Minął miesiąc od dnia, kiedy poleciał do Waszyngtonu i zażądał, żeby przesunięto go na niższe stanowisko służbowe.
Szef oczywiście zaprotestował. Nie miał kim go zastąpić, wszyscy ci, którzy mogliby ewentualnie objąć tę funkcję, nie żyli. Zginęli ostatniego lata w wyniku przerażającego ataku terrorystycznego – padło jego ofiarą ponad tysiąc starszych rangą oficerów. Ale gdyby nie otrzymał zgody na powrót do dawnej pracy, nie miałby innego wyjścia, musiałby złożyć rezygnację, a wtedy powstałyby dwa wakaty. Udało się, przeniesiono go na niższe stanowisko, wrócił do domu i wszystko powróciło do normy. Sztab funkcjonował lepiej, personel operacyjny robił postępy, sprzęt spisywał się doskonale.
Tej słonecznej, majowej soboty zaliczył przed lunchem osiemnaście dołków na polu golfowym i przebiegł sześć kilometrów. Wziął szybki prysznic w klubie, włożył luźne spodnie, golf i wsiadł do swojego kabrioletu porsche, żeby pokonać dwudziestokilometrową trasę do biura. Personel miał wolne, telefony powinny milczeć, więc pojawiła się szansa, że przez trzy godziny zrobi więcej, niż był w stanie dokonać przez ubiegły tydzień. Opuścił dach, wyjechał z parkingu na drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża i wcisnął gaz. Pędząc samochodem, który gładko przyspieszał i łatwo brał zakręty, myślał o obecnej sytuacji politycznej. Przez ostatni rok na świecie panował względny spokój. Ale ostatnio zaczęły krążyć pogłoski o nasilających się konfliktach między Chińską Republiką Ludową i Hinduską Republiką Indii. Podczas pierwszej i drugiej wojny domowej w Chinach Indie uzyskały znaczne zdobycze terytorialne i od tej pory te dwa kraje były zaciekłymi wrogami. Jednakże wszelkie napięcia, jakie spowodować może ów konflikt, będą już problemem kogoś innego. Bo upłyną zapewne lata, a nawet dziesięciolecia, zanim dojdzie do wybuchu nowej wojny światowej.
Właśnie gdy doszedł do tego wniosku, spojrzał w lusterko wsteczne i natychmiast powrócił do rzeczywistości. Gliniarz stanowy znalazł się tak blisko, że nie widać było reflektorów radiowozu tylko kapelusz kierowcy i lampy błyskowe. Zaklął i zatrzymał porsche na poboczu. Wiedział, że przekroczył dozwoloną prędkość. Od dwóch lat jeździł tą trasą jak wariat i nigdy nie spotkał lokalnego patrolu, a tym bardziej stanowego. Zaniepokoił się jeszcze bardziej, kiedy przed nim zahamował drugi radiowóz. Mały samochód sportowy został uwięziony między dwoma wozami patrolowymi. Sięgając po portfel i dowód rejestracyjny, zaklął ponownie. Kiedy policjant zbliżył się do niego, z otwartego schowka wypadły na podłogę papiery.
– Obie ręce na kierownicę – rozkazał surowo gliniarz z dłonią na odpiętej kaburze.
Wykonał polecenie, spojrzał w górę na policjanta i otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać.
– Proszę o dowód tożsamości.
Wręczył gliniarzowi prawo jazdy i legitymację wojskową. Policjant przez chwilę oglądał dokumenty i porównywał zdjęcia z twarzą kierowcy.
– Pan Egon Ericcson?
– Po prostu Vic – odpowiedział. – Proszę mi mówić Vic.
Gliniarz otworzył drzwi samochodu.
– Niech pan wysiądzie z pojazdu, panie Ericcson. Powoli. Niech pan nic nie mówi, ani słowa.
Co jest grane, do cholery? – pomyślał i wygramolił się na zewnątrz. Były as uniwersyteckiej drużyny futbolu amerykańskiego, Vic „Wiking” Ericcson, wyróżniał się zawsze wzrostem w swoim otoczeniu. Miał szerokie bary, jasne włosy ostrzyżone na rekruta, niebieskie oczy, złamany nos i kwadratową szczękę boksera amatora. Ogorzała cera świadczyła o tym, że całe lata spędził na powietrzu.
Z radiowozu, który stał za jego samochodem, wysiadł drugi policjant, wsiadł do porsche i zatrzasnął drzwi.
– Hej, to mój samochód, do cholery!
– Proszę zachować milczenie – powiedział pierwszy gliniarz. – Konfiskujemy pański pojazd. Proszę się wolno odwrócić i przejść do radiowozu.
– Panie władzo, niech pan posłucha. Wiem, że…
– Ani słowa.
Policjant wepchnął go na tylne siedzenie wozu patrolowego, zamknął drzwi i usiadł za kierownicą. Cofnął się, wyjechał na asfaltową szosę i pomknął jak rakieta w kierunku miasta. Z tyłu drugi radiowóz eskortował porsche, ale po chwili gliniarz przyspieszył i oba samochody zniknęły w oddali.
– Dokąd jedziemy? Do sądu? Do komendy policji stanowej?
Policjant nie odpowiedział. W końcu pojawił się przed nimi wjazd na lotnisko. Radiowóz zwolnił i zatrzymał się przed bramą w wysokim parkanie, która natychmiast się otworzyła. Ericcson pomyślał, że na terenie portu lotniczego musi się znajdować posterunek policji, ale wóz patrolowy przez kilka minut pędził po płycie lotniska, wreszcie zahamował z piskiem przy gigantycznym odrzutowcu pasażerskim Boeing-Airbus 808. Samolot stał daleko od terminalu, silniki pracowały na biegu jałowym.
Ericcson zaczął zadawać oczywiste pytanie, ale zanim zdążył je wypowiedzieć, tylne drzwi radiowozu otwarły się i dwaj inni gliniarze stanowi wyciągnęli go bezceremonialnie z samochodu, poprowadzili po staromodnych schodkach na kołach do otwartych drzwi odrzutowca, a potem szybko powiedli do chłodnego wnętrza maszyny. Kiedy jego wzrok oswoił się z bladym światłem rozjaśniającym wnętrze samolotu – na zewnątrz, gdzie był przed chwilą, świeciło ostre południowe słońce, więc w pierwszej chwili wydało mu się, że tu panuje mrok – w pustej kabinie pasażerskiej zobaczył dwóch facetów w garniturach. Wskazali mu miejsce siedzące w środkowej części pierwszej klasy.
Spojrzał na cywilów i postanowił sprawdzić, czy okażą się bardziej wyrozumiali niż mundurowi, którzy go tu przywieźli. Gliniarze wręczyli im clipboard do podpisu, po czym się wycofali. Wtedy Ericcson podniósł wzrok i zaczął się skarżyć.
– Posłuchajcie, panowie. Przyznaję, że jechałem za szybko, ale…
Jeden z mundurowych odwrócił się nagle i coś mu wręczył. Ericcson wpatrywał się niemo w swoje prawo jazdy i identyfikator Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Najwyraźniej ta cała przygoda nie miała nic wspólnego z wykroczeniem drogowym.
– Kim jesteście, panowie? Co tu się dzieje? Waszyngton to zorganizował?
– Proszę zapiąć pasy – odrzekł jeden z cywilów. – Zaraz startujemy.
– Co za cholera? – mruknął Ericcson, ale postanowił trzymać język za zębami. Spojrzał w dół na swój swobodny strój i przyszła mu do głowy dziwna myśl, że chyba jest odpowiednio ubrany.
Odrzutowiec rozpędził się do końca pasa startowego, zwiększył ciąg silników, wzbił się w powietrze i skierował na wschód, nad Pacyfik. Skoro eskorta Ericcsona nalegała, żeby się nie odzywał, nie pozostało mu nic innego jak tylko drzemka w wygodnym fotelu. Obudził się po kilku godzinach. Na zewnątrz zobaczył ciemność.
Wyrósł nad nim jeden z cywilów.
– Coś panu przynieść? – zapytał.
– Chętnie napiłbym się kawy – odparł ponuro Ericcson. – A potem dowiedział się czegoś. I gdzieś zadzwonił.
– Możemy służyć tylko kawą.
Na tacy przed nim pojawiła się parująca filiżanka. Pachniała tak, że miał ochotę zanurzyć się w niej. Aromat przypomniał mu o jego przeszłości na morzu.
– Więc powiedzcie mi jedno: dobrze się domyślam, że lecimy do Waszyngtonu?
– Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć.
– To robota Johna Pattona, zgadza się? On kazał mnie ściągnąć?
– Tego też nie mogę ani…
Ericcson uciszył faceta machnięciem ręki. Postanowił zaczekać, aż wylądują tam, dokąd lecą. Kiedy samolot schodził w dół, poprosił o pozwolenie na zmianę miejsca na fotel przy oknie i ku swemu zdziwieniu otrzymał ich zgodę. Odrzutowiec zanurzał się w ciemną pustkę. Brak świateł wydał się dziwny Ericcsonowi, wyglądało to tak, jakby mieli usiąść na pustym polu kukurydzy. Może to wcale nie Wschodnie Wybrzeże, pomyślał. W końcu maszyna skręciła i zwolniła. Ciężki samolot delikatnie dotknął ziemi, wyhamował na krańcu ciemnego pasa startowego, zawrócił i wolno podkołował z powrotem tam, gdzie usiadł. Agenci podnieśli Ericcsona z fotela, klapa przednich drzwi otwarła się. Wyszedł; otoczyło go gorące, wilgotne, nocne powietrze. Ze szczytu schodków rzucił okiem dookoła na nieoświetlony kompleks starych baraków i zaniedbanych przybudówek. Nie zaskoczył go brak komitetu powitalnego.
Zszedł po stopniach na pas startowy. Jego eskorta natychmiast odsunęła od samolotu schodki na kołach. Wielki odrzutowiec potoczył się po wciąż ciemnej płycie lotniska, widać było tylko światła nawigacyjne znikające w oddali. Kiedy maszyna odleciała, dokoła zapadła upiorna cisza.
– Gdzie ja jestem, na Boga? – zapytał, choć wiedział, że nie dostanie odpowiedzi.
Doprowadzono go do zardzewiałych, stalowych drzwi zniszczonego budynku z żużlobetonu. Wnętrze oświetlała pojedyncza, osłonięta, słaba żarówka. Pawilon wyglądał na zrujnowany garaż lub magazyn. Jedne z wrót wjazdowych były wyłamane i wisiały na zawiasach. Poprowadzono go do schodów, potem w dół do zakurzonej, zasnutej pajęczynami piwnicy, następnie korytarzem o ścianach z żużlobetonu, a potem przez otwarte wąskie drzwi do zagraconego schowka na szczotki do zamiatania i środki czyszczące. W schowku były jeszcze drugie zardzewiałe drzwi. Cywil otworzył je, zamknąwszy za sobą drzwi wejściowe. Ukazało się lśniące wnętrze windy ze stali nierdzewnej. Agent zatrzasnął stalowe drzwi, przyłożył swój identyfikator do czytnika, potem przycisnął kciuk do drugiego czytnika. Drzwi wewnętrzne zamknęły się i winda cicho ruszyła w dół. Po pewnym czasie stanęła, otworzyła się i Ericcsona poprowadzono następnym żużlobetonowym korytarzem wzdłuż rzędu stalowych drzwi. Za podwójnymi drzwiami na końcu znajdowała się po spartańsku urządzona sala konferencyjna. Całe jej umeblowanie ograniczało się do wiekowego, dębowego stołu i dziesięciu drewnianych krzeseł, które wyglądały tak, jakby pochodziły z sali sądowej. Wskazano mu miejsce. Nalał sobie filiżankę kawy z dzbanka stojącego na środku stołu. Kiedy dopijał jej połowę, zaskrzypiały otwierane drzwi. Ericcson wstał, żeby przywitać się z wchodzącymi. Jednego nie znał, ale drugiego znał doskonale. To był John Patton, jego szef.
Kiedy Kelly McKee otworzył drzwi swojego domu zbudowanego na rozległych peryferiach Virginia Beach, zobaczył za progiem Karen Petri, swoją szefową sztabu. Stała w dżinsach i T-shircie z butelką merlota w ręku. Była sobota, dochodziła północ i Petri spóźniła się dwie godziny. Nie odezwała się nawet słowem, tylko wręczyła mu kartkę, na której było napisane: Nic nie mów. Zaproś mnie do środka i włącz muzykę.
Spojrzał niepewnie na kartkę. Nie wiedział, czy go to zdenerwowało, czy rozbawiło. Wykonał zapraszający gest, wziął od gościa butelkę wina i nastawił kompakt z łagodną melodią. Zmarszczyła brwi, wyjęła własną płytę i wsunęła do odtwarzacza. Zadudnił rock’n’roll. Zwiększyła głośność, tak że McKee omal nie zaprotestował. Wręczyła mu drugą kartkę: Nie kłóć się. Połóż się na podłodze i udawaj atak serca. To przyszło z samej góry i wszystko zostanie ci wyjaśnione.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Miała śmiertelnie poważną minę. Zbyt długo ją znał i zbyt wiele razem przeszli, żeby jej nie ufać. Nie był aktorem, ale bez słowa oddał jej kartkę, sięgnął po butelkę wina i nagle chwycił się za serce. Z wyrazem bólu na twarzy osunął się na kolana, butelka upadła na dywan. McKee też. Karen stała nad nim i spokojnie wystukiwała numer na komórce. Mówiła do telefonu spanikowanym tonem, ale jej mina się nie zmieniła.
– Tu Karen Petri, Hightower Road 227. Właściciel domu, Kelly McKee, ma atak serca. Upadł na podłogę i strasznie go boli. Tak! Proszę się pospieszyć. Tak.
– Zadzwoniłaś pod 911? – zapytał.
– Cicho. – odrzekła i uklękła obok.
Czuł się idiotycznie, ale cierpliwie czekał na to, co miało nastąpić.
McKee był szczupły, trochę niższy od Petri, ale bardzo przystojny. Prasa go uwielbiała. Wyglądał bardzo młodo jak na swój wiek, a wyglądałby jeszcze młodziej, gdyby nie jego charakterystyczne, krzaczaste brwi.
Po dziesięciu minutach, choć Kelly’emu wydawało się, że upłynęła wieczność, na zewnątrz rozległ się odgłos silnika samochodu. Petri otworzyła drzwi i wpuściła trzech sanitariuszy. Żaden z nich nie przejął się tym, że serce McKee bije całkiem normalnie. Położono go na wózku, przypięto mu maskę tlenową, rozchylono koszulę na piersi i założono na ramię opaskę aparatu do mierzenia ciśnienia krwi. Mężczyźni szybko wywieźli go frontowymi drzwiami do czekającej karetki. Petri zapytała, czy może z nimi pojechać. Kiedy szef ratowników kiwnął potwierdzająco głową, wsiadła do samochodu. Zatrzaśnięto tylne drzwi, karetka ruszyła pełnym gazem i pomknęła na północ.
– Czy ktoś mi powie, co się dzieje, do cholery? – zapytał McKee przez maskę tlenową.
– Specjalne rozkazy Pattona, sir – odparła Petri. – Jeden z nich zabrania rozmów, dopóki nie będzie pan tam, gdzie chce pana widzieć szef.
– Zawsze marzyłaś o tym, by móc mi powiedzieć, żebym się zamknął. – McKee wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale ona z poważną miną położyła palec na ustach.
Kiedy wjechali na autostradę międzystanową, jeden z sanitariuszy rozebrał się do bielizny. McKee uniósł brwi.
– Proszę zdjąć ubranie, sir – polecił prawie nagi facet. McKee wzruszył ramionami. Instrukcja nie była bardziej dziwaczna niż reszta wieczoru. Sanitariusz był jego wzrostu i w tym samym wieku, miał taką samą cerę i kolor włosów. Zamienili się ubraniami i sanitariusz położył się na wózku.
– Niech pan włoży czepek chirurgiczny. Jest w schowku.
McKee czuł się jak idiota w przebraniu sanitariusza, ale wykonał polecenie. Karetka zajechała przed szpitalną izbę przyjęć. Kiedy otworzyły się drzwi, McKee z dwoma sanitariuszami wtoczyli pacjenta do budynku. Jeden z nich krzyczał coś w żargonie medycznym do lekarzy. McKee zerknął w górę – przez chwilę myślał, że są w Szpitalu Marynarki Wojennej w Portsmouth. Pojawiła się nowa postać – ubrany w garnitur mężczyzna w średnim wieku, trzymający pod pachą kasetę bankową.
– Proszę za mną, sir – powiedział.
McKee poszedł za cywilem, Petri została z mężczyzną na wózku, którego przygotowywano do transportu na salę operacyjną. McKee znalazł się w windzie jadącej na górne piętra budynku szpitalnego. Drzwi otworzyły się – byli na dachu. Agent w garniturze zaprowadził go do czekającego helikoptera. Silnik maszyny pracował na biegu jałowym.
– Niech pan to włoży – polecił cywil i wyjął z kasety hełmofon lotniczy.
McKee włożył go na czepek chirurgiczny i wdrapał się na tylne siedzenie śmigłowca. Kiedy tylko zatrzasnął się właz, silnik nabrał obrotów, helikopter uniósł się i skierował na północny zachód.
McKee zastanawiał się, czy nie zapytać pilotów, co wiedzą o całej sprawie, ale uznał, że lepiej zaczekać. Zerknął na zegarek. Pół godziny temu minęła północ, leciał transportowym śmigłowcem medycznym nad wschodnim wybrzeżem Wirginii i nie miał pojęcia, co się dzieje. Ale wiedział, że to musi być coś pilnego. Pół godziny później helikopter zszedł wolno w kierunku nieoświetlonego lądowiska. Usiadł na ziemi i rotory zmniejszyły obroty do jałowego biegu. Drugi pilot polecił pasażerowi zostać na miejscu. Po dziesięciu minutach w ciemnościach wylądował następny śmigłowiec. Wyskoczył z niego mężczyzna w hełmie i podbiegł do maszyny, w której siedział McKee. Otworzył drzwi i usadowił się obok.
W przyćmionym blasku świateł kokpitu McKee zobaczył za szybą hełmu jego twarz.
– Dobry wieczór, sir – powiedział do Johna Pattona. – Chce się pan podzielić ze mną jakąś informacją na temat tej podróży?
– Nie – odparł Patton bez uśmiechu. – Pilot, startujemy.
Helikopter uniósł się i po następnych trzydziestu minutach lotu znów wylądował w ciemnościach.
John Patton miał wieczór równie dziwny jak Ericcson i McKee.
Po dwóch popołudniowych odprawach zbierało mu się na mdłości. Sprawy wyglądały dużo gorzej, niż podejrzewał. Najpierw widział się z dyrektorem Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Masonem Danielsem, który miał same złe wiadomości. Potem spotkał się z panią prezydent, sekretarzem wojny, doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego, dyrektorem Wywiadu Centralnego i przewodniczącym Kolegium Szefów Połączonych Sztabów w pokoju sytuacyjnym Białego Domu. Tutaj wiadomości były jeszcze gorsze. Patton musiał natychmiast wezwać swoich dwóch pełniących najważniejsze funkcje podwładnych, ale obu obserwowała tamta strona, śledziła każdy ich krok. Oceniała stan gotowości bojowej przeciwnika po tym, czy ludzie Pattona grają w golfa, czy mają pilne spotkania w Pentagonie.
Mason Daniels pomógł mu zorganizować spotkanie na drugiej kondygnacji prezydenckiego bunkra ewakuacyjnego na wschodnim wybrzeżu Maryland. Schron był ukryty głęboko pod ziemią i otaczały go puste pola uprawne. Teren należał do Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych. Bunkier miał zamaskowany, czterokilometrowy pas startowy. Pokrywała go ponadpółmetrowa warstwa ziemi porośniętej roślinnością, wypełniająca ruchome pojemniki, które dzięki systemowi hydraulicznemu odsłaniały ów pas na rozkaz wydany z lądującego samolotu. Problem polegał na tym, jak ściągnąć tam podwładnych Pattona w taki sposób, by śledzący ich ludzie nie dowiedzieli się o ich pilnym spotkaniu z szefem z Waszyngtonu. Daniels zaproponował pewne wyjście. Patton, choć niechętnie, się zgodził. Ale pozostała jeszcze sprawa jego własnej podróży do bunkra. Wywiad przeciwnika obserwował go jeszcze czujniej niż Ericcsona i McKee.
To też załatwił Daniels. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa Patton po raz pierwszy poprosił swoją żonę Marcy, żeby dała mu w sobotę wolny wieczór, bo chce się zobaczyć z dawnymi kolegami z Akademii. Pocałował ją na dobranoc i pojechał taksówką do pubu w Georgetown. Jeden z ludzi Danielsa podawał drinki grupie przyjaciół również „zorganizowanej” przez Danielsa. Okazało się, że Patton wypił za dużo szklaneczek piwa, choć żadna nie zawierała ani kropli alkoholu. Kiedy wybiła północ, Patton zbladł. Przeprosił towarzystwo i popędził do męskiej toalety. W korytarzu na zapleczu lokalu czekał na niego człowiek w westernowym stroju. Dał mu kapelusz kowbojski i wyprowadził go tylnymi drzwiami na parking, gdzie stał czarny sedan z pracującym silnikiem. Patton czuł się głupio, ale usiadł na tylnym siedzeniu i choć szyby były ciemne, zsunął się w dół. Samochód zawiózł go szybko na małe, cywilne lotnisko, gdzie czekał helikopter. Przed opuszczeniem pojazdu Patton zamienił kapelusz kowbojski na hełm lotniczy z interkomem. Śmigłowiec wystartował i przywiózł go na inne lotnisko. Patton przesiadł się tam do drugiej maszyny, przeleciał nad Chesapeake i wylądował obok helikoptera z Kellym McKee na pokładzie.
Usiadł obok McKee, ale odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, dopóki nie znajdą się w bunkrze. W podziemnej sali konferencyjnej uścisnął dłoń Ericcsonowi, który omal nie zmiażdżył mu ręki swoją wielką łapą.
– Vic – powiedział Patton – przedstawiam ci wiceadmirała Kelly’ego McKee, dowódcę Floty Podwodnej i mojego zastępcę do spraw bojowych działań podwodnych. Musiał się przebrać za ratownika medycznego, żeby tu dotrzeć. Kelly, to wiceadmirał Egon „Wiking” Ericcson, głównodowodzący Siłami Morskimi Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku…
Ericcson pokręcił głową:
– Były głównodowodzący – burknął. – Zostałem przesunięty na dowódcę Floty Pacyfiku. I niech pan mi mówi Vic – dodał, potrząsając dłonią Kelly’ego. – To mniej formalne niż Wiking.
Patton skrzywił się z irytacją.
– Admirała Ericcsona przesunięto na niższe stanowisko na jego własną prośbę, ale nadal pełni funkcję głównodowodzącego siłami morskimi na Pacyfiku. Dopóki nie mianuję jego następcy.
– Wiem, admirale. Tak naprawdę to żadne obniżenie stanowiska, dopóki nie uwolni mnie pan od dotychczasowych obowiązków i nie przydzieli tej funkcji komuś innemu.
Admirał John Patton, szef operacji morskich i głównodowodzący Marynarką Wojenną Stanów Zjednoczonych, zignorował tę uwagę. Przybrał poważną minę i przy jego oczach pojawiły się kurze łapki.
– Wiem, panowie, że macie sto pytań dotyczących zarówno powodu, jak i sposobu ściągnięcia was tutaj. Ale odłóżmy to na koniec odprawy. Zgoda?
Obaj admirałowie skinęli potwierdzająco głowami. Patton wskazał stół konferencyjny.
– Siadajcie – powiedział.
Zerknął na swoich podwładnych. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że tworzą cholernie dziwną parę. Z jego prawej strony siedział wspaniale zbudowany Ericcson, z lewej dużo drobniejszy Kelly McKee. Szef podwodniaków wyglądał niezwykle młodo i był o głowę niższy od Pattona. Ericcson sprawiał przy nim wrażenie olbrzyma.
Dwaj admirałowie należeli jakby do dwóch zupełnie innych światów. Ericcson był pilotem ponaddźwiękowego odrzutowca marynarki wojennej. Omal nie zginął w walce powietrznej nad Morzem Japońskim. Odznaczono go Purpurowym Sercem i Srebrną Gwiazdą. Potem dowodził eskadrami myśliwskimi, dużymi okrętami wojennymi, dwoma lotniskowcami i w końcu grupą bojową lotniskowca. McKee spędził życie pod wodą, w atomowym okręcie podwodnym. Miał wśród marynarzy opinię dowódcy na luzie, ale podczas desperackiej walki podwodnej potrafił być zajadły, przebiegły i agresywny. Za swe zasługi dostał Krzyż Marynarki i stanowisko dowódcy sił podwodnych. Patton był niemal pewien, że ci dwaj, tak różniący się od siebie admirałowie, spotkali się dziś po raz pierwszy.
– Mam nadzieję, że żaden z was nie spodziewał się odprawy z bajerami technicznymi w rodzaju trójwymiarowych wyświetlaczy i ruchomych granic państwowych – zaczął Patton przez zaciśnięte zęby. – Tutaj będzie papierowa mapa i ołówek numer dwa. Przejdę szybko do rzeczy i weźmiecie się do roboty. Nie mamy dużo czasu.
Wyjął z kieszeni mapę Azji, rozłożył ją na końcu stołu konferencyjnego, wstał i pochylił się nad nią. Jego podwładni stanęli obok niego. Patton postukał palcem w mapę.
– Panowie, za dwa tygodnie będziecie walczyli… W wojnie z powodu tego…