Ranek wstał promienny. Przez dłuższą chwilę Graeber nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje, tak już przywykł do sypiania w ruinach. Potem nagle powróciło wszystko.
Oparł się o schody i usiłował zebrać myśli. Kotka przysiadła nieco dalej, pod na wpół zasypaną wanną, i myła się spokojnie. Nic ją nie obchodziły zgliszcza i ruiny.
Graeber spojrzał na zegarek. Było jeszcze za wcześnie, aby pójść do biura dzielnicowego. Wstał powoli; stawy mu zesztywniały, ręce miał pokrwawione i brudne. W wannie znalazł nieco czystej wody – prawdopodobnie pozostałość po gaszeniu pożaru lub po deszczu. Ujrzał w niej swoją twarz, była mu obca. Wyjął z tornistra kawałek mydła i zaczął się myć. Woda sczerniała, a ręce znów zaczęły krwawić. Potrzymał je na słońcu, aby wyschły. Potem obejrzał swoje ubranie: spodnie były podarte, bluza brudna. Wytarł mundur mokrą chustką. Nic więcej nie mógł zrobić.
W tornistrze miał chleb, w manierce resztkę kawy. Jadł chleb i popijał kawą. Poczuł nagle dotkliwy głód. Gardło miał tak zaschnięte, jakby całą noc krzyczał. Zbliżyła się kotka. Graeber ułamał kawałek chleba i podał jej. Kotka wzięła ostrożnie, odniosła dalej i przycupnąwszy zaczęła jeść. Obserwowała przy tym Graebera. Miała czarną sierść i tylko jedną łapkę białą. W szkiełku leżącym między gruzami błyskało słońce. Graeber podniósł tornister i zeszedł na ulicę.
Na dole przystanął i rozejrzał się. Nie poznawał sylwetki miasta. Wszędzie widniały szczerby jak w uszkodzonej szczęce. Zielona kopuła katedry zniknęła. Kościół Św. Katarzyny zawalił się. Dachy dookoła były sparszywiałe i nadżarte, jakby olbrzymie przedpotopowe owady rozkopały mrowisko. Na Hakenstrasse stały tylko pojedyncze domy. Miasto nie przypominało niczym ojczyzny, której oczekiwał; wyglądało jak jedno z miast w Rosji.
W domu, z którego pozostał jedynie fronton, otworzono drzwi. Wyszedł z nich komendant obrony przeciwlotniczej. Sprawiało to niesamowite wrażenie, gdy wychodził z domu, który już nie istniał, tak jakby wszystko było w porządku. Przywołał Graebera ruchem ręki, ten zawahał się przez chwilę. Przypomniał sobie słowa oberscharfuhrera, że to wariat. Mimo to jednak podszedł do niego.
Stary wyszczerzył zęby.
– Co tu robicie? – spytał surowo. – Plądrujecie? Nie wiecie, że to zakazane…
– Człowieku! – odparł Graeber. – Skończ pan wreszcie z tymi bzdurami! Niech mi pan lepiej powie, czy nie wie pan czegoś o moich rodzicach! Paweł i Maria Graeber. Mieszkali pod osiemnastym.
Komendant przybliżył do niego swą wychudzoną, nie ogoloną twarz.
– Ach, to pan! Frontowy żołnierz z wczorajszego wieczoru! Niech pan tak nie krzyczy! Sądzi pan, że tylko pan jeden kogoś stracił? Jak pan myśli, co to jest? – wskazał na dom, z którego wyszedł.
– Co?
– To tutaj! Na drzwiach! Nie ma pan oczu? Myśli pan, że to zbiór dowcipów?
Graeber nie odpowiedział. Zauważył, że drzwi lekko chwieją się na wietrze i że z zewnątrz oblepione są karteczkami. Szybko przeszedł na drugą stronę ulicy i zobaczył, że to adresy i wiadomości dla zaginionych. Niektóre napisane były ołówkiem, atramentem lub węglem bezpośrednio na drzwiach; większość jednak – na kartkach przymocowanych pluskiewkami lub przylepcem “Henryk i Georg, idźcie do wuja Hermana. Irma nie żyje. Matka" – widniało na dużym, liniowanym arkuszu wyrwanym ze szkolnego zeszytu i przymocowanym czterema pluskiewkami. Zaraz pod tym, na pokrywce pudełka od butów: “Na miłość boską, błagam o wiadomość o Brunhildzie Schmidt, Thuringerstrasse 4". Obok, na kartce pocztowej: “Otto, jesteśmy w Haste, szkoła powszechna". A całkiem u dołu, pod adresami pisanymi ołówkiem czy atramentem – na papierowej serwetce o karbowanych brzegach, kolorową kredką: “Mario, gdzie jesteś?" – bez podpisu.
Graeber wyprostował się.
– No co? – spytał komendant obrony przeciwlotniczej. – Znalazł pan swoich?
– Nie. Oni nie wiedzieli, że przyjadę.
Wariat wykrzywił twarz w bezgłośnym śmiechu.
– Nikt nic nie wie o innych, żołnierzu! Nikt! Przyzwoici ludzie giną, a łobuzom nic się nie stanie. Jeszcze pan o tym nie wie?
– Tak. Oczywiście.
– No więc niech pan się wpisze! Niech pan się wpisze na tę listę nieszczęść! A potem czeka! Czeka, jak my wszyscy. Czeka, aż pana diabli wezmą!
Twarz jego zmieniła się. Była nagle rozdarta jakimś bezgranicznym bólem.
Graeber, schylony, szukał w gruzach czegoś, na czym mógłby napisać parę słów. Znalazł kolorowy oleodruk Hitlera zwisający w połamanej ramie. Odwrotna strona była biała i nie zadrukowana. Oderwał górną część, wydobył ołówek i zamyślił się. Nagle nie wiedział, co ma napisać. “Proszę o wiadomość o Pawle i Marii Graeber – nagryzmolił wreszcie drukowanymi literami. – Ernst przyjechał na urlop".
– Zdrada stanu – szepnął za nim stary.
– Co? – Graeber odwrócił się gwałtownie.
– Zdrada stanu! Pan podarł obraz fuhrera.
– Był już podarty i leżał w śmieciach – oświadczył Graeber gniewnie. – A teraz dość tych bzdur, proszę mnie zostawić w spokoju!
Nie mógł znaleźć niczego do przytwierdzenia kartki. W końcu z czterech pluskiewek, którymi umocowane było wezwanie matki, wyjął dwie i przyczepił nimi swoje. Zrobił to niechętnie, miał uczucie, jakby kradł wieniec z cudzego nagrobka. Ale nie było innej rady, a dwie pluskiewki trzymały wezwanie matki tak samo dobrze jak cztery.
Stary patrzał mu przez ramię.
– Gotowe! – oświadczył, jakby wydawał rozkaz. – A teraz Sieg Heil, żołnierzu! Żałoba zakazana. Strój żałobny również! Osłabia ducha bojowego! Bądźcie dumni, że możecie złożyć ofiarę na ołtarzu ojczyzny! Gdybyście wy, łajdaki, wypełniali swoje obowiązki, nie doszłoby do tego!
Odwrócił się raptownie i odszedł krocząc sztywno na swych długich, cienkich nogach.
Graeber natychmiast o nim zapomniał. Oderwał jeszcze jeden kawałek portretu Hitlera i zapisał na nim adres znaleziony na drzwiach. Był to adres rodziny Loose. Znał ich; może od nich dowie się czegoś o rodzicach. Potem wyrwał z ramy resztę oleodruku, napisał na odwrocie raz jeszcze to samo, co na tamtej połowie, i wrócił do domu numer osiemnaście. Tam umieścił kartkę między dwoma kamieniami tak, że była dobrze widoczna. Miał więc teraz podwójną szansę, że wiadomość jego zostanie zauważona. Nic więcej nie mógł na razie zrobić. Chwilę jeszcze stał przed kupą gruzów i kamieni, nie wiedząc, czy nie są one grobem jego najbliższych. Aksamitny fotel w niszy błyszczał jak szmaragd w słońcu. Przed domem rósł nie tknięty pożarem kasztan. Ulistnienie jego delikatnie połyskiwało w słońcu, a zięby ćwierkały w nim i budowały sobie gniazdko.
Spojrzał na zegarek. Był już czas, aby pójść do ratusza.
Okienka biura poszukiwań zaginionych sklecono prowizorycznie ze świeżego drzewa. Nie były pomalowane i pachniały żywicą i lasem. W kącie pokoju zawalił się sufit. Cieśle układali tam belki i stukali młotkami. Wszędzie stali ludzie i czekali milcząco i cierpliwie. Za okienkami siedzieli: urzędnik bez ręki i dwie kobiety.
– Nazwisko? – spytała urzędniczka po prawej stronie. Miała płaską, szeroką twarz, a jej rozczochrane włosy były przewiązane czerwoną jedwabną wstążką.
– Graeber. Paweł i Maria Graeber. Inspektor podatkowy. Hakenstrasse osiemnaście.
– Jak? – Kobieta przyłożyła dłoń do ucha.
– Graeber – powtórzył głośniej poprzez stukot młotków. – Paweł i Maria Graeber! Inspektor podatkowy.
Urzędniczka wertowała spisy.
– Graeber, Graeber… – Palec jej sunął wzdłuż kolumny nazwisk i nagle się zatrzymał. – Graeber… tak… jakie imię?
– Paweł i Maria.
– Jak?
– Paweł i Maria!
Graeber poczuł nagle wściekłość. Było to nie do zniesienia – na domiar wszystkiego musi jeszcze wykrzykiwać swój ból.
– Nie. Ten nazywał się Ernst Graeber.
– Ernst Graeber to ja. Nie ma innego w naszej rodzinie.
– No więc nie o pana tu chodzi. Innych Graeberów nie mamy na liście. – Urzędniczka podniosła głowę i uśmiechnęła się. – Jeśli pan chce, proszę przyjść za kilka dni. Nie otrzymaliśmy jeszcze wszystkich meldunków. Następny!
Graeber nie ruszył się.
– Gdzie można się jeszcze dowiedzieć?
Urzędniczka poprawiła czerwoną wstążkę we włosach.
– W biurze meldunkowym. Następny!
Graeber poczuł, że ktoś trąca go w plecy. Stała za nim mała staruszka z palcami jak szpony. Usunął się na bok.
Przez chwilę stał jeszcze przy okienku niezdecydowany. Nie mógł pojąć, że to już wszystko. Jego strata była niewspółmiernie wielka w porównaniu do tempa, w jakim go załatwiono. Jednoręki urzędnik wychylił się ku niemu.
– Niech pan będzie zadowolony, że pańscy bliscy nie są tu zapisani.
– Dlaczego?
– Tutaj mamy spisy zabitych i ciężko rannych. Dopóki nie są u nas zarejestrowani, uchodzą tylko za zaginionych.
– A zaginieni? Gdzie są spisy zaginionych?
Urzędnik spojrzał na niego z cierpliwością człowieka, który przez osiem godzin dziennie ma do czynienia z cudzym nieszczęściem i nic nie może zaradzić.
– Niech pan będzie rozsądny – powiedział. – Zaginieni to zaginieni. Cóż pomogą spisy? Przecież i tak nie będzie wiadomo, co się z nimi stało. Gdyby było wiadomo, nie byliby już zaginieni. Prawda?
Graeber wpatrywał się w niego bezmyślnie. Urzędnik wydawał się dumny ze swojej logiki. Ale rozsądek i logika nie idą w parze ze stratą i bólem. Cóż zresztą odpowiedzieć człowiekowi, który utracił rękę?
– Prawdopodobnie – odparł Graeber i odszedł.
Wypytując o drogę dotarł do biura meldunkowego. Mieściło się w drugim skrzydle ratusza i przesiąknięte było odorem kwasu i spalenizny. Po długim wyczekiwaniu trafił na zdenerwowaną urzędniczkę w binoklach.
– Nic nie wiem – rozwrzeszczała się od razu. – Niczego już nie można znaleźć. Kartoteka jest w straszliwym nieładzie. Część spalona, a resztę zniszczyli wodą ci durnie strażacy. Nie jestem za to odpowiedzialna!
– Dlaczego nie przenieśliście akt w bezpieczne miejsce? – zapytał podoficer stojący obok Graebera.
– W bezpieczne miejsce? A gdzie jest bezpieczne miejsce? Może pan wie? Ja nie jestem magistratem. Tam proszę złożyć zażalenie. – Kobieta patrzyła bezradnie na stos rozsypanych, mokrych papierków. – Wszystko zniszczone! Całe biuro meldunkowe! Co z tego będzie? Każdy może się teraz nazywać, jak chce!
– To byłoby okropne, co? – Podoficer splunął i szturchnął Graebera. – Chodź, kolego. Oni tu wszyscy powariowali.
Wyszli i przystanęli przed ratuszem. Domy wokół były wypalone. Z pomnika Bismarcka pozostały już tylko buty. Stado białych gołębi krążyło nad zwaloną wieżą kościoła Panny Marii.
– Niezły bajzel, co? – odezwał się podoficer. – Kogo szukasz?
– Rodziców.
– A ja żony. Nie napisałem, że przyjeżdżam. Chciałem jej zrobić niespodziankę. A ty?
– Tak samo. Nie chciałem niepotrzebnie denerwować rodziców. Już kilka razy przesuwano mi urlop. Potem nagle go zatwierdzili. Nie zdążyłem już napisać.
– Niech to szlag trafi! Co teraz zrobisz?
Graeber ogarnął spojrzeniem zniszczony rynek. Od roku 1933 nosił nazwę Hitlerplatz. Po przegranej pierwszej wojnie nazywał się Ebertplatz; przedtem – Kaiser-Wilhelm-Platz, a jeszcze przedtem – Marktplatz.
– Nie wiem – odparł. – Wciąż jeszcze tego nie pojmuję. Przecież nie można się tak po prostu zgubić tu, w samym środku Niemiec…
– Nie? – Podoficer spojrzał na Graebera z mieszaniną ironii i współczucia. – No, to się jeszcze przekonasz, mój kochany! Ja szukam żony już pięć dni. Pięć dni od rana do wieczora, a ona zniknęła z powierzchni ziemi, jakby ją kto zaczarował.
– Czy to możliwe? Gdzieś przecież…
– Zniknęła – powtórzył podoficer. – Tak jak wiele tysięcy innych. Część wywieziono do prowizorycznych obozów i małych miasteczek. I znajdź ich teraz, gdy poczta nie działa jak należy. A cała masa ludzi uciekła na wieś.
– Wieś – odezwał się Graeber z ulgą. – Naturalnie. Że też o tym nie pomyślałem. Na wsi jest spokojnie. Tam chyba będą.
– Tam chyba będą, łatwo ci mówić! – Podoficer parsknął pogardliwie. – W ten sposób nie posuniesz się ani o krok dalej! Czy wiesz, że wokół tego parszywego miasta leżą prawie dwa tuziny wsi? Zanim je wszystkie obejdziesz, skończy się twój urlop, rozumiesz?
Graeber rozumiał, ale było mu to obojętne. Pragnął jedynie, aby jego rodzice żyli. Wszystko jedno gdzie.
– Posłuchaj no, kolego – powiedział podoficer spokojniej. – Musisz zabrać się do tej sprawy we właściwy sposób. Jeśli zaczniesz bezplanowo latać tu i tam, stracisz tylko czas i zwariujesz. Musisz to sobie zorganizować. Co zamierzasz zrobić najpierw?
– Jeszcze nie wiem. Znalazłem adres znajomych, którzy mieszkali na tej samej ulicy. Ich dom też został zbombardowany. Może u nich się czegoś dowiem.
– Niewiele ci powiedzą. Wszyscy boją się gębę otworzyć. Ja już się przekonałem. W każdym razie spróbuj. Słuchaj no, możemy sobie nawzajem pomóc. Tam, gdzie będziesz szukał swoich, pytaj także o moją żonę, a ja tak samo będę wszędzie dowiadywał się od razu i o twoich rodziców. Zgoda?
– Zgoda.
– Dobra jest. Nazywam się Bóttcher. Moja żona ma na imię Alma. Zanotuj to sobie.
Graeber zanotował. Potem napisał imiona swoich rodziców i wręczył kartkę Bóttcherowi. Ten przeczytał ją uważnie i schował do kieszeni.
– Gdzie mieszkasz, Graeber?
– Nie mam pojęcia. Muszę się za czymś rozejrzeć.
– W koszarach są prowizoryczne kwatery dla bezdomnych urlopników. Zgłoś się w komendanturze, dostaniesz tam skierowanie. Byłeś już?
– Jeszcze nie.
– Postaraj się dostać do pokoju numer czterdzieści osiem. To izba chorych. Lepsze tam żarcie niż gdzie indziej. Ja też tam jestem.
Bóttcher wyciągnął z kieszeni ogarek papierosa, obejrzał go i schował z powrotem.
– Dziś odwalę szpitale. Wieczorem możemy się gdzieś spotkać. Może któryś z nas będzie już coś wiedział.
– Dobrze. Gdzie?
– Najlepiej tutaj. O dziewiątej?
– Zgoda.
Bóttcher skinął głową i popatrzył w błękitne niebo.
– Spójrz – powiedział z goryczą. – Wiosna. A ja już piątą noc kimam w budzie z dwunastoma pierdołami z obrony krajowej zamiast z moją żoną, która ma tyłek jak perszeron!
Pierwsze dwa domy na Gartenstrasse były zburzone; nikt w nich już nie mieszkał. Trzeci miał spalony tylko dach; tu przeniosła się rodzina Zieglerów. Ziegler był przyjacielem ojca Graebera.
Graeber szedł po schodach. Na podestach stały wiadra z piaskiem i wodą. Ściany oblepione były obwieszczeniami. Zadzwonił i zdziwił się, że dzwonek jeszcze funkcjonuje. Po chwili zniszczona, stara kobieta ostrożnie uchyliła drzwi.
– Pani Ziegler, to ja, Ernst Graeber.
– Tak, tak… – Kobieta przyglądała mu się uważnie. – Tak… Niech pan wejdzie, panie Graeber – powiedziała wreszcie z wahaniem. Szerzej otworzyła drzwi i natychmiast je za nim zaryglowała. – Ojciec! – zawołała następnie w głąb mieszkania. – To nic. To Ernst Graeber. Syn Pawła Graebera.
Bawialnia pachniała pastą do podłogi. Linoleum na podłodze lśniło jak lustro. Na parapecie okiennym stały w doniczkach kwiaty o żółto pocętkowanych, wielkich liściach, które wyglądały, jakby nakapało na nie masło. Nad kanapą wisiała makatka. “Domowe ognisko to dla mnie wszystko" – wyhaftowane było na niej czerwonymi krzyżykami.
Ziegler wyszedł z sypialni. Uśmiechał się. Graeber spostrzegł, że jest zdenerwowany.
– Nigdy nie wiadomo, kto przychodzi – odezwał się stary. – A pana to już się zupełnie nie spodziewaliśmy. Przybywa pan z frontu?
– Tak. Szukam rodziców. Zostali zbombardowani.
– Niech pan odłoży tornister – powiedziała pani Ziegler. – Przygotuję kawę. Mamy jeszcze dobrą kawę zbożową.
Graeber odniósł tornister do przedpokoju.
– Jestem brudny, a tutaj wszystko takie czyste. Człowiek odwykł od tego.
– Nic nie szkodzi. Niech pan spocznie. Tu, na kanapie. – Pani Ziegler zniknęła w kuchni. Ziegler niepewnie spoglądał na Graebera.
– Taak… – odezwał się.
– Czy słyszał pan coś o moich rodzicach? Nie mogę ich odnaleźć. W biurze meldunkowym nic nie wiedzą. Tam okropny bałagan…
Ziegler potrząsnął głową.
– My zupełnie nie wychodzimy – powiedziała szybko jego żona zjawiając się w drzwiach. – Już od dawna. I nic nie wiemy, Ernst.
– Nigdy ich pani nie widziała? Przecież musiała ich pani kiedyś spotkać.
– To było już dawno. Co najmniej pięć albo sześć miesięcy temu. Wtedy… – urwała.
– Co wtedy? – spytał Graeber. – Jak się czuli?
– Byli zdrowi; wtedy byli zdrowi. Tylko od tego czasu oczywiście…
– Tak, rozumiem… – odparł Graeber. – Na froncie wiedzieliśmy wprawdzie, że miasta są bombardowane, ale nie przypuszczaliśmy, że to aż tak wygląda.
Zieglerowie milczeli, nie patrzyli na niego.
– Zaraz będzie kawa – odezwała się wreszcie pani Ziegler. – Napije się pan, prawda? Filiżanka gorącej kawy zawsze dobrze robi.
Ustawiła na stole filiżanki w niebieskie kwiatki. Graeber popatrzył na nie. W domu mieli takie same. Wzór ten, nie wiadomo dlaczego, nazywał się “cebulowy".
– Taaak… – powiedział znowu Ziegler.
– Czy sądzi pan, że rodzice mogli być ewakuowani? – spytał Graeber.
– Możliwe. Matko, czy są jeszcze keksy, które przywiózł Erwin? Podaj je panu Graeberowi.
– Co porabia Erwin?
– Erwin? – Stary drgnął przestraszony. – Erwinowi dobrze się powodzi. Bardzo dobrze.
Pani Ziegler przyniosła kawę i postawiła na stole dużą blaszaną puszkę. Napis był w języku holenderskim. Keksów pozostało w niej już niewiele. “Z Holandii" – pomyślał Graeber. Początkowo i on przywoził rodzicom różne rzeczy z Francji.
Pani Ziegler zachęcała go do jedzenia. Wziął keks z różowym lukrem. Był stary i niesmaczny. Staruszkowie nic nie jedli. Nie pili też kawy. Ziegler, zamyślony, stukał palcem w blat stołu.
– Niech pan weźmie jeszcze jeden – częstowała pani Ziegler. – Nie mamy nic innego. Ale to dobre keksy.
– Tak, bardzo dobre. Dziękuję, naprawdę nie jestem głodny.
Czuł, że z tych dwojga nie zdoła już niczego wydobyć. Może naprawdę nic nie wiedzą. Wstał.
– Czy możecie mnie państwo poinformować, gdzie mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć?
– Nie wiemy. W ogóle nie wychodzimy. My nic nie wiemy. Bardzo mi przykro, Ernst, ale tak jest.
– Wierzę panu. Dziękuję za kawę. – Graeber ruszył ku drzwiom.
– Gdzie pan mieszka? – spytał nagle Ziegler.
– Już sobie coś znajdę. Jeśli nie gdzie indziej, to w koszarach.
– My nie mamy miejsca – powiedziała szybko pani Ziegler i spojrzała na męża. – Władze wojskowe z pewnością zatroszczyły się o urlopników, których domy zostały zniszczone.
– Na pewno – odparł Graeber.
– Może by zostawił tu swój tornister, dopóki czegoś nie znajdzie, matko – odezwał się Ziegler. – Przecież tornister jest ciężki.
Graeber podchwycił spojrzenie kobiety.
– Dam sobie radę – odparł. – Jestem do tego przyzwyczajony. Zamknął drzwi i zeszedł po schodach. W powietrzu czuć było stęchliznę.
Zieglerowie czegoś się bali. Nie wiedział czego, ale od roku 1933 było przecież tak wiele powodów do strachu.
Rodzina Loose ulokowała się w wielkiej sali klubu “Harmonia". Pomieszczenie zapchane było polowymi łóżkami i materacami. Na ścianach wisiało kilka chorągwi, dekoracje ze swastyką i państwowotwórczymi sentencjami oraz olejny portret fuhrera w dużej złoconej ramie – pozostałości dawnych obchodów patriotycznych. Sala roiła się od kobiet i dzieci. Między łóżkami stały walizy, garnki, kuchenki, zapasy żywności i pojedyncze meble, które zdołano wyratować.
Pani Loose siedziała apatycznie na łóżku pośrodku sali. Była to siwa, gruba kobieta o potarganych włosach.
– Twoi rodzice? – Obrzuciła Graebera bezbarwnym spojrzeniem i długo się zastanawiała. – Nie żyją, Ernst – wymamrotała wreszcie.
– Co?
– Nie żyją – powtórzyła. – Cóż by innego?
Mały chłopiec w mundurku potrącił Graebera w kolano. Ten odsunął go na bok.
– Skąd pani o tym wie? – Spostrzegł, że nie może wydobyć głosu; przełknął z trudem. – Czy pani ich widziała? Gdzie?
Pani Loose apatycznie potrząsnęła głową.
– Nic nie można było zobaczyć, Ernst – mamrotała. – Wszystko było ogniem… i ten krzyk… i potem…
Słowa przeszły w szept, a po chwili się urwały. Kobieta milczała i, wsparta na rękach, patrzyła przed siebie nieprzytomnie, w bezruchu, jakby była sama na sali.
– Pani Loose – zaczął Graeber powoli i z wysiłkiem. – Niech pani sobie przypomni! Kiedy pani widziała moich rodziców? Skąd pani wie, że nie żyją?
Kobieta zwróciła na niego mętny wzrok.
– Lena też nie żyje – wymamrotała. – I August. Znałeś ich przecież…
Graeber przypomniał sobie niejasno dwoje dzieci, które bezustannie zajadały chleb z miodem.
– Pani Loose – powtórzył i przemógł się, aby jej nie poderwać do góry i nie potrząsnąć. – Proszę, niech mi pani powie, skąd pani wie, że moi rodzice nie żyją! Niech pani spróbuje sobie przypomnieć! Widziała ich pani?
Wydało się, że go już nie słyszy.
– Lena – szeptała. – Jej też nie widziałam. Nie chcieli mnie do niej puścić. Rozszarpało ją. A przecież była taka mała. Dlaczego oni to robią? Ty chyba musisz wiedzieć, przecież jesteś żołnierzem.
Graeber rozejrzał się z rozpaczą. Między łóżkami przeciskał się jakiś mężczyzna. Był to Loose, wychudły i postarzały. Delikatnie położył rękę na ramieniu żony, która znów zatonęła w bezgranicznej rozpaczy, i dał znak Graeberowi.
– Matka jeszcze nie może tego pojąć, Ernst.
Kobieta drgnęła pod dotknięciem jego ręki. Powoli podniosła wzrok.
– A ty możesz pojąć?
– Lena…
– Bo jeżeli ty możesz pojąć – powiedziała nagle dobitnie, głośno i wyraźnie, jakby mówiła w szkole – to nie jesteś lepszy od tych, co to zrobili.
Loose obrzucił sąsiednie łóżko szybkim, pełnym lęku spojrzeniem. Nikt niczego nie usłyszał. Chłopiec w mundurku i kilkoro innych dzieci hałaśliwie bawili się w chowanego między walizkami.
– To nie jesteś lepszy – powtórzyła kobieta. Potem spuściła głowę i znów była tylko kłębkiem zwierzęcej rozpaczy.
Loose skinął na Graebera. Odeszli na bok.
– Co się stało z moimi rodzicami? – spytał Graeber. – Pańska żona mówi, że nie żyją.
Loose potrząsnął głową.
– Ona nic nie wie, Ernst. Myśli, że wszyscy musieli zginąć, bo nasze dzieci nie żyją. Ona nie jest zupełnie… zresztą widziałeś… – Przełknął. Stercząca na chudej szyi grdyka wznosiła się i opadała. – Mówi takie rzeczy… już nas z tego powodu zadenuncjowano… Tutejsi ludzie…
Przez chwilę Graeber miał wrażenie, że Loose oddala się i maleje w tym brudnym, szarym świetle, potem wszystko wróciło na dawne miejsce – znajoma postać i cała izba.
– A więc żyją? – spytał.
– Tego ci nie powiem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak tu było w ciągu ostatniego roku, kiedy stawało się coraz gorzej. Nikt już nikomu nie wierzył. Wszyscy bali się wszystkich. Twoi rodzice są prawdopodobnie w jakimś bezpiecznym miejscu.
Graeber odetchnął spokojniej.
– Czy pan ich widział?
– Raz jeden na ulicy. Chyba ze cztery lub pięć tygodni temu. Wtedy jeszcze leżał śnieg. To było przed nalotami.
– Jak wyglądali? Czy byli zdrowi?
Loose nie od razu odpowiedział.
– Sądzę, że tak – odparł wreszcie i przełknął.
Graeber zawstydził się nagle. Zrozumiał, jak niewłaściwie było w tym otoczeniu pytać, czy przed czterema tygodniami ktoś był zdrowy, czy nie – tutaj pytano tylko o tych, co przeżyli, i o zmarłych, o nic więcej.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział zmieszany.
Loose machnął ręką.
– Daj spokój, Ernst. Dzisiaj każdy myśli tylko o sobie. Zbyt wiele jest nieszczęścia na świecie…
Graeber wyszedł na ulicę. Gdy wchodził do klubu “Harmonia", była posępna i martwa, teraz wydawała się naraz jaśniejsza, a życie na niej jeszcze nie obumarło. Widział już nie tylko zniszczone domy: dostrzegł zieleniejące drzewa, dwa bawiące się psy i wilgotne, błękitne niebo. Jego rodzice nie byli zabici, tylko zaginieni. Przed godziną, gdy usłyszał to z ust urzędnika, wiadomość brzmiała rozpaczliwie, niemal nie do zniesienia; teraz w zagadkowy sposób zmieniła się w nadzieję. Wiedział dlaczego: bowiem przez chwilę uwierzył, że rodzice już nie żyją – ale cóż wymaga mniej pożywki niż nadzieja?