Nikt nie wystąpił.
– Nadreńczycy zostaną tutaj! Reszta – w miejscu w lewo zwrot! Ustawić się do odbioru paczek żywnościowych!
Znów czekali na dworcu. Po jakimś czasie dołączyli do nich Nadreńczycy.
– Co się stało? – spytał bas.
– Słyszałeś przecież.
– Nie puszczają do Kolonii? Dokąd więc teraz jedziesz?
– Do Rothenburga. Mam tam siostrę. Ale co będę robił w Rothenburgu? Przecież mieszkam w Kolonii. Co się stało w Kolonii? Dlaczego nie mogę tam pojechać?
– Uwaga! – powiedział jakiś żołnierz i wskazał na dwóch esesowców, którzy właśnie przechodzili skrzypiąc butami.
– Gwiżdżę na nich! Co będę robił w Rothenburgu? Gdzie moja rodzina? Była w Kolonii. Co się tam stało?
– Może twoja rodzina też jest w Rothenburgu.
– Na pewno nie. Tam nie ma miejsca. Zresztą moja żona i moja siostra nie znoszą się nawzajem. Co się stało w Kolonii?
Ślusarz patrzył bezradnie na pozostałych. Miał łzy w oczach. Jego grube wargi drżały.
– Dlaczego wy możecie jechać do domów, a ja nie? Po tylu latach. Co się stało? Co się stało z moją żoną i dziećmi? Najstarszy nazywa się Georg. Ma jedenaście lat. Co się stało?
– Słuchaj – odezwał się bas – nic na to nie poradzisz. Wyślij żonie telegram, niech przyjedzie do Rothenburga. Inaczej w ogóle jej nie zobaczysz.
– A podróż? Kto za nią zapłaci? I gdzie będziemy mieszkać?
– Jeśli tobie nie wolno jechać do Kolonii, to i twojej żony stamtąd nie wypuszczą – wtrącił szczur. – To murowane. Takie są przepisy.
Ślusarz otworzył usta, ale nic nie powiedział.
– Dlaczego nie? – spytał po chwili.
– Sam się zastanów.
Ślusarz rozejrzał się.
– Przecież wszystko nie może być zniszczone! To niemożliwe!
– Bądź zadowolony, że nie odesłali cię od razu z powrotem na front – powiedział bas. – I to mogło się zdarzyć.
Graeber przysłuchiwał się w milczeniu. Poczuł dreszcz, przeniknęło go wewnętrzne zimno. Znów podkradło się owo niepojęte i niesamowite, które na froncie długo wokół niego krążyło, nie dawało się uchwycić, umykało i znów powracało, patrzyło stugębnym, upiornym obliczem, nie mając w istocie żadnego. Spojrzał na szyny. Wiodły do ojczyzny, do bezpieczeństwa, do ciepła; tam wreszcie zazna spokoju, to jedyna nadzieja, jaka mu jeszcze pozostała. A teraz nagle znów poczuł, że “tamto" skrada się za nim, słyszał obok siebie jego niesamowity oddech i nie mógł go odpędzić.
– Urlop – powiedział żołnierz z Kolonii gorzko. – Taki ma być mój urlop? Co teraz?
Spoglądali na niego w milczeniu, jakby nagle ukazała im się jakaś ukryta w nim choroba. Był niewinny, lecz napiętnowany nieszczęściem, więc nieznacznie odsunęli się od niego. Byli zadowoleni, że nie ich to spotkało, ale sami jeszcze nie czuli się pewni – dlatego odsunęli się. Nieszczęście jest zaraźliwe.
Pociąg powoli wjeżdżał do hali. Był czarny i przysłonił resztę światła.