Zbudziły go czyjeś ostrożne kroki skrzypiące po gruzie. Bezszelestnie wysunął się spod kołdry. Elżbieta poruszyła się przez sen. Graeber wyjrzał za płachtę brezentową. Mógł to być Pohlmann, ale równie dobrze złodzieje lub gestapo – przychodzili zazwyczaj o tej porze. Jeśli to gestapo, należy uprzedzić Pohlmanna, by nie wracał do domu.
W ciemności dostrzegł dwie postacie. Skradał się za nimi, jak mógł najciszej. Nie włożył butów. Mimo to o kilka metrów dalej potrącił luźno wystający kawałek muru, który od razu się oberwał. Graeber skulił się. Jedna z postaci zawróciła.
– Jest tam kto? – Był to głos Pohlmanna.
Graeber podniósł się.
– To ja, panie profesorze, Ernst Graeber.
– Graeber? Co się stało?
– Nic. Tylko zostaliśmy zbombardowani i nie wiedzieliśmy, dokąd się udać. Myślałem, że może pan nas przyjmie na jedną lub na dwie noce.
– Kogo?
– Moją żonę i mnie. Ożeniłem się przed kilkoma dniami.
– Zapewne, zapewne – Pohlmann zbliżył się. W ciemności twarz jego połyskiwała bardzo blado. – Czy pan mnie widział, gdy wracałem?
Graeber zawahał się przez sekundę.
– Tak – powiedział wreszcie. Nie miało sensu zachowywać zbędnej ostrożności ani ze względu na Elżbietę, ani też na tamtego mężczyznę, który przyczaił się teraz gdzieś w ruinach.
– Tak – powtórzył. – Może mi pan ufać.
Pohlmann potarł czoło.
– Oczywiście, oczywiście. – Wahał się przez chwilę. – Pan widział, że nie byłem sam?
– Tak.
Pohlmann jak gdyby się zdecydował.
– A więc… niech pan idzie. Na noc, powiedział pan. Nie mam wiele miejsca, ale… przede wszystkim chodźmy stąd.
Skręcili za róg.
– Wszystko w porządku – powiedział Pohlmann w ciemność.
Jakiś mężczyzna wynurzył się z ruin. Pohlmann otworzył drzwi i wpuścił Graebera i tamtego do mieszkania. Potem zamknął od wewnątrz.
– Gdzie jest pańska żona?
– Śpi na dworze. Przynieśliśmy pościel i sporządziliśmy sobie coś w rodzaju namiotu.
Pohlmann zatrzymał się w ciemności.
– Muszę pana uprzedzić. Jeśli was tu znajdą, może to być bardzo niebezpieczne.
– Wiem o tym.
Pohlmann chrząknął.
– Niebezpieczne z mojego powodu. Jestem podejrzany.
– To właśnie miałem na myśli.
– Brał pan także pod uwagę pańską żonę?
– Tak – odparł Graeber po chwili.
Drugi mężczyzna stał za Graeberem w milczeniu. Teraz słychać było, jak oddycha. Pohlmann ruszył przodem, a gdy drzwi zamknięto i zaciągnięto zasłony, zapalił maleńką lampkę.
– Nie należy wymieniać nazwisk – powiedział. – Lepiej, gdy się ich nie zna, nie można wtedy nic zdradzić. Ernst i Józef – to wystarczy. Wydawał się bardzo wyczerpany. Józef był mężczyzną mniej więcej czterdziestoletnim, o pociągłej, żydowskiej twarzy. Robił wrażenie zupełnie spokojnego i uśmiechał się do Graebera. Powoli otrzepał ubranie z wapiennego pyłu.
– U mnie nie jest już bezpiecznie – powiedział Pohlmann i usiadł. – Mimo to Józef musi tu dzisiaj zostać. Mieszkanie, w którym był wczoraj, już nie istnieje. W ciągu dzisiejszego dnia poszukamy czegoś innego. Tutaj już nie jest bezpiecznie, Józefie. Tylko dlatego.
– Wiem – odparł Józef. Miał głos bardziej głęboki, niż można się było spodziewać.
– A pan? – spytał Pohlmann Graebera. – Pan wie, że jestem podejrzany, i wie pan także, co to znaczy, jeśli zastaną pana w nocy u kogoś, kto jest podejrzany, w towarzystwie kogoś, kto jest poszukiwany.
– Tak.
– Przypuszczam, że dzisiejszej nocy nic się nie stanie. W mieście panuje zbyt wielki rozgardiasz. Ale nigdy nie wiadomo. Chce pan zaryzykować?
Graeber milczał. Pohlmann i Józef spojrzeli po sobie.
– Ja sam nie mam nic do stracenia – powiedział Graeber. – Za kilka dni i tak wracam na front. Co innego moja żona. Ona tu pozostaje. Nad tym się nie zastanowiłem.
– Nie powiedziałem tego, aby pana odprawić.
– Wiem.
– Możecie jako tako przenocować na dworze? – spytał Józef.
– Owszem. Jesteśmy zabezpieczeni przed deszczem.
– Lepiej więc tam zostańcie. W ten sposób nie będziecie mieli z nami nic wspólnego. Jutro wczesnym rankiem wstawi pan tu swoje rzeczy. O to panu przecież głównie chodzi, prawda? Chociaż może je pan zostawić także w kościele Św. Katarzyny. Tamtejszy zakrystian pozwala, to porządny człowiek. Kościół jest częściowo zburzony, ale podziemne krypty zachowały się jeszcze. Niech pan tam zaniesie swoje rzeczy. W ten sposób będzie pan mógł w ciągu dnia swobodnie szukać jakiegoś mieszkania.
– On ma chyba rację, Ernst – powiedział Pohlmann. – W tych sprawach Józef orientuje się lepiej niż my.
Graeber poczuł nagłą falę sympatii do tego utrudzonego starego człowieka, który mu teraz, jak przed wielu laty, znowu mówił po imieniu.
– Ja też tak sądzę – powiedział. – Bardzo mi przykro, że pana przestraszyłem.
– Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, niech pan przyjdzie jutro rano. Proszę zapukać dwa razy długo i dwa razy krótko. Ale nie głośno, już ja usłyszę.
– Dobrze, dziękuję.
Graeber poszedł z powrotem. Elżbieta spała jeszcze. Przebudziła się tylko na chwilę, gdy się kładł, i zaraz znowu zasnęła.
Obudziła się o szóstej. Na ulicy turkotał przejeżdżający wóz. Przeciągnęła się.
– Spałam cudownie. Gdzie jesteśmy?
– Na Jahnplatz.
– Aha! A gdzie spędzimy dzisiejszą noc?
– Zobaczymy w ciągu dnia.
Położyła się z powrotem. Szczeliną między płachtą brezentową a płaszczem wpadała smuga chłodnego porannego światła. Ptaki świergotały. Elżbieta odchyliła płaszcz. Poranne niebo było żółte i błyszczące.
– Cygańskie życie – powiedziała. – Pełne przygód.
– Tak – odparł Graeber. – Potraktujmy je w ten sposób. W nocy widziałem się jeszcze z Pohlmannem. Możemy go zbudzić, jeśli będziemy czegoś potrzebowali.
– Niczego nam nie potrzeba. Czy mamy jeszcze kawę? Chyba możemy tutaj gotować.
– To na pewno zabronione, jak wszystko, co rozsądne. Ale nic to nas nie obchodzi, jesteśmy Cyganami.
Elżbieta rozczesywała włosy.
– W misce za domem jest czysta woda deszczowa – powiedział Graeber. – Wystarczy, aby się trochę obmyć.
Elżbieta włożyła żakiet.
– Pójdę tam. Czuję się jak na wsi. Woda z pompy. Dawniej uważano, że to romantyczne, prawda?
Graeber zaśmiał się.
– Ja jeszcze teraz uważam to za romantyczne w porównaniu z naszym życiem w Rosji. Wszystko zależy od tego, z czym się porównuje.
Zwinął pościel, potem zapalił kuchenkę spirytusową i postawił na niej menażkę z wodą. Nagle przypomniał sobie, że nie zabrał z mieszkania kartek żywnościowych. Elżbieta właśnie powróciła. Jej twarz była pogodna i młoda.
– Masz przy sobie swoje kartki żywnościowe? – spytał.
– Nie. Leżały w biurku koło okna. W małej przegródce.
– Do diabła, zapomniałem je zabrać. Że też o tym nie pomyślałem! Miałem przecież dosyć czasu.
– Pamiętałeś o całej masie ważniejszych rzeczy. Na przykład o mojej złocistej sukni. Po prostu złożymy dzisiaj wniosek o nowe kartki. Często się teraz zdarza, że giną w ogniu.
– To może potrwać całą wieczność. Pedanterią niemieckiego urzędnika nie wstrząśnie nawet koniec świata.
Elżbieta roześmiała się.
– Zwolnię się na godzinę z fabryki, żeby to załatwić. Dozorca wyda mi zaświadczenie, że zostałam zbombardowana.
– Masz zamiar iść dzisiaj do fabryki?
– Muszę. Zbombardowane mieszkanie nie jest usprawiedliwieniem; to stało się już rzeczą codzienną.
– Z największą chęcią podpaliłbym tę przeklętą fabrykę.
– Ja również. Ale wtedy wysłano by nas gdzie indziej, gdzie jest jeszcze gorzej. Nie chciałabym robić amunicji.
– Dlaczego po prostu nie opuścisz pracy? Skąd będą wiedzieli, co się z tobą wczoraj stało? Mogłaś zostać raniona przy ratowaniu swoich rzeczy.
– Musiałabym tego dowieść. Mamy fabrycznych lekarzy i policję. Jeśli wykryją, że ktoś oszukuje, sypią się kary: praca dodatkowa, odebranie urlopu, a gdy i to nie pomaga – kurs dokształcający wychowania narodowego w obozie koncentracyjnym. A po powrocie stamtąd nikt już nigdy nie uchyla się od pracy.
Elżbieta zalała gorącą wodą namiastkę kawy w pokrywce od menażki.
– Nie zapominaj, że dopiero co miałam trzy dni urlopu. Nie należy zbyt wiele wymagać.
Graeber zdawał sobie sprawę, że nie chciała tego robić ze względu na ojca. Miała nadzieję, że w ten sposób zdoła mu pomóc. Była to pętla, która zaciskała się na szyi każdego.
– Ach, ci bandyci! – zawołał. – Co oni z nas wszystkich zrobili!
– Wypij swoją kawę i nie złość się. Nie mamy już na to czasu.
– O to właśnie chodzi, Elżbieto.
Skinęła głową.
– Ja wiem. Zostało nam niewiele czasu, a mimo to jesteśmy tak mało razem. Twój urlop się kończy, a większą jego część straciliśmy na czekanie. Powinnam być bardziej odważna i póki tu jesteś, nie chodzić do fabryki.
– Jesteś dostatecznie odważna. A zawsze lepiej czekać, niż nie mieć nic, na co by można było czekać.
Pocałowała go.
– Szybko się nauczyłeś znajdować właściwe słowa. Ale teraz muszę już uciekać. Gdzie spotkamy się wieczorem?
– Tak, gdzie? Teraz nie mamy już gdzie. Musimy znów zaczynać od początku. Przyjdę po ciebie do fabryki.
– A jeśli coś stanie na przeszkodzie? Nalot albo jeśli ulica będzie zamknięta?
Graeber namyślał się.
– Zapakuję potem wszystko i zaniosę do kościoła Św. Katarzyny. Tam wyznaczymy sobie drugie miejsce spotkania.
– Czy kościół otwarty jest w nocy?
– Bo co? Przecież nie wrócisz nocą?
– Nigdy nie wiadomo. Kiedyś musieliśmy sześć godzin siedzieć w piwnicy. Najlepiej byłoby mieć kogoś, gdzie w ostateczności można by zostawić wiadomość. Nie wystarczy już wyznaczanie sobie miejsc spotkania.
– Na wypadek gdyby jednemu z nas coś się przytrafiło?
– Tak.
Graeber skinął głową. Wiedział, jak łatwo można się zgubić.
– Na dzisiaj możemy wyznaczyć sobie Pohlmanna. Albo nie, to nie jest pewne miejsce. – Zastanowił się. – Binding – powiedział nagle z ulgą. – Ten jest pewny. Pokazałem ci jego dom. Wprawdzie on jeszcze nie wie, że już się pobraliśmy, ale to nic nie szkodzi. Wstąpię do niego i powiem mu.
– Pójdziesz, aby go znów ograbić?
Graeber zaśmiał się.
– Właściwie nie chciałem już tego robić. Ale musimy mieć coś do jedzenia. W ten sposób człowiek znów staje się przekupny.
– Czy na dzisiejszą noc także tutaj zostaniemy?
– Spodziewam się, że nie. Przez cały dzień będę miał dosyć czasu, aby coś znaleźć.
Twarz jej spochmurniała na chwilę.
– To prawda. No, trzeba już iść.
– Spakuję szybko rzeczy, odstawię je do Pohlmanna i odprowadzę cię.
– Nie mamy już na to czasu. Muszę pędzić. A więc do wieczora. Fabryka, kościół Św. Katarzyny albo Binding. Co za interesujące życie!
– Do diabła z takim interesującym życiem – powiedział Graeber. Patrzył za nią, gdy szła przez plac. Poranek był przejrzysty, a niebo czyste i bardzo błękitne. Rosa błyszczała na ruinach jak srebrna pajęczyna. Elżbieta odwróciła się i pomachała ręką. Potem pobiegła szybko dalej. Graeber lubił sposób, w jaki chodziła. Stawiała stopy jedną przed drugą, jakby szła koleiną. Taki chód miały tubylcze kobiety, które widział w Afryce. Raz jeszcze skinęła mu ręką i zniknęła między domami po drugiej stronie placu. “Zupełnie jak na froncie – pomyślał. – Człowiek się z kimś rozstaje i nigdy nie wie, czy go znów zobaczy. Do diabła z takim interesującym życiem!”
O ósmej wyszedł Pohlmann.
– Chciałem się dowiedzieć, czy macie coś do jedzenia. Kawałek chleba mógłbym odstąpić…
– Dziękuję. Mieliśmy dosyć. Czy mogę na razie zostawić u pana pościel i walizki? Pójdę do kościoła Św. Katarzyny.
– Oczywiście.
Graeber wniósł rzeczy. Józefa nie było.
– Możliwe, że nie będzie mnie w domu, gdy pan wróci – powiedział Pohlmann. – Niech pan zastuka dwa razy długo i dwa razy krótko. Józef usłyszy.
Graeber otworzył walizkę.
– To zupełnie cygańskie życie. Nie spodziewałem się tego.
Pohlmann uśmiechnął się znużony.
– Józef żyje tak od trzech lat. Przez kilka miesięcy nocował tylko w tramwajach. Jeździł ciągle w koło. W tym czasie mógł spać tylko na siedząco i zawsze tylko przez kwadrans. Tak było, nim zaczęły się u nas naloty. Teraz to już niemożliwe.
Graeber wyjął z walizki puszkę z mięsem i wręczył ją Pohlmannowi.
– Mogę się bez niej obejść. Niech pan ją da Józefowi.
– Mięso? Czy pan sam nie potrzebuje?
– Nie. Niech mu pan ją da. Tacy ludzie jak on muszą przeżyć. W przeciwnym razie co się stanie, gdy to wszystko kiedyś się wreszcie skończy? Jak to w ogóle wtedy będzie? Czy pozostanie dosyć uczciwych ludzi, aby zacząć wszystko od nowa?
Starzec milczał przez długą chwilę. Potem podszedł do stojącego w kącie globusa i obrócił go.
– Niech pan spojrzy. Ten mały kawałek świata – to Niemcy. Można go niemal przykryć kciukiem. Bardzo mała cząstka świata.
– To prawda. Ale z tej małej cząstki świata zawojowaliśmy bardzo duży szmat świata.
– Zgoda. Zawojowaliście, ale nie przekonaliście.
– Jeszcze nie. Ale co by się stało, gdybyśmy go mogli utrzymać? Przez dziesięć lat. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt. Zwycięstwa i powodzenie stanowią straszliwie skuteczne argumenty. Przekonaliśmy się o tym we własnym kraju.
– Nie zwyciężyliśmy.
– To nie dowód.
– To jest dowód – powiedział Pohlmann. – I nawet bardzo ważki.
– Jego ręka o grubych, nabrzmiałych żyłach nadal obracała globus.
– Świat… Świat nie stoi w miejscu. Jeśli przez jakiś czas wątpi się w swój kraj, trzeba wierzyć w świat. Możliwe jest zaćmienie słońca, ale nie wieczna noc. Nie na naszej planecie. Tych spraw nie należy upraszczać i od razu rozpaczać… – Odsunął globus. – Pyta pan, czy dosyć pozostanie uczciwych ludzi, aby zacząć od nowa. Kościół rozpoczął z kilkoma rybakami, garstką wierzących w katakumbach i tymi, którzy przeżyli na arenach Rzymu.
– Tak. A hitlerowcy – z kilkoma bezrobotnymi fanatykami w pewnej monachijskiej knajpie.
Pohlmann uśmiechnął się.
– Ma pan słuszność. Ale nigdy jeszcze nie istniała tyrania, która utrzymałaby się przez dłuższy czas. Rozwój ludzkości nie przebiegał gładko, lecz wśród nieustannych wstrząsów, pchnięć, nawrotów i kurczów. Naszym błędem była zbytnia pycha; mniemaliśmy, że już przezwyciężyliśmy naszą krwawą przeszłość. A oto widzimy, że nie wolno się nam nawet za nią obejrzeć, bo znów nas doścignie. – Sięgnął po kapelusz. – Muszę już iść.
– Zwracam panu książkę o Szwajcarii – powiedział Graeber. – Przemokła trochę na deszczu. Zgubiłem ją, ale odszukałem i uratowałem.
– Niepotrzebnie ją pan ratował. Marzeń nie trzeba ratować.
– Przeciwnie – powiedział Graeber. – Cóż by innego?
– Wiarę. Marzenia powstaną nowe.
– Miejmy nadzieję. Inaczej można by się powiesić.
– Jaki pan jeszcze młody – powiedział Pohlmann. – Ale co ja mówię? Pan naprawdę jest jeszcze bardzo młody. – Włożył płaszcz. – Dziwne, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie zawsze młodość.
– Ja również – odparł Graeber.
Józef był dobrze poinformowany. Zakrystian kościoła Św. Katarzyny brał rzeczy na przechowanie. Graeber zostawił tam swój tornister. Następnie poszedł do urzędu kwaterunkowego; przeniesiono go i ulokowano teraz w gabinecie przyrodniczym jakiejś szkoły. Stały tu jeszcze stojaki z mapami i oszklona szafa z preparatami w spirytusie. Kilka słoików wykorzystała urzędniczka jako przyciski do akt. Były w nich żmije, jaszczurki i żaby. Prócz tego była tu jeszcze wiewiórka o szklanych oczach, trzymająca orzeszek między łapkami. Urzędniczka, uprzejma siwowłosa kobieta, powiedziała:
– Wciągnę pańskie nazwisko na listę osób poszukujących mieszkania. Czy ma pan jakiś stały adres?
– Nie.
– W takim razie proszę przy sposobności znów tu wstąpić.
– Czy to ma jakiś sens?
– Najmniejszego. Przed panem jest sześć tysięcy zgłoszeń. Niech pan raczej sam postara się coś znaleźć.
Wrócił na Jahnplatz i zapukał do drzwi Pohlmanna. Nikt nie odpowiedział. Przeczekał chwilę, po czym poszedł na Marienstrasse, aby sprawdzić, co tam pozostało.
Dom Elżbiety wypalił się aż do parteru, gdzie mieszkał dozorca. Widać, że była tu straż pożarna. Zewsząd ściekała jeszcze woda. Z mieszkania Elżbiety nie pozostało już nic. Zniknął także fotel, który stał na ulicy. W rynsztoku poniewierała się para rękawiczek, to wszystko. Za firankami mieszkania na parterze dostrzegł Graeber dozorcę. Przypomniał sobie, że obiecał mu cygara. Wydawało się to bardzo odległe i już niepotrzebne; chociaż nigdy nie wiadomo. Postanowił pójść do Alfonsa i wziąć kilka. Zresztą, i tak potrzebował czegoś na kolację.
Tylko ten jeden dom został trafiony, nic więcej. Ogrody tonęły w porannym świetle, brzozy kołysały się na wietrze, lśniły złociste żonkile, a pierwsze drzewa kwitły, jakby pokryła je chmara białych i różowych motyli; tylko dom Bindinga stanowił bezładną kupę gruzów zawieszonych nad lejem w ogrodzie, na dnie którego w płytkiej wodzie odbijało się niebo. Graeber stał przez chwilę, patrzył i nie dowierzał własnym oczom. Nie wiadomo dlaczego przekonany był zawsze, że Alfonsowi nic nie może się stać. Powoli podszedł bliżej. Basenik dla ptaków zrzucony był z podstawy i strzaskany. Drzwi wejściowe zwieszały się między krzakami bzu. Rogi jelenie, rozrzucone na trawniku, robiły wrażenie, jakby pogrzebane tu były zwierzęta. Wysoko na drzewach zawisł dywan niby lśniąca chorągiew jakiegoś barbarzyńskiego zdobywcy. Butelka koniaku “Napoleon", stojąca prosto i równo na kwietniku, wyglądała jak ciemna tykwa, która w ciągu nocy tam wyrosła. Graeber podniósł ją, obejrzał i schował do kieszeni. “Piwnica prawdopodobnie wytrzymała – pomyślał – i Alfons został odkopany". Przeszedł na tyły domu. Wejście kuchenne ocalało. Otworzył drzwi. W środku coś się poruszyło.
– Pani Kleinert? – spytał.
Odpowiedział mu głośny szloch. Kobieta podniosła się i wyszła na dwór z na poły zawalonej kuchni.
– Biedny pan! Był taki dobry!
– Co mu się stało? Raniony?
– Nie żyje. Zabity, panie Graeber. A przecież tak bardzo kochał życie!
– Nie żyje?
– Tak. Nie można tego pojąć, prawda?
Graeber skinął głową. Śmierci nigdy nie można pojąć, nawet jeśli się widzi ją tak często.
– Jak to się stało? – spytał.
– Zszedł do piwnicy. Ale piwnica nie wytrzymała.
– Była zbyt słaba na ciężkie bomby. Dlaczego nie poszedł do schronu na Seidelplatz? To przecież kilka minut stąd.
– Myślał, że nic się nie stanie. A poza tym… – pani Kleinert zawahała się. – Była tu pewna pani.
– Co? Już w południe?
– Jeszcze wciąż tu była. Od ubiegłego wieczoru. Wysoka blondynka. Pan kreisleiter lubił wysokie blondynki. Właśnie podawałam im do stołu kurę, gdy rozpoczął się nalot.
– Czy ta pani też została zabita?
– Tak. Oni nawet nie byli jeszcze ubrani, pan Binding był w piżamie, a ta pani w cienkim jedwabnym szlafroku. Tak ich znaleziono. Nic już na to nie mogłam poradzić. Że też przytrafiło mu się to w piżamie, a nie w mundurze!
– Nie wiem, czy tak nie było dla niego lepiej, jeśli już miał umrzeć – powiedział Graeber. – To się stało po obiedzie?
– Tak. Po bardzo sutym. Z winem i jego ulubionym deserem, szarlotką z kremem.
– No, widzi pani, pani Kleinert. Więc to była cudowna śmierć. Ja też chciałbym tak umrzeć, gdy nadejdzie mój czas. Z tego powodu doprawdy nie powinna pani płakać.
– Ale za wcześnie go to spotkało.
– Sądzę, że zawsze jest za wcześnie. Nawet jeśli się ma dziewięćdziesiąt lat. Kiedy będzie pogrzeb?
– Pojutrze o dziewiątej. Już jest w trumnie. Chce go pan zobaczyć?
– Gdzie leży?
– Tutaj. W piwnicy z zapasami, bo tam chłodno. Trumnę już zamknięto. Ta część domu nie jest tak uszkodzona. Tylko front został zupełnie zniszczony.
Przez kuchnię przeszli do piwnicy. Skorupy zmieciono do kąta na kupkę. Czuć było rozlanym winem i konfiturami. Pośrodku, na ziemi, stała brązowa trumna. Wokół, na półkach, widać było poprzewracane i porozrzucane słoje z kompotami i konserwami.
– Skąd pani tak szybko zdobyła trumnę? – spytał Graeber.
– Partia się o nią wystarała.
– Czy wyprowadzenie zwłok nastąpi stąd?
– Tak. Pojutrze o dziewiątej.
– Przyjdę.
– Nasz pan na pewno się ucieszy.
Graeber spojrzał na panią Kleinert.
– W zaświatach – dodała. – Zawsze pana bardzo cenił.
– Właściwie dlaczego?
– Mówił, że pan jest jedynym, który nigdy nic od niego nie chciał. I dlatego, że pan przez cały czas był na froncie.
Graeber stał chwilę przed trumną. Czuł tylko jakiś niejasny żal i wstydził się wobec tej płaczącej kobiety, że nic więcej nie odczuwa.
– Co pani teraz zrobi z tym wszystkim? – zapytał obrzucając wzrokiem półki.
Pani Kleinert ożywiła się.
– Niech pan weźmie, ile pan potrzebuje, panie Graeber. Potem wszystko i tak przejdzie w obce ręce.
– Niech pani to zatrzyma dla siebie. Przecież większość konserw sama pani zrobiła.
– Dla siebie odstawiłam już coś niecoś. Tak dużo nie potrzebuję. Niech pan weźmie, co pan chce, panie Graeber. Ci z partii, którzy tu byli, i tak już wybałuszali ślepia. Lepiej, żeby za dużo nie znaleźli. Bo jeszcze pomyślą, że pan kreisleiter gromadził zapasy.
– Tak to wygląda.
– No właśnie. Kiedy tamci znów przyjdą, wszystko wpadnie w obce ręce. A pan był przecież prawdziwym przyjacielem pana Bindinga. Panu na pewno użyczyłby więcej niż innym.
– Czy on nie ma rodziny?
– Ma ojca. Ale pan wie, jak oni ze sobą żyli. Dla niego i tak dosyć zostanie. W drugiej piwnicy ocalało jeszcze trochę butelek. Niech pan weźmie, co pan potrzebuje.
Pobiegła wzdłuż półek wybierając puszki. Ustawiła je na trumnie i chciała iść po następne, zorientowała się jednak, zdjęła wszystko z trumny i zaniosła do kuchni.
– Chwileczkę, pani Kleinert – powiedział Graeber. – Jeśli już mam coś brać, to wybierajmy rozsądnie. – Popatrzył na puszki. – Na przykład holenderskich szparagów nie potrzeba. Sardynki w oliwie mogą zostać, zawekowana golonka również.
– Słusznie. Już zupełnie straciłam głowę.
Ustawiła cały stos na krześle w kuchni.
– O wiele za dużo – powiedział Graeber. – Jak się z tym wszystkim zabiorę?
– Niech pan przyjdzie dwa lub trzy razy. Dlaczego ma to wpaść w obce ręce, panie Graeber? Pan jest żołnierzem, ma pan więc do tego większe prawo niż ci hitlerowcy, którzy siedzą tutaj na ciepłych posadkach!
“To prawda – pomyślał Graeber. – Elżbieta i Józef, i Pohlmann mają takie samo prawo; byłbym osłem, gdybym z tego nie skorzystał. Alfonsowi już i tak nic nie zaszkodzi ani nie pomoże". Dopiero później, gdy oddalił się od ruin domu, przyszło mu na myśl, iż właściwie przypadkowi jedynie zawdzięcza, że nie mieszkał u Alfonsa i nie został z nim pogrzebany.
Otworzył mu Józef.
– Ależ szybko! – powiedział Graeber.
– Widziałem pana – Józef wskazał mały otwór w drzwiach. – Niedawno go wyborowałem. Bardzo praktyczne.
Graeber położył paczkę na stole.
– Byłem w kościele Św. Katarzyny. Zakrystian powiedział, że możemy tam przenocować. Dziękuję panu za radę.
– Czy mówił pan z młodym zakrystianem?
– Nie, ze starym.
– Stary jest dobry. Przez tydzień pozwolił mi mieszkać w kościele w przebraniu swego pomocnika. Potem przeprowadzono nagłą rewizję. Ukryłem się w organach i w ten sposób ocalałem. Zadenuncjował mnie młody zakrystian. To antysemita; religijny antysemita. Coś takiego również istnieje. Ponieważ przed dwoma tysiącami lat zabiliśmy Chrystusa.
Graeber otworzył paczkę, potem wyjął z kieszeni puszki sardynek i śledzi. Józef przyglądał się temu spokojnie. Twarz jego nie zmieniła wyrazu.
– Istny skarb – powiedział.
– Podzielimy się.
– Ma pan aż tyle?
– Jak pan widzi. Odziedziczyłem to po pewnym kreisleiterze. Czy to panu robi jakąś różnicę?
– Wprost przeciwnie, dodaje swoistego pieprzyku. Tak dobrze zna pan kreisleiterów, że dostaje pan od nich podobne prezenty?
– Tak, tego dobrze znałem. Był człowiekiem nieszkodliwym i dobrodusznym.
Józef nic nie odpowiedział.
– Nie wierzy pan, że można być człowiekiem dobrodusznym i kreisleiterem równocześnie?
– A pan wierzy?
– To może się zdarzyć. Jeśli ktoś jest pozbawiony charakteru albo tchórzliwy lub słaby i tylko dlatego współpracuje.
– Czy w ten sposób zostaje się kreisleiterem?
– I to jest możliwe.
– Dziwne – powiedział Józef z uśmiechem – na ogół uważa się, że morderca musi być zawsze i wszędzie mordercą – niczym więcej. A wystarczy przecież, jeśli będzie nim tylko od czasu do czasu i tylko w małej cząstce swej istoty, aby spowodował straszliwe nieszczęścia. Prawda?
– Tak – odparł Graeber. – Hiena zawsze pozostanie hieną. Człowiek jest bardziej skomplikowany.
Józef skinął głową.
– Bywają komendanci obozów koncentracyjnych posiadający poczucie humoru i esesowscy strażnicy, którzy w swoim gronie są dobroduszni i koleżeńscy. Bywają też zwolennicy obozów, którzy dostrzegają w nich tak zwane dobre strony, a nie zwracają uwagi na okropności lub też traktują je jako przejściową jedynie i twardą konieczność. Ludzie o elastycznym sumieniu.
– I ci, którzy się boją.
– I ci, którzy się boją – przyświadczył Józef grzecznie.
Graeber milczał.
– Chciałbym panu pomóc – powiedział wreszcie.
– Niewiele można zrobić. Jestem samotny. Albo mnie złapią, albo przeżyję. – Józef mówił tak obojętnie, jakby chodziło o kogoś obcego.
– Nie ma pan krewnych?
– Miałem. Brata, dwie siostry, ojca, żonę i dziecko. Nie żyją. Dwoje zatłuczono na śmierć, jeden zmarł śmiercią naturalną, reszta zginęła w komorze gazowej.
– W obozie koncentracyjnym?
– W obozie koncentracyjnym – powiedział Józef grzecznie i zimno. – Istnieją tam doskonałe urządzenia.
– A pan zdołał się wydostać?
– Tak, zdołałem się wydostać. Graeber spojrzał na Józefa.
– Jakże pan musi nas nienawidzić!
Józef wzruszył ramionami.
– Nienawidzić! Któż sobie może pozwolić na taki luksus! Nienawiść czyni człowieka nieostrożnym.
Graeber popatrzył na okno, za którym piętrzył się gruz zwalonego domu. Słabe światło małej lampki zdawało się przygasać. Łyskało na globusie, który Pohlmann odsunął w kąt pokoju.
– Pan idzie z powrotem na front? – spytał Józef uprzedzająco grzecznie.
– Tak, walczyć o to, by zbrodniarze, którzy pana prześladują, jeszcze jakiś czas pozostali u władzy. Może właśnie dostatecznie długo, aby mogli pana złapać i powiesić.
Józef skinął głową potakująco i milczał.
– Wracam, bo w przeciwnym razie rozstrzelano by mnie – ciągnął Graeber.
Józef nie odpowiedział.
– Wracam, bo gdybym zdezerterował, aresztowano by moich rodziców i żonę, wysłano ich do obozu lub zamordowano.
Józef milczał.
– Wracam i wiem, że moje argumenty nie są żadnymi argumentami, a jednak są argumentami milionów ludzi. Jakże pan musi nami gardzić!
– Niech pan nie będzie taki zarozumiały – powiedział Józef cicho.
Graeber wpatrywał się w niego zdumiony. Nie rozumiał.
– Kto tu mówi o pogardzie? – ciągnął Józef. – Dlaczego to dla pana takie ważne? Czy ja pogardzam Pohlmannem? Czy gardzę ludźmi, którzy mnie ukrywają, choć co noc ryzykują własne życie? Czy żyłbym jeszcze, gdyby nie oni? Jaki pan naiwny!
Nagle uśmiechnął się znowu. Był to upiorny uśmiech, który przemknął mu po twarzy nie mając z nią nic wspólnego.
– Odbiegamy od tematu. Nie należy za dużo mówić ani rozmyślać. Jeszcze nie teraz – to osłabia. Nie należy też wspominać. Za wcześnie na to wszystko. W niebezpieczeństwie należy myśleć tylko o tym, w jaki sposób się ratować. – Wskazał na konserwy. – Te rzeczy pomagają. Wezmę je, dziękuję.
Ustawił puszki z tyłu za książkami. Robił to dziwnie niezręcznie. Graeber spostrzegł, że końce palców ma okaleczone i pozbawione paznokci. Józef zauważył jego spojrzenie.
– Mała pamiątka po obozie. Niedzielna rozrywka pewnego scharfuhrera. Nazywał to zapalaniem świeczek choinkowych. Ostro zastrugane zapałki. Wolałbym, żeby zrobił to z palcami u nóg. Mniej by było widoczne. A tak – łatwo mnie rozpoznać. Nie wszędzie przecież można nosić rękawiczki.
Graeber wstał.
– Czyby to panu pomogło, gdybym dał panu mój stary mundur i książeczkę wojskową? Można by zmienić w niej, co potrzeba. Ja bym powiedział, że się spaliła.
– Nie, dziękuję. Na najbliższy okres stanę się Rumunem. Pohlmann to wymyślił i zorganizował. W takich sprawach jest bardzo zręczny. Nie wygląda na to, prawda? Będę Rumunem, członkiem Żelaznej Gwardii, przyjacielem partii. Podobny jestem do Rumuna. I moje obrażenia łatwiej można będzie w ten sposób wytłumaczyć. Spowodowane przez komunistów. Chce pan od razu zabrać swoją pościel i walizki?
Graeber zrozumiał, że Józef pragnie się go pozbyć.
– Pan tu jeszcze zostaje? – spytał.
– Bo co?
Graeber podsunął w jego stronę swoją część konserw.
– Mogę dostać więcej. Pójdę po drugą porcję.
– Już i tego jest za wiele. Nie wolno mi obarczać się dużym bagażem. Muszę iść. Nie mogę dłużej czekać.
– Papierosy! Zapomniałem o papierosach. Pełno ich tam. Pójdę i przyniosę.
Twarz Józefa zmieniła się, złagodniała. Znikł z niej wyraz napięcia.
– Papierosy – powiedział, jakby mówił o przyjacielu. – To co innego. One są ważniejsze od jedzenia. Na nie, oczywiście, zaczekam.