10

Doktor Frederick Wang zszedł niepewnie po schodkach prywatnego odrzutowca, który przewiózł go błyskawicznie z jego domu w Denver do Rayong w Tajlandii. Uścisnął dłoń wielkiemu tajskiemu kierowcy i wsiadł do rolls-royce’a. Nigdy nie jechał takim samochodem, nigdy nawet takiego dotąd nie widział. Miał za sobą straszny tydzień, ale nieoczekiwany zwrot wydarzeń, który nagle nastąpił, był taki dziwny, że sam nie wiedział, czy się nim cieszyć. Dziesięć dni temu został wezwany z pracowni sztucznej inteligencji w ośrodku technicznym DynaCorp w Denver do biura firmy w śródmieściu, eskortował go olbrzymi ochroniarz o nieprzyjemnym spojrzeniu. W gabinecie wiceprezesa Wang usłyszał, że cofnięto mu zezwolenie na dostęp do spraw tajnych i ktoś spakuje jego rzeczy osobiste. Wang podpisał z DynaCorp umowę o pracę, która gwarantowała mu, że nie zostanie pozwany do sądu za zdradę tajemnicy służbowej, istotnej dla bezpieczeństwa narodowego. W zamian za to firma mogła go zwolnić bez podania przyczyn. Wypłacono mu roczną odprawę, ale utrata zezwolenia na dostęp do spraw tajnych oznaczała, że nie zatrudni go już żaden kontrahent resortu obrony, a nigdzie w sektorze prywatnym nie miałby takiego funduszu badawczego jak w laboratorium DynaCorp w Denver. Mogła go wynająć prywatna korporacja.

Powodem zwolnienia z pracy było chińskie pochodzenie Wanga i to, że całymi godzinami rozmawiał przez telefon z najbliższą rodziną w Pekinie; DynaCorp podejrzewała go o nielojalność. Znalazł się w kiepskiej sytuacji, ale niewiele mógł na to poradzić. Stracił posadę i obawiał się, że w ogóle wypadnie z branży. Nie próbował nawet układać jakichś planów na przyszłość, był zbyt przygnębiony; snuł się bez celu po domu i nie potrafił się skoncentrować na niczym. Kiedy zadzwonił telefon, nie miał ochoty odbierać, ale kod wskazywał Tajlandię i ciekawość zwyciężyła. Wielki mężczyzna na ekranie monitora mówił przez kilka minut, lecz Wanga zaintrygowały nie tyle jego słowa, ile sposób, w jaki się do niego zwracał, niezwykle ciepły i uprzejmy. Tak właśnie traktowali go dyrektorzy DynaCorp, w czasach kiedy był ich najlepszym specjalistą w dziedzinie sztucznej inteligencji.

Mężczyzna nazywał się Sergio, chciał go zatrudnić i zaprosił na rozmowę. Praca, którą mu proponował, wymagała odbywania licznych podróży, co bardzo odpowiadało Wangowi – chciał wyjechać z Denver, uwolnić się od wspomnień związanych z DynaCorp. Sergio powiedział, że za godzinę przyśle po niego samochód. Przyjechała smukła, czarna limuzyna marki Mercedes, zawiozła go do międzynarodowego portu lotniczego w Denver, minęła bez przeszkód stanowiska ochrony i zatrzymała się na płycie lotniska przy otwartych drzwiach prywatnego odrzutowca ponaddźwiękowego. W samolocie piękna chińska stewardesa podała Wangowi kolację i drinki. Zasnął i obudził się, gdy koła odrzutowca dotknęły pasa startowego w Rayong.

Godzinę później znalazł się w luksusowym nadmorskim domu na piaskach Pattayi w Tajlandii. Rozmawiał osobiście z Sergiem i jego uprzejmym wspólnikiem Victorem Krivakiem. W końcu Sergio zapytał po prostu, czy Wang chce być zatrudniony w ich firmie United Electrics. Zaproponował mu pięć milionów dolarów rocznie na początek. Dodał, że dojdzie do tego premia – jakby sama pensja nie była dostatecznie wysoka! Jest tylko jeden „haczyk”, uprzedził, „w polu zainteresowania” United Electrics, jak to ostrożnie określił, znajdują się pewne sprawy związane z wojskowością Stanów Zjednoczonych; firma chciała się z nimi bliżej zapoznać, wykorzystując do tego celu niezwykłe kwalifikacje Wanga. Jeśli Wang nie będzie miał skrupułów, otrzyma stanowisko dyrektora działu sztucznej inteligencji.

Wang zastanawiał się krócej, niż trwa jedno uderzenie serca. Jego ojciec po przyjeździe do Ameryki pracował w sklepie we wschodnim Los Angeles. Bito go i okradano w tym mieście przemocy, ale ciułał pieniądze, żeby syn mógł pójść do college’u. Na studiach Wang trzymał się na uboczu, podobnie jak w DynaCorp. Interesowała go tylko praca, a gdy ją stracił, pozostało w nim niewiele lojalności wobec Ameryki. Myśl, że teraz mógłby pracować dla przeciwników ludzi, którzy go odrzucili, miała w sobie coś pociągającego. I wiedział, że kiedy skończą mu się niewielkie pieniądze – odprawa wypłacona przez DynaCorp – trafi do sklepu, jak jego ojciec.

Jednostka Jeden Zero Siedem, którą stworzył, była jedyną rzeczą na świecie bliską mu jak własne dziecko. DynaCorp wyrzuciła go na ulicę i nawet nie pozwoliła mu się pożegnać z kolegami naukowcami i sensytywnymi procesorami węglowymi. Brakowało mu Jeden Zero Siedem bardziej niż czegokolwiek i kogokolwiek, bardzo cierpiał, wspominając swoje kontakty z jednostką. Czasem była wesoła, kiedy indziej zirytowana, emocje komputera budziły w Wangu szczególne pragnienia, chciał się opiekować jednostką, wychowywać ją. To, że ktoś żywi takie uczucia wobec maszyny, mogło wydawać się czymś dziwnym, ale był jej ojcem w każdym znaczeniu tego słowa. Wyrzucając go z DynaCorp, odebrano mu jego dziecko i pozbawiono zarazem nadziei, że jeszcze kiedyś je zobaczy. Gdy mógł spać, rozmawiał w snach z Jeden Zero Siedem, grał z nią w szachy lub uczył ją literatury klasycznej. Kiedy się budził, myśl o tym, że Jeden Zero Siedem wyrwano brutalnie z jego życia, sprawiała mu więcej bólu niż wszelkie inne myśli i wszelkie uczucia.

Ale ci dwaj mężczyźni z Tajlandii dawali mu szansę złożenia jej wizyty. Znów mógłby z nią porozmawiać, zapytać ją, jak się miewa, może nawet poznałaby go. Miał nadzieję, że to wszystko rzeczywiście nastąpi.

Wyjąkał, że się zgadza. Sergio i Krivak uśmiechnęli się i uścisnęli mu dłoń. Przy szampanie, za namową Krivaka, opowiedział historię powstania maszyny. Dwaj wspólnicy słuchali uważnie.

– Nadprzewodniki osiągnęły granice miniaturyzacji dziesięć lat temu – zaczął Wang, rozkładając szeroko ręce. – Doszliśmy do punktu, w którym jedna drobina pyłu mogłaby zniszczyć procesor, a ciepło wydzielane przez obwody stopić krzem. Dwadzieścia lat wcześniej na scenę wkroczyli chemicy organiczni ze swoimi teoriami obwodów molekularnych. W laboratorium DynaCorp mieliśmy fundusze większe niż ktokolwiek inny w Ameryce Północnej i kierowany przeze mnie zespół naukowców szybko rozwiązał początkowe problemy. Ale postęp został zahamowany i ustalenie, jak zachowuje się pojedyncza cząsteczka, stało się możliwe dopiero dzięki mikroskopom tunelowym skaningowym, pozwalającym na obserwacje w skali atomowej. Pierwsze organiczne urządzenia molekularne naszej konstrukcji mogły przewodzić elektrony, przekazując je z jednego orbitalu atomowego do następnego. Ale pojawiło się pytanie, czy będą mogły to robić na rozkaz, włączając się i wyłączając tylko wtedy, gdy dostaną sygnał z zewnątrz? Jeśli okazałoby się, że to się udało, mielibyśmy sterowany elektrycznie włącznik, który byłby tranzystorem molekularnym, moglibyśmy dokonywać operacji cyfrowych w skali molekularnej. Gdyby się nie udało, cała koncepcja byłaby do niczego. Niestety, wyglądało na to, że nic nie działało. W końcu stworzyliśmy pasmo molekularne, które mogło się obracać i usuwać jeden orbital przewodzący elektrony z sąsiedztwa następnego, efektywnie wyłączając cząsteczkę, a potem obracać się w drugą stronę i znów zbliżać do siebie orbitale, włączając cząsteczkę z powrotem. Rotację powodowało bombardowanie pasma molekularnego fotonami, co było niewygodnym sposobem sterowania włączaniem i wyłączaniem. Więc zabraliśmy się do pracy nad bardziej skomplikowaną cząsteczką, która mogła się włączać i wyłączać pod wpływem impulsu elektrycznego, a nie światła. Zajęło nam to więcej niż połowę roku, ale kiedy skończyliśmy, mieliśmy pierwszy prawdziwy tranzystor molekularny. W następnym roku byliśmy w stanie produkować diody jednocząsteczkowe, tranzystory wzmacniające, elementy logiczne I oraz LUB, a także wzmacniacze. Pamiętam, że czuliśmy się tak, jakbyśmy rozpruli sejf. Pozostało nam tylko rozwiązanie problemu, jak umieścić te urządzenia bazowe w obwodzie, żeby spełniały żądane funkcje.

Problem, jak dostarczyć prąd do określonych terminali urządzeń molekularnych, zahamował nasze dalsze prace na rok. Chemicy organiczni znaleźli rozwiązanie, które nazwali „automontażem chemicznym”. W najprostszej formie automontażu urządzenia molekularne same dryfowały w roztworze w kierunku złotych styków terminali. Chemia automontażu stała się bardziej skomplikowana, gdy stworzyliśmy bardziej złożone struktury obwodowe. Skonstruowaliśmy struktury organiczne do zatrzymywania cząsteczek na miejscu, uwalniając naukowców od kłopotu ze złotymi płytkami wielkości monet, zaśmiecającymi obwody. Opracowaliśmy tunelową lampę molekularną, zdolną do przekazywania elektronów, czyli prądu, z jednego miejsca do odległego punktu złożonego obwodu – coś w rodzaju sztucznego włókna nerwowego. To było osiem lat temu. W następnym roku skonstruowaliśmy cząsteczkę, która mogła zatrzymywać elektron w niszy uformowanej przez chmury elektronowe. Uwięziony elektron tworzył punkt pamięci cyfrowej. Obecność elektronu to „Jeden”, jego brak symbolizuje „zero”. Węzeł pamięci utrzymuje się w stanie pamięci elektronowej przez imponujące dziesięć minut. Wydaje się, że to niewiele, ale proszę to porównać z punktami pamięci z półprzewodników krzemowych, które wystarczają zaledwie na kilka milisekund i muszą być stale odnawiane. Tym jednym wynalazkiem zrobiliśmy po prostu gigantyczny skok naprzód w technologii komputerowej.

W tym czasie zatrudniliśmy kilku japońskich konstruktorów okrętów podwodnych Destiny III, sterowanych przez komputery biologiczne. Japończycy dołączyli do nas w momencie, gdy utknęliśmy przy próbach zmontowania wielkich zestawów obwodów molekularnych. Lokowanie ogromnej liczby pojedynczych cząsteczek w określonych miejscach stawało się harówką. Japończykom udało się podłączyć mózgi ssaków niższych do terminali krzemowego procesora komputera sieci neuronowej na długo przed japońskim kryzysem rakietowym, ale nawet oni nie wiedzieli, co się dzieje na poziomie molekularnym. Podchodzili do procesora biologicznego jak do czarnej skrzynki, z którą trzeba postępować empirycznie, metodą prób i błędów, żeby działała. Ich też zastopował problem, jak zmontować te gigantyczne kompleksowe obwody. Do dziś zastanawiam się, czy rozwiązanie problemu wymyślili naukowcy w naszym laboratorium, czy po prostu ukradliśmy ten pomysł naturze. Wzięliśmy chromosomy proste i zmienialiśmy je po jednej cząsteczce, żeby wprowadzić do nich instrukcje, jak stworzyć trójwymiarowy obwód organiczny z komórek bazowych. Powstanie obwodu w warunkach laboratoryjnych było rezultatem „programowania” chromosomów i pozwalania im na budowanie tkanki obwodu molekularnego przez miesiące. Tkanka rosła do kilku gramów wagi, przy wymaganiach, żeby gęstość obwodu była większa niż w odpowiednikach krzemowych. Po pięciu tysiącach porażek udało nam się zmontować wielki obwód molekularny funkcjonujący jako procesor i zdolny „przetrwać” w niezmienionym stanie przez tygodnie, zanim nastąpi demontaż. Choć „śmierć” to może lepsze słowo.

Przewidywano, że wielki dzień w historii sztucznej inteligencji nastąpi za mniej więcej dwieście lat, kiedy komputer molekularny z matrycą tkankową na bazie węglowej przewyższy najbardziej zaawansowany superkomputer z półprzewodnikami krzemowymi. Ten odległy dzień nazwano CSi od symboli chemicznych węgla i krzemu. Miały upłynąć dwa wieki, panowie. A tymczasem dzień CSi nadszedł w Laboratorium Nanoskalowej Technologii Elektroniki Molekularnej firmy DynaCorp w Denver w Kolorado siedem lat temu.

Wang przerwał, żeby pociągnąć łyk szampana z kieliszka. Krivak spojrzał na Sergia, który chłonął każde słowo naukowca.

– Ale nasze matryce tkankowe nie spełniały pokładanych w nich nadziei. Początkowo miniaturyzowaliśmy komputery węglowe, żeby funkcjonowały jak głupie komputery krzemowe. Następnym krokiem było wykorzystanie naszej nowej wiedzy o technikach konstrukcyjnych chromosomów do budowania tkanek obwodowych, które bardziej przypominałyby tkanki mózgowe, łącznie z fabrykowaniem synaps neuronowych i matryc komórek mózgowych. Zabraliśmy się za kopiowanie mózgów stworzonych przez naturę. Zaczęliśmy od dołu drabiny, czyli od owadów. Kiedy przebrnęliśmy przez trzy tysiące porażek, wzięliśmy się za ptaki. Powiem panom, że mózg ptaka to zadziwiająca maszyneria. Układ sterowania ruchami potrzebny do latania jest bardzo rozbudowany. Kilka miesięcy później przeszliśmy do konstruowania mózgów kotów, potem psów i w końcu niższych naczelnych. Im bardziej chromosomy przypominały ludzki genom, tym wyraźniej rosła moc obliczeniowa systemów tkankowych. Nasze osiągnięcia zapewne rozpętałyby dyskusję na temat kwestii, czy używanie sztucznych chromosomów ludzkich do budowy matrycy obwodu wzorowanego na ludzkim mózgu jest zgodne z etyką, ale nikt o nich nie wiedział. Niektóre prace były tajne, inne tak bardzo skomplikowane, że media nie potrafiły zrozumieć, o co chodzi. Robiliśmy duże postępy. Zaledwie rok po CSi udało nam się skonstruować kopię mózgu ludzkiego. Po tym sukcesie zaczęliśmy oczekiwać dnia, kiedy superkomputery bazujące na tkance przewyższą poziomem inteligencji człowieka. Ten dzień nazwano AI›HI – sztuczna inteligencja przewyższa ludzką.

– Byliśmy tak upojeni naszym sukcesem, że pierwsza porażka była dla nas szokiem. Okres użytkowania komputerów tkankowych na bazie węglowej kurczył się, aż zmalał do tego stopnia, że najbardziej wyrafinowane jednostki bazowane na ludzkich włóknach chromosomowych nie wytrzymywały nawet kilku tygodni.

– Co się stało? – zapytał Victor Krivak.

– Natknęliśmy się na ten sam problem, co Bóg – odrzekł Wang i zajrzał do pustego kieliszka. Sergio nalał mu szampana z nowej butelki. – Najpierw komputery organiczne cierpiały na choroby i infekcje. Uporaliśmy się z tym, konstruując specjalne pomieszczenia sterylne, które ograniczały użyteczność komputerów – jak można korzystać z komputera, skoro trzeba zbudować w domu sterylny pokój? Rozwiązanie było kiepskie – procesor komputera z matrycą tkankową przechowywałoby się w warunkach szpitalnych w jakimś centralnym punkcie, a klient miałby tylko terminal sterowany przez mały komputer bezprzewodowy. Staliśmy w miejscu, dopóki nie sprowadziliśmy do naszej pracowni lekarzy immunologów. Kiedy pokonaliśmy problem zakażeń, uratowane komputery okazały się podatne na inny rodzaj chorób. Można by je nazwać psychozami.

Rzecz w tym, że programiści komputerów bazowanych na węglu spędzali więcej czasu na uczeniu ich niż na rzeczywistym programowaniu. W miarę jak wzrósł poziom inteligencji tych jednostek, proces ich nauczania stawał się coraz bardziej skomplikowany. Psycholodzy sztucznej inteligencji, obserwujący wzajemne oddziaływanie na siebie programistów i komputerów węglowych oraz interakcje między samymi komputerami, doszli do wniosku, że komputery węglowe stają się sensytywne, a ich świadomość niesie swoje konsekwencje. Cierpienie w różnych odmianach. Poczucie samotności. Smutek. Gniew. Żądzę władzy. Tęsknotę. Znudzenie. Po roku programiści stali się bardziej rodzicami i nauczycielami niż technikami.

Najgorsze nadeszło wtedy, gdy najbardziej zaawansowane komputery węglowe zestarzały się. W przeciwieństwie do swoich krzemowych odpowiedników, które funkcjonują na jednym poziomie, dopóki nie wyjdą z użycia, najnowsze komputery węglowe rozwijały się w granicach tego samego modelu fizycznego, zyskując inteligencję i dokonując samoprzezwojenia swoich obwodów – tak samo jak mózg ludzki poddany kształceniu. Ale jednostki węglowe przestawały działać po dwóch latach, nie czyniły dalszych postępów. Dochodziły do momentu będącego biologicznym odpowiednikiem wyłączenia się komputera krzemowego. Popadały w stan katatonii, z którego już nie wychodziły, a potem umierały.

– Co było powodem? – zapytał Krivak.

– Bariera dwóch lat – odrzekł Wang. – Komputer węglowy rozwijał się jak mózg dziecka. Programowanie i własny rozwój doprowadzały jednostkę do etapu samoświadomości lub może tylko świadomości tego, gdzie kończy się własne ja i zaczyna świat zewnętrzny. Jednostka zdawała sobie sprawę ze swojej zależności i bezsilności. Miała napady złego humoru, podobnie jak małe dziecko, tylko dużo bardziej destrukcyjne. Można by to określić jako formę schizofrenii. Uznaliśmy, że jednostkom brakuje stymulacji. Pomagało tylko jedno – dawanie im przedmiotów, którymi się bawiły albo je psuły. Fizyczna manifestacja własnego ja, którą mogły kontrolować.

– Daliście im ciała – powiedział Krivak.

– Właśnie – przytaknął z powagą Wang. – Montowaliśmy nasze jednostki w traktorach, samochodach i robotach i dawaliśmy im ramiona manipulatorów, żeby mogły wyładowywać swoją złość w sposób fizyczny. Skłonność do destrukcji pozostała, ale po uzyskaniu fizycznej kontroli nad przedmiotami, które mogły niszczyć, jednostki były w stanie przetrwać i rozwijały się bez popadania w stan katatonii. Inaczej nie mogłyby istnieć.

– I na tym etapie jesteśmy teraz? – zapytał Krivak.

– Nie, to było cztery lata temu. Niestety krzywa progresu dramatycznie spadła. Dalszy postęp technologiczny hamuje teraz czas potrzebny poszczególnym jednostkom na dorastanie, świadczenie różnych emocji i naukę. Odkąd komputery węglowe stały się kuzynami naszych własnych mózgów, rozwijają się w tej samej skali czasowej, co my. Przechodzą od niemowlęctwa do dzieciństwa, po dwóch latach zyskują świadomość, a potem inteligencję, która rośnie w postępie geometrycznym. A później mamy jeszcze jeden problem, który napotkał nasz stwórca.

Ten problem to różnorodność „samomontujących się”, sterowanych chromosomami procesorów węglowych, różnorodność wręcz zdumiewająca. Ich ilorazy inteligencji różniły się tak bardzo, że masowa produkcja okazała się niemożliwa. Na każdą wysoce inteligentną jednostkę przypadało dwadzieścia głupich, niezrównoważonych emocjonalnie lub chorych. Brak produktywności był zaskakujący i przez rok wydawało się, że nigdy nie będziemy mieli jednostki, której moglibyśmy powierzyć system wojskowy. Ale w końcu jednej z nich udało się przekroczyć fatalną barierę dwóch lat i wkroczyła szczęśliwie w piąty rok istnienia. Jednostka 2015-107, nazywana przez nas po prostu Jeden Zero Siedem, była naszą dumą i radością. Zrozumieliśmy, że jedynym sposobem zapewnienia postępu osiągniętego dzięki niej jest zachowanie planów jej tkanki przez jej replikację w formie łańcuchów DNA jej własnego chromosomu. Niestety potomstwo Jeden Zero Siedem okazało się dużo głupsze. Przekonaliśmy się, że nie możemy po prostu zachowywać DNA jednej z naszych udanych jednostek – nie możemy ich tylko klonować – przez wiele pokoleń, zanim wykażą błędy i przestaną się zachowywać oraz przetwarzać jak rodzic. Trzeba połączyć DNA dwóch udanych jednostek, doprowadzić do swoistej reprodukcji płciowej procesorów węglowych. Można powiedzieć, że zdobyliśmy wiedzę Boga. I na tym właśnie etapie jesteśmy obecnie. Jednostka Jeden Zero Siedem spotkała się z jednostką Dwa Cztery Trzy i poczęły Dwa Sześć Siedem, która przekroczyła ostatnio barierę dwóch lat. Udało nam się zabrać Jeden Zero Siedem z laboratorium i umieścić ją w pierwszym urządzeniu wojskowym przystosowanym do całkowitego sterowania przez procesor węglowy.

– Więc powierzyliście system wojskowy pięcioletniemu dziecku – zauważył Krivak.

– To prawda, ale bardzo inteligentnemu pięcioletniemu dziecku – odparł naukowiec.

Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem. Od tej chwili już do końca lunchu rozmawiano tylko o mało istotnych sprawach. Dopiero gdy służba Sergia posprzątała ze stołu, Krivak zapytał Wanga:

– Ten system wojskowy… Co to jest?

– Nazwano go Snarc – odrzekł Wang. – DynaCorp i marynarka wojenna przyjęły ten skrót dla zautomatyzowanego i zrobotyzowanego podwodnego systemu bojowego. To okręt podwodny sterowany przez jednostkę Jeden Zero Siedem.

– Czy takie rozwiązanie nie jest nieco zbyt radykalne dla amerykańskich wojskowych? – zapytał Krivak, smakując wino. – Co będzie, jeśli Jeden Zero Siedem zawiedzie?

– DynaCorp przygląda się jej uważnie. Mają na pokładzie moduły pamięci bazowane na krzemie i system kontroli nad okrętem, na wypadek gdyby Jeden Zero Siedem przestała działać. Ponadto system krzemowy składa meldunki o jej stanie. Za każdym razem, kiedy Jeden Zero Siedem wynurza się na powierzchnię, system krzemowy przeprowadza transmisję telemetryczną, łącznie z przekazaniem zawartości modułu pamięci.

– Dopóki jednostka węglowa na to pozwala – powiedział Krivak.

– Istotnie – naukowiec skinął potwierdzająco głową.

– Więc przejęcie okrętu na odległość jest niemożliwe. – W głosie Krivaka zabrzmiała nuta rozczarowania.

– Zgadza się. Nie można za pomocą elektroniki porwać okrętu i wykorzystać jego komputera do własnych potrzeb. Kolejna zaleta sztucznej inteligencji w tym wydaniu. Między innymi dzięki temu DynaCorp i marynarka wojenna uzyskały zgodę Kongresu na zastosowanie owego systemu w węźle wojskowym. Jest odporny na obcą ingerencję.

Sergio podniósł się z miejsca.

– Panowie, na dziś chyba wystarczy tej gimnastyki umysłowej. Zostawmy trochę problemów na jutro. Doktorze, zarezerwowaliśmy panu apartament w hotelu. Niech pan odpocznie, może zainteresuje pana nocne życie Bangkoku. Jutro spotkamy się znowu.

Kiedy Wang wyszedł, Krivak zerknął na swego wspólnika. Sergio wyglądał przez okno. Miał twarz bez wyrazu.

– Co o tym wszystkim myślisz? – zapytał Krivak.

– Chyba zgarnęliśmy pulę – odrzekł Sergio, lecz w jego głosie pobrzmiewał ton niepewności.

– Ale szkoda, że Snarc nie będzie nasz. Miałem nadzieję, że przejmiemy nad nim kontrolę, tak jak nad systemem krzemowym.

Sergio zmarszczył brwi.

Snarc to nie problem – powiedział, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– Nie? Więc co, lub kto, cię martwi?

– Wang. Widziałeś, w jaki sposób mówił o tych maszynach? Błyszczały mu oczy. Te komputery są jak jego dzieci. Cieszy się, że dostał szansę pomanipulowania nimi, prawie jak rodzic, który uwielbia wtrącać się do życia dzieci, ale jeśli usłyszy, że trzeba zniszczyć tę jednostkę, natychmiast się wycofa ze wszystkiego.

Victor milczał przez chwilę, zastanawiając się nad słowami wspólnika.

– Więc nie możemy mu o tym powiedzieć – orzekł w końcu.


Falcon wyleciał z Bangkoku i odbył długą podróż z jedną przerwą: musiano zatankować paliwo – Wang przypuszczał, że zrobiono to w Afryce Południowej – po czym polecieli dalej, zostawiając słońce z tyłu i w końcu wylądowali w Sao Paulo w Brazylii, czterysta kilometrów na zachód od Rio de Janeiro. Wynajęta limuzyna przewiozła ich dalej na zachód, przez okolice, gdzie piękno krajobrazu wręcz zapierało dech, wreszcie zatrzymała się przed bramą więzienia.

– Niech pan tu zaczeka – polecił Wangowi Krivak. – Amorn, ty masz gotówkę?

– Tak, proszę pana. W neseserze. Paczki po sto tysięcy w studolarowych banknotach. Razem dwa miliony.

– Weź ją. Dla mnie to za ciężkie.

Amorn wszedł za Krivakiem do więzienia. Wang starał się zrozumieć, o co tu chodzi. Po godzinie ci dwaj powrócili bez nesesera, towarzyszył im młody, najwyżej dwudziestoparoletni mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie więziennym. Kiedy zobaczył czarną, lśniącą limuzynę, na jego wystraszonej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

– Doktorze Wang, przedstawiam panu Pedra Meringe’a.

– Miło mi, panie Meringe – powiedział Wang.

– Mów mi Pedro – odrzekł młody człowiek.

Limuzyna zawiozła ich do hotelu w Serocabie, Krivak zaprowadził Pedra pod prysznic i kazał mu się przebrać. W drogim, włoskim garniturze Meringe nadal wyglądał młodo. Amorn zabrał go do restauracji. Krivak oparł się o ścianę i zapalił papierosa.

– Kim jest ten więzień? – zapytał Wang.

– Naprawdę pan nie wie? To on wyłączył serwery orbitalne Pentagonu w ostatnie Boże Narodzenie. Toczyła się światowa wojna prawna o jego ekstradycję do Stanów, ale Brazylijczycy uparli się, żeby odsiedział wyrok na ich ziemi.

– A te dwa miliony? Kaucja?

– Przez następne dwadzieścia lat będzie figurował na liście więźniów. Potem zostanie zwolniony ktoś bardzo podobny do niego. Do tego czasu pracuje dla nas.

Загрузка...