Wiatr wiał z prędkością czterdziestu pięciu węzłów, w porywach do pięćdziesięciu pięciu. USS John Paul Jones przedzierał się przez sześciometrowe fale. Okręt był większy niż wieżowiec Sears Tower położony na boku i miał wyporność ponad stu dwudziestu tysięcy ton. Choć należał do największych lotniskowców, jakie kiedykolwiek zbudowano na świecie, bez świateł z trudem dawało się go dostrzec z odległości pięciuset metrów.
Grupa bojowa lotniskowca posuwała się wolno na południowy zachód ku zachodowi przez Morze Filipińskie, o dzień drogi od Morza Celebes na południe od Wysp Filipińskich i następny dzień rejsu od cieśniny Malakka i wejścia na Ocean Indyjski. Okręty flotylli płynęły za horyzontem daleko od siebie, poza zasięgiem radaru, co zresztą nie miało znaczenia, gdyż dowództwo, obawiając się wykrycia grupy środkami elektronicznymi, wydało zakaz używania radarów do przeszukiwania powierzchni morza. Niestety zakaz dotyczył również radarów do przeszukiwania przestrzeni powietrznej, co narażało flotyllę na atak lotniczy, choć nowe satelity obserwacyjne, wyposażone w radary wysokiej rozdzielczości i termowizję, przypuszczalnie ostrzegłyby grupę o zbliżających się samolotach – pod warunkiem że łączność internetowa funkcjonowałaby należycie, a wiarygodność wiadomości potwierdzono by dostatecznie szybko. Ale sztorm uniemożliwiał operacje lotnicze nie tylko Johnowi Paulowi Jonesowi, lecz również przeciwnikowi.
Wysoko nad pokładem startowym lotniskowca górowała nadbudowa nazywana wyspą. Najwyższym pomieszczeniem biegnącym przez całą jej szerokość była sterownia o pochyłych oknach z widokiem na rozległy pokład w dole i otaczające morze. W szyby wmontowano duże, pleksiglasowe kręgi, które wirowały z szybkością sześciuset obrotów na minutę i odrzucały niemal poziomy deszcz, żeby zapewnić oficerom odpowiednią widoczność. Ale nawet przez te kręgi niewiele dało się zobaczyć – w przestrzeni otaczającej Johna Paula Jonesa więcej było wody niż powietrza. W pomieszczeniu dominowała konsola sterowania okrętem ze stanowiskiem sternika, kołem sterowym, konsolą przepustnicy i stanowiskiem łączności. Przed nią, po obu stronach, znajdowały się stanowiska radarowe, obecnie nieczynne. Lotniskowiec zajmował pozycję środkową w rozciągniętym daleko, luźnym szyku. W sektorze AS W – broni przeciwpodwodnej – pięćdziesiąt do stu mil morskich przed resztą grupy bojowej płynęły niszczyciele przeciwpodwodne i fregaty. W skład flotylli wchodziło też pięć krążowników rakietowych Aegis II z ładowniami wypełnionymi ciężkimi ponaddźwiękowymi pociskami manewrującymi Equalizer Mark IV. Towarzyszyły im krążowniki wielozadaniowe DD-21. Puste pokłady nadawały im wygląd starych pancerników z czasów wojny secesyjnej, ale pod pokładami tłoczyły się baterie pocisków i torped. Postronnemu obserwatorowi grupa bojowa Johna Paula Jonesa” wydałaby się niezwyciężona. Była formacją morską o największej sile ognia od czasu wojny na Morzu Wschodniochińskim. Łączna wyporność okrętów wojennych prujących fale nieprzyjaznego morza przekraczała dwa miliony ton. Ale dowódca floty bojowej, wiceadmirał Egon „Wiking” Ericcson, uważał siłę flotylli za zdecydowanie niewystarczającą. Piętę achillesową formacji stanowił brak w miarę skutecznych środków obrony przed atakami wrogich okrętów podwodnych.
Daleko za horyzontem na zachodzie atomowy okręt podwodny Leopard podszedł na głębokość peryskopową i wysłał krótki meldunek sytuacyjny. Kopia trafiła do grupy bojowej Ericcsona. Admirała obudzono w nocy, żeby przeczytał wiadomość z Leoparda.
– Nie spałem, do cholery – warknął Ericcson do łącznika wachtowego.
Usiadł na swojej koi, wyciągnął ze skrzyneczki nowe cygaro Partagas i zapalił je w mroku kajuty admiralskiej, oświetlonej tylko słabym blaskiem lampy stojącej na biurku. Oddał komputer bezprzewodowy łącznikowi wachtowemu i burknął do niego, żeby przekazał wiadomość kapitanowi i oficerowi operacyjnemu grupy bojowej. Rozbudził się na tyle, że nie mógłby znów zasnąć, więc wstał, wyprostował swoje długie ciało i włożył mundur khaki. Na lewej kieszeni miał osiem rzędów baretek, nad nimi złote skrzydełka pilota myśliwskiego. Pod baretkami widniała odznaka sił nawodnych, a pod nią lśnił złoty emblemat dowódcy floty – sztylet skierowany ukośnie w dół i otoczony falami. Przesunął dłonią po krótkich blond włosach, ziewnął, co trochę złagodziło na moment jego marsową minę. Zakaszlał i po raz dziesiąty w ciągu tego rejsu poprzysiągł sobie, że rzuci palenie. Rzadko widywano go na morzu bez cygara w ręku – w miejscach, gdzie nie wolno było palić, trzymał je niezapalone w zębach. Zakaz obowiązywał między innymi w sterowni lotniskowca, gdyż dym szkodził najnowocześniejszej, delikatnej elektronice systemów radarowych. Wiking oskarżał elektroników, że są trzęsidupkami i tam jednak uparcie palił.
Tym razem zabrał do sterowni trzy cygara – postanowił tam przesiedzieć przez resztę nocy, odpoczywając w fotelu dowódcy floty. Spędzał w ten sposób co trzecią noc. Nikotyna i brzemię, jakim było dowodzenie flotą, powodowały u niego bezsenność. Pokład odchylał się stromo do góry, potem pochylał w dół, gdy okręt pokonywał nadciągającą falę, a później opadał z jej grzbietu, cały czas przechylając się mocno na lewą burtę i z powrotem na prawą. Ericcson zapalił pierwsze cygaro i wypuścił kłąb dymu. Słuchał dźwięku deszczu bijącego o szyby i wycia wiatru w takielunku, przyciszonych rozmów w sterowni i jęku szybkoobrotowych żyroskopów. Palił partagasa z przymkniętymi oczami, czuł przypominający jazdę kolejką górską ruch pokładu i przepełniało go głębokie zadowolenie – płynął ze swoją flotą, by wykonać niebezpieczne zadanie na okręcie ochrzczonym John Paul Jones od imion i nazwiska najwybitniejszego oficera w historii amerykańskiej marynarki wojennej.
Wypuścił dym z cygara i po raz kolejny wrócił myślami do odprawy z Pattonem w podziemnym bunkrze.
– Jesteśmy spóźnieni i mam rozkazy dla was obu. Najpierw ty, Vic, bo musimy cię wsadzić do samolotu do Pearl, zanim ci ucieknie. Przez następne sześć dni ładuj amunicję i rozpuszczaj plotki, że szykuje się seria ćwiczeń typu szybkie wyjście w morze. To trudne zadanie, bo musisz mieć okręty gotowe do drogi i nie wzbudzić podejrzeń, że to przygotowania do alarmowego przemieszczenia sił na dużą skalę. Zakończ wszystkie poważne naprawy, które są w toku. Zapnij wszystko na ostatni guzik. Powiedz swoim chłopakom z obsługi technicznej, że będzie inspekcja gotowości bojowej albo kontrola dokumentacji i procedur naprawczych. W następną sobotę wieczorem urządź wielką imprezę, jak to masz w zwyczaju. Zaproś wszystkich swoich oficerów dowodzących i ich oficerów wykonawczych, ich żony, dziewczyny, mężów i facetów. Dopilnuj, żeby wszyscy koniecznie przyszli, zorganizuj żarcie, otwórz bar, ale weź powolnego kelnera. Wczesnym wieczorem zbierz wszystkich kapitanów i XO w piwnicy, puść muzykę i daj każdemu po dwa z tych bezprzewodowych komputerów – główny i zapasowy. Zrób im odprawę na temat zamieszania Czerwoni-Hindusi. Nie zdradzaj, że nasza sieć przestała być bezpieczna. Możesz im powiedzieć, że przeprowadzamy ćwiczenia, żeby zobaczyć, co się stanie, jeśli użyjemy tego do celów dezinformacyjnych, ćwiczymy bezpieczeństwo. Potem, jako dalszy ciąg ćwiczeń, zabierz całą flotę na morze. Rób to powoli. Po kilka okrętów jednocześnie. Według typów. Najpierw niszczyciele, potem fregaty, później krążowniki, zamiast skoordynowanej grupy bojowej. Nikt nie może wiedzieć, że wypływa cała flota. To musi być kompletne zaskoczenie dla twoich ludzi. Masz dwa tygodnie. Chcę, żeby za czternaście dni Flota Sił Morskich Pacyfiku płynęła na maksymalnych obrotach na Ocean Indyjski z pełnym uzbrojeniem i zaopatrzeniem na długi rejs. Ale nie chcę, żeby satelity coś wykryły, żeby jakaś portowa prostytutka coś chlapnęła, żeby jakaś żona czy mąż coś wypaplali. Ani słowa. To po prostu kolejny dzień zabawy na Pacyfiku i musimy zobaczyć, czy nasze zabawki będą działały. Nic więcej. Wracamy w następny wtorek, kochanie, więc przygotuj kilka steków i dopilnuj, żeby dzieciaki poszły wcześnie spać. Chwytasz, o co chodzi?
– Tak, sir.
– Vic, twoje okręty nie popłyną w zwartym szyku. Wszyscy będziecie daleko od siebie, za horyzontem, żeby satelity szpiegowskie nie mogły zobaczyć jednocześnie kilku z was. Ja tymczasem zmobilizuję zrobotyzowaną flotę, używając elektroniki NSA zamiast sieci dowodzenia. Okręty wabiki pożeglują we wszystkich kierunkach kompasu, żeby dla każdego na orbicie wyglądało to na ćwiczenia. Po drodze będziecie zygzakowali, żeby zdjęcia nie pokazywały, że stale płyniecie w tym samym kierunku.
– Satelity zorientują się, że większość okrętów kieruje się na Ocean Indyjski, sir, po ich kursie bazowym.
– Nic na to nie poradzimy. Dowodzisz okrętami nawodnymi. Nigdy nie będą niewidoczne jak jednostki McKee, ale ocean jest duży. To wszystko, co do ciebie mam, Vic. Wracaj do Pearl Harbor. Na górze czeka na ciebie odrzutowiec. Wystartuj przed świtem i wróć na pole golfowe, zanim Czerwoni lub Hindusi połapią się, że zniknąłeś.
Ericcson wstał. Odprawa najwyraźniej się skończyła.
– Udanych łowów, przyjacielu – pożegnał go Patton. – Będziesz miał w czym wybierać, celów ci nie zabraknie.
– Jeszcze jedno, sir – powiedział Ericcson. – Niech pan sobie nie zawraca głowy obniżaniem mi stanowiska. Ta misja jest tak ważna, że mój tytuł nie ma znaczenia. Będę miał inne problemy.
Cygaro zamieniło się w wilgotny niedopałek. Ericcson zapalił następne i wrócił myślami do teraźniejszości. Zmrużył oczy, zerknął na zegarek i zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę, że nie widzi tarczy. Rozejrzał się po pogrążonej w półmroku sterowni, upewnił, że nikt na niego nie patrzy, po czym ukradkiem wyjął z kieszeni koszuli okulary do czytania bez oprawki, włożył je na nos i spojrzał na swojego rolexa. Była dwudziesta trzecia pięćdziesiąt czasu lokalnego, czyli siedemnasta pięćdziesiąt czasu Greenwich. Szybko schował okulary i zawołał oficera pokładowego.
– Zawiadom oficera operacyjnego i kapitana, żeby za dziesięć minut przyszli do kabiny sztabowej – polecił cicho.
– Tak jest, sir.
Dziesięć minut później partagas był do połowy wypalony i Ericcson wyszedł ze sterowni przez właz na schodki prowadzące w dół. Minął kabinę operacji lotniczych i wszedł do kabiny sztabowej. Pomieszczenie ciągnęło się przez całą szerokość wyspy lotniskowca. Wypełniały je wyświetlacze i mapy lądowe i morskie. Centralny stół zajmowała mapa plastyczna całego Oceanu Indyjskiego. Z lewej strony na górze widniał Kanał Sueski, pod nim Morze Czerwone, poniżej Zatoka Adeńska, na prawo powyżej Morze Arabskie. Oznacznik pokazywał flotę Królewskiej Marynarki Wojennej płynącą przez wschodnie Morze Śródziemne w kierunku Kanału Sueskiego. We wczesnych godzinach porannych czasu wschodnioeuropejskiego flota powinna dotrzeć do kanału, a pięćdziesiąt godzin później wpłynąć na Morze Arabskie, gdyby posuwała się dalej z szybkością trzydziestu pięciu węzłów. Ale Ericcson dodał jej osiem węzłów, biorąc pod uwagę ograniczenie szybkości przy wejściu do kanału. Co oznaczało, że Angole będą w rejonie działań wojennych za sześćdziesiąt dwie godziny.
Wiking wziął cyrkiel, zmierzył na mapie odległość od ich pozycji do cieśniny Malakka i dopiero wtedy zauważył, że za jego plecami stoją kapitanowie Casper Hendricks i Dennis Pułaski. Wysoki, chudy i niezgrabny Hendricks ukończył Harvard, miał długi, cienki nos, oczy osadzone zbyt blisko siebie, wąskie wargi, słabo zarysowany podbródek i jedną z najbrzydszych twarzy, jakie Ericcson kiedykolwiek widział we flocie. Ale Hendricks był bystrym strategiem, co prowadziło do ostrych dyskusji dotyczących kwestii taktycznych. Admirał uwielbiał wciągać w nie kapitana okrętu, choć to, że Ericcson prowadził je najczęściej podniesionym głosem, najwyraźniej nie odpowiadało Hendricksowi. Wiking chętnie zatrzymałby się w jakimś porcie i upił faceta, żeby zobaczyć, czy się wyluzuje, lecz podczas szybkiego rejsu z Pearl nie było na to czasu. Kapitan Pułaski, oficer operacyjny grupy bojowej i szef sztabu Ericcsona, stanowił przeciwieństwo Hendricksa. Krępy, łysy oficer miał beczkowatą klatkę piersiową, grube ramiona i nogi oraz ospowatą twarz ze śladami czteroletniej kariery bokserskiej w Akademii. Jego pięści wyglądały tak, jakby mógł nimi wbijać gwoździe. Mówił z wyraźnym akcentem chicagowskim. Każda zgłoska brzmiała twardo i groźnie, ale powierzchowność bandziora maskowała równie inteligentnego taktyka jak Ericcson czy Hendricks. W przeciwieństwie do kapitana okrętu Pułaski uwielbiał słowne starcia z Wikingiem i czasem używał języka bardziej nawet kwiecistego niż Ericcson. Podczas ostatniej narady taktycznej Pułaski nagłe wybuchnął: „Jaja sobie, kurwa, ze mnie robisz, Wiking? Moja córka, uczennica drugiej klasy podstawówki, lepiej rozmieściłaby flotę!” – W kabinie sztabowej zapadła śmiertelna cisza, Hendricks zbladł. Ericcson wyprostował się gwałtownie, jego twarz przybrała morderczy wyraz, potem ryknął śmiechem i poklepał Pułaskiego po ramieniu. Hendricks miał taką minę, jakby nie mógł się doczekać dnia, w którym obaj oficerowie opuszczą jego okręt.
– Witam, panowie – powiedział Ericcson. – Nalejcie sobie kawy, posadźcie tu swoje dupy i popatrzcie na mapę. Mamy poważne problemy.
– Te same, co zeszłej nocy, admirale – zauważył Pułaski. Napełnił swój kubek i potarł oczy. Wyglądał na zmęczonego.
– Dokładnie, sir – potwierdził Hendricks.
– Tyle że dzisiaj mam pomysł. Jedno z tych nocnych olśnień, które pozwalają rozwiązywać najtrudniejsze problemy. Spójrzcie na to. – Wiking dźgnął wskaźnikiem oznacznik ich pozycji na Morzu Filipińskim. – To my. – Potem przesunął wskaźnik ku oznacznikowi umieszczonemu przed Kanałem Sueskim. – To Królewska Marynarka Wojenna. – Na przeciwległym krańcu mapy, w pobliżu wyspy Tajwan, kończyło się Morze Wschodniochińskie i zaczynało Południowochińskie. Admirał umieścił czerwony oznacznik na Morzu Południowochińskim między Tajwanem i Filipinami. – To pierwsza grupa bojowa Floty Północnej czerwonych Chin, płynąca z szybkością trzydziestu pięciu węzłów.
Ericcson w zamyśleniu oparł brodę na dłoniach.
– Słuchajcie, flota Królewskiej Marynarki Wojennej pojawi się tu zbyt szybko. Nie można wpuścić Angoli w rejon działań wojennych. Musimy ich zaatakować, kiedy tylko wyjdą z Zatoki Adeńskiej. Albo nawet wcześniej, kiedy tylko wpłyną z Morza Czerwonego do Zatoki Adeńskiej. Tutaj, w tym wąskim gardle.
– Do tego potrzeba by cudu, sir – odrzekł Hendricks. – Okręty podwodne ze Wschodniego Wybrzeża są w drodze, ale co najmniej o sześć dni rejsu za daleko. Oprócz tego nie mamy bezpośredniej kontroli operacyjnej nad nimi. Nadal meldują się McKee.
– Nie w tym rzecz – odparł Wiking. – Spójrzcie na mapę. Co widzicie?
Pułaski wskazał Kanał Sueski.
– Jeśli zatrzymamy Angoli na sześć dni w Suezie, będziemy mogli zastawić na nich pułapkę, kiedy wyjdą z zatoki.
– Dokładnie – potwierdził Wiking i wetknął w zęby nowe cygaro. – Zablokujemy Suez.
Hendricks wyglądał, jakby właśnie ugryzł cytrynę.
– Ale jak pan proponuje zablokować kanał, sir? Nie możemy tam po prostu zrzucić wielkiej bomby.
– Potrzebuję danych wywiadowczych z satelity o tym, co teraz przepływa przez kanał. W czasie rzeczywistym. I to szybko.
Nung Jatsu płynął przez ciemne i zimne morze na głębokości trzystu metrów kursem jeden dziewięć zero stopni.
Wewnątrz okrętu, na stanowisku dowodzenia na górnym poziomie pod kioskiem, pełniło wachtę kilku oficerów i marynarzy. W pogrążonym w półmroku pomieszczeniu paliły się przyćmione czerwone lampy, jarzyły się wyświetlacze instrumentów na konsoli sterowania okrętem i stół nawigacyjny. Ciszę zakłócał tylko basowy odgłos wentylatorów tłoczących powietrze do sterowni i buczenie komputerowych konsoli kierowania ogniem z lewej strony pomieszczenia. Środek sterowni zajmowała podwyższona platforma otoczona gładkimi relingami z nierdzewnej stali, nazywana pomostem dowodzenia. Na platformie, za dwoma peryskopami, znajdowały się konsola dowódcy i fotel dowodzenia. Za pomostem dowodzenia stały dwa stoły nawigacyjne. Jeden był prawie niewidoczny w ciemności. Jego wyświetlacz na płaskim panelu elektronicznym połączony był z komputerem kierowania ogniem i pokazywał mały fragment morza wokół okrętu. Drugi stół nawigacyjny oświetlała przyćmiona czerwona lampa. Ekran prezentował obraz powierzchni Ziemi z lotu ptaka i ukazywał Morze Wschodniochińskie z południowym wejściem do Cieśniny Tajwańskiej. Na środku stołu jarzył się czerwony punkt oznaczający pozycję okrętu. Z tyłu, dwadzieścia mil morskich na północ, zielony punkt oznaczał pierwszą chińską grupę bojową zdążającą na południe, ku odległemu Oceanowi Indyjskiemu z misją zemsty.
Nad stołem nawigacyjnym pochylała się wysoka, szczupła sylwetka oficera dowodzącego Nung Jatsu. Lien Hua studiował w skupieniu wyświetlacz mapy. Zmierzył cyrklem długość linii przecinającej pozycję okrętu i obliczył odległość i czas potrzebny na dotarcie do Morza Południowochińskiego, a stamtąd do cieśniny Malakka, korytarza wejściowego na Ocean Indyjski i do Zatoki Bengalskiej. U północnego wylotu cieśniny Malakka widniała przerywana krzywa, oznaczająca miejsce, gdzie chińskie pociski manewrujące z głowicami plazmowymi będą wreszcie miały w zasięgu indyjskie cele. Lien Hua uważał, że grupa bojowa płynie tam za wolno.
Zerknął w górę na chronometr zamontowany na przegrodzie powyżej kabli biegnących do konsoli sterowniczej. Mosiężny instrument był jego prezentem dla okrętu. Został zabrany z brytyjskiego żaglowca podczas wojny opiumowej w roku 1839 – według kalendarza barbarzyńców. Przodek Liena, Lien Bao, pradziadek pradziadka Liena, zginął z ręki porucznika Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej w tamtej trzyletniej wojnie, która doprowadziła do zajęcia Hongkongu przez Anglików. Niedługo potem brytyjskie psy odebrały Chinom Birmę, Rosjanie zagarnęli Mandżurię – co było pogwałceniem pierwszego traktatu Chin z europejską potęgą, a Francuzi oderwali Indochiny od dynastycznego imperium, pożerając chińskie terytorium jak hieny padlinę.
Lien Hua zapomniał na chwilę o polityce światowej i pomyślał o swojej rodzinie. Jego żona, Po, była drobnej budowy i lekarze nigdy nie podejrzewali, że urodzi bliźniaczki. Prawo chińskie pozwalało mieć tylko jedno dziecko i bliźniaki rozdzielono. Ale przełożony Liena, admirał Czu Hua-Feng, z własnej inicjatywy zwrócił się o interwencję do sztabu generalnego Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Wojsko miało ogromne wpływy, toteż władze cywilne pozwoliły Lienowi i Po zatrzymać obie dziewczynki. Dobra wiadomość nadeszła w momencie, gdy zatwierdzono ostateczny projekt okrętu podwodnego klasy Julang, i Czu mianował Liena dowódcą pierwszej jednostki tego typu. Niebiosa uśmiechnęły się do Liena. Właśnie wtedy odnalazł swoją wiarę w Moc Życia Wszechświata i poczuł, że płynie z prądem przeznaczenia, który doniósł go do tej chwili, gdy dokona zemsty Chin na siłach morskich Zachodu. Miłość do ojczyzny i nienawiść do wrogów splatały się w nim jak dwa węże.
Znów spojrzał na chronometr. Dochodziła północ czasu pekińskiego. Przyłożył do ucha słuchawkę telefonu i zadzwonił do kajuty pierwszego oficera. Odpowiedział mu zaspany głos Czou Pinga.
– Obejmijcie stanowisko dyżurnego oficera dowodzącego – rozkazał Lien Hua. – Ja udaję się na spoczynek. Obudźcie mnie przy dwóch dzwonkach drugiej wachty.
– Tak jest. Jakieś rozkazy dla mnie, kapitanie?
– Tylko standardowe dla tej misji, kolego pierwszy. Wykryć wroga i miażdżyć, dopóki nie skona, wyjąc z bólu.
Admirał Kelly McKee szedł wolno wzdłuż nabrzeża, zatopiony w rozmowie ze swoją szefową sztabu, Karen Petri. Mimo wcześniejszego ostrzeżenia, że są śledzeni, Kelly przyjechał swoim samochodem służbowym z flagami na błotnikach. Obserwujący ich ludzie już wiedzieli, że coś się dzieje, gdyż wszystkie okręty podwodne z wyjątkiem Hammerheada wyszły w morze. Baza w Norfolk wyglądała na opuszczoną.
McKee kazał kierowcy zatrzymać się przy ogrodzeniu, a nie obok przycumowanego Hammerheada. Chciał najpierw zobaczyć okręt z daleka, a potem patrzeć, jak rośnie w oczach. Gdyby był ze sobą szczery, musiałby przyznać, że uwielbia wysokiej jakości stal, uranową instalację paliwową i elektronikę, wszystkie elementy, które składały się na pierwszy okręt podwodny klasy Virginia. Wiedział, że nigdy nie zapomni chwili, kiedy pierwszy raz go zobaczył, tego dnia, gdy przechrzcił go na Hammerheada na cześć okrętu podwodnego swojego pradziadka z czasów II wojny światowej i okrętu klasy Pirania swojego ojca z okresu zimnej wojny. Zdjęcie wiszące w domowym gabinecie McKee pokazywało cztery pokolenia jego rodziny na pokładzie kutra rybackiego. Pięcioletni McKee dumnie trzymał palcami rozwartą szczękę rekina młota, którego złowili, za nim stali uśmiechnięci jego przodkowie. Kiedy Patton poprosił go o wypłynięcie nowym okrętem podwodnym w morze – jeszcze przed całkowitym ukończeniem budowy – McKee postawił tylko jeden warunek: zmiana nazwy. Admirał Patton, choć niechętnie, zgodził się.
A teraz McKee znowu patrzył na ten okręt, który podlegał jego dowództwu jak wiele innych jednostek, ale pamiętał, że karierę kapitana ma już za sobą. Codziennie cierpiał z tego powodu niczym były kosmonauta, który kiedyś odwiedzał inny świat, chodził po Księżycu, a kiedy to się skończyło, jakby utracił swoją tożsamość. Został admirałem, mając dopiero czterdzieści trzy lata, co można byłoby uznać za uśmiech losu. Ale przeżycia, których doznawał, pełniąc obecne obowiązki, nie mogły się równać z tymi wspaniałymi emocjami i wrażeniami, jakich mu dostarczało dowodzenie atomowym okrętem podwodnym. Gdy nadszedł czas, gdy musiał wybrać okręt podwodny na swoją platformę dowodzenia w zbliżającej się wojnie, McKee poczuł się rozdarty wewnętrznie. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, żeby wziął mniej skuteczny okręt, nie pozbawiał podwodnych sił uderzeniowych jednostki bojowej pierwszej kategorii i pozwolił kapitanowi skorzystać z doświadczenia admirała. Ale w tej misji nie chodziło o znalezienie kiepskiego okrętu i tak naprawdę żadna jednostka nie odstawała od pozostałych. Wszystkie atomowe okręty podwodne były jednostkami bojowymi i żaden kandydat nie wyróżniał się na tyle, by należało wybrać właśnie jego. Więc McKee zdecydował się na okręt, który wciąż śnił mu się po nocach, okręt swojej przeszłości.
Kiedy podszedł bliżej do smukłego Hammerheada, poczuł bolesne ukłucie w sercu jak na widok byłej ukochanej. Zatrzymał się pięćdziesiąt metrów od rufy i opadły go wspomnienia. Próbował się od nich uwolnić i zmusić do patrzenia na okręt jak na maszynę. Z czarnej wody wystawał pionowo ster, kadłub nad powierzchnią wyginał się lekko do góry ku dziobowi. Elektryk przy otwartym włazie rufowej komory ewakuacyjnej obserwował, jak bom z kablami zasilania wraca wolno na nabrzeże niczym wysięgnik paliwowy do tankowania rakiety, cofający się do wieży startowej tuż przed odpaleniem. Kadłub przed włazem tworzył idealny cylinder o czarnej, gładkiej płaszczyźnie górnej, powłoka wyglądem przypominająca skórę rekina obniżała tarcie powierzchniowe i pochłaniała dźwięki sonaru. Trzydzieści metrów dalej w kierunku dziobu wyrastał wysoki kiosk przypominający prostą płetwę. Miał pionową krawędź przednią i tylną, a część środkową w kształcie kropli, z jego szczytu wystawały trzy maszty z opływowymi osłonami w czarnoszarych barwach ochronnych. McKee mógł dostrzec stalowe relingi lotnego mostka nad kokpitem z pleksiglasową szybą, przed kioskiem widział otwarty dziobowy właz wejściowy, a dalej dziób w kształcie pocisku opadający do wody. Nie ma dwóch zdań, pomyślał, ten okręt jest piękny.
– Panie admirale? – zadudnił z daleka czyjś głos.
McKee wrócił myślami do chwili obecnej i zobaczył atletyczną sylwetkę komandora Kiethana Judisona. Oficer stał przed nim na baczność z dłonią przy daszku czapki. Judison walczył kiedyś z nadwagą, mówił zbyt głośno i nosił wyjątkowo bujną czuprynę. Ale najwyraźniej zrzucił kilka kilogramów, był teraz krótko ostrzyżony i pozostał mu już tylko jeden znak rozpoznawczy – głos o brzmieniu syreny okrętowej. McKee też stanął na baczność i zasalutował. Potem uśmiechnął się szeroko do swojego dawnego nawigatora, który obecnie dowodził okrętem.
– Wspaniale znów cię widzieć, Kiethan – powiedział. – I z góry przepraszam za to, że pasażer z admiralicji będzie trochę ci utrudniał zachowanie twojego stylu bycia. Wiesz, że tego nie cierpiałem, kiedy byłem oficerem dowodzącym.
– Wiem, admirale – odrzekł kapitan Hammerheada – ale to co innego. Tym razem to pan. I teraz najgorszy okręt podwodny w całej flocie będzie tylko gorszy od innych. Witam na pokładzie, sir. Miło panią znów widzieć – zwrócił się do swojego byłego oficera wykonawczego. Karen Petri uśmiechnęła się do niego i zasalutowała. – Chcą państwo zwiedzić okręt?
– Chcielibyśmy na pewno, komandorze – odparł McKee, zerknął na zegarek i skrzywił się – ale musimy już wypływać. Oprowadzisz mnie, kiedy się zanurzymy.
Judison wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Chodźmy więc – powiedział.
Gdy wartownik na pokładzie obwieścił o ich przybyciu, Judison krzyknął:
– Oficer pokładowy, podnieść trap!
Trap uniósł się cicho z pokładu i spoczął na nabrzeżu. Hammerheada łączyły teraz z lądem tylko cumy. Troje oficerów zeszło po drabince włazu dziobowego. McKee uśmiechnął się. Ostry zapach instalacji elektrycznych, jasne światło fluorescencyjne, warkot wentylatorów i buczenie inercyjnego systemu nawigacyjnego – wszystko to sprawiło, że poczuł się, jakby powrócił do domu. Judison zaprowadził gości do kajuty dla VIP-ów, gdzie na kojach podobnych do łóżek w przedziale wagonu sypialnego leżały już ich rzeczy.
– Niech się państwo rozlokują i spotkamy się na mostku – powiedział i zamknął za sobą drzwi.
Karen Petri spojrzała na McKee, zobaczyła, że on patrzy na nią i uśmiechnęła się nieśmiało.
– Niewiele tu prywatności, prawda, Kelly?
– Przeszkadza ci to?
– Nie. Jest przytulnie. Tylko pomyślałam, że ciebie to może denerwuje.
McKee roześmiał się.
– Cieszę się, że tu jesteś – powiedział.
– Ja też – odparła Petri cicho.
Rozległo się pukanie do drzwi. Odwróciła się szybko od niego i zaczęła grzebać w swojej torbie podróżnej.
– Tak? – zawołał McKee.
– Sir, kapitan przesyła wyrazy szacunku i zaprasza na mostek. Okręt wychodzi w morze.
– Pani pierwsza, kapitanie Petri – powiedział McKee z uśmiechem na twarzy, po czym wspiął się tunelem wejściowym na mostek, a stamtąd na lotny mostek na szczycie kiosku. Miał dobre przeczucia co do tego rejsu. Odciął koniec cygara Cohiba wygrawerowanym obcinaczem podarowanym mu przez załogę starego Devilfisha i zapalił je zapalniczką Hammerheada. Poczęstował cygarami kapitana Judisona oraz dwóch młodszych oficerów w kokpicie poniżej i wypuścił kłąb dymu. Gdy ląd odsunął się do tyłu i wzdłuż obu burt przesuwały się boje farwateru Thimble Shoal Channel, po raz pierwszy od miesięcy poczuł się szczęśliwy.
Kiedy wydostali się ze strefy rozdziału ruchu w porcie Norfolk i skręcili na południowy wschód, zszedł na dół z Petri i Judisonem. Przebrał się w swój kombinezon podwodniacki z emblematem SSNX-1 Devilfish na rękawie i dołączył do Judisona w mesie oficerskiej, żeby przyjrzeć się mapom morskim rejonu działań operacyjnych i odebrać meldunki radiowe od okrętów eskadry, które już się zanurzyły i podążały z maksymalną szybkością ku Przylądkowi Dobrej Nadziei w Afryce Południowej, gdzie miały wpłynąć na Ocean Indyjski. Po półtoratygodniowym rejsie powinny się znaleźć w rejonie działań wojennych. Ich pierwszym zadaniem było zbliżenie się do grup bojowych i okrętów podwodnych Królewskiej Marynarki Wojennej, drugim zatopienie wszystkich jednostek Czerwonych, których jeszcze nie posłały na dno okręty podwodne ze wschodniego Oceanu Indyjskiego i siły nawodne admirała Ericssona.
McKee nalał sobie kubek mocnej kawy i pochylił się nad wyświetloną mapą morską wraz z Judisonem i Petri. Pokład drżał od pełnej mocy, okręt kołysał się i przechylał na falach Atlantyku. McKee uśmiechał się. Znów był w swoim żywiole.
Sto pięćdziesiąt mil morskich na północny wschód ku północy od Nung Jatsu amerykański okręt podwodny szybkiego ataku USS Leopard płynął głęboko pod falami z maksymalną prędkością. Strzałka wskaźnika mocy reaktora stała nieruchomo w punkcie stu procent.
Śruba mieliła wodę z szybkością dwustu czterdziestu obrotów na minutę. W zaparowanej maszynowni wyły silniki główne i dwa generatory turbinowe napędzające gigantyczne pompy recyrkulacji chłodziwa reaktora. Pokłady dygotały gwałtownie. Okręt pędził przez wodę niczym pocisk, z prędkością pięćdziesięciu węzłów, mógł więc niemal prześcignąć konwencjonalną torpedę. Zdążał na południe, żeby przechwycić chińską grupę bojową.
Gdy okręt zaczął sunąć z maksymalną szybkością, przez kilka pierwszych chwil z półek spadały książki, w szafkach wibrowały kubki, wszystkie luźne przedmioty na stole sunęły ku krawędzi blatu. Podróż nie przypominała jazdy wyboistą drogą starym pikapem dziadka – bardziej gwałtowny masaż ciała za pomocą staromodnego przyrządu do rozluźniania mięśni. Od maksymalnych obrotów śruby szczękały zęby. Psychologowie uważali, że wibracje męczą załogę, ale było akurat odwrotnie. Drżenie kadłuba przypominało każdemu na pokładzie, że okręt płynie w jakimś ważnym celu, zdąża ku swojemu przeznaczeniu.
Kapitan Dixon wszedł do sterowni i spojrzał na mapę morską.
– Kiedy zwalniamy? – zapytał.
– O pełnej godzinie, sir – odrzekł porucznik Kingman, asystent kontroli uszkodzeń, prawa ręka głównego mechanika.
Leopard płynął kursem południowym, równolegle do trasy chińskiej grupy bojowej, pięćdziesiąt mil na wschód od niej, poza zasięgiem detekcji wroga, z tej odległości jednak jego własne systemy sonarowe słyszały głośną flotyllę. Okręt wezwano na głębokość peryskopową, żeby odebrał e-mail z danymi wywiadowczymi i nadał meldunek sytuacyjny. Przez ten czas, kiedy Leopard płynął bliżej powierzchni z szybkością sześciu węzłów, nieprzyjacielskie okręty zniknęły daleko za horyzontem. Okręt musiał przyspieszyć do prędkości maksymalnej, żeby dogonić Chińczyków. Na szczęście było to ostatnie podejście na głębokość peryskopową przed przechwyceniem wroga. Od chwili rozpoczęcia pościgu Leopard co dziewięćdziesiąt minut zwalniał do szybkości dziesięciu węzłów i płynąc zygzakiem, dokonywał analizy ruchu celu, żeby sonar pasywny i komputer kierowania walką mogły wyliczyć pozycję i kurs grupy bojowej. Po określeniu jej ruchu Leopard znów przyspieszał do prędkości maksymalnej. Miał stosować tę taktykę sprintu i dryfu, dopóki nie znajdzie się pięćdziesiąt mil morskich przed wrogą flotą. Wtedy zrobiłby zwrot, żeby przechwycić Chińczyków i podszedłby na głębokość peryskopową na wprost nadpływającej grupy bojowej. Zanim wielkie okręty nawodne staranowałyby Leoparda, Dixon wystrzeliłby torpedy.
– Torpedownia gotowa?
– Przypomina mi to wieczór w Akademii w przeddzień ostatnich egzaminów przed Bożym Narodzeniem, panie kapitanie. Wszyscy spięci i nerwowi, a jednocześnie podekscytowani i szczęśliwi.
– Skoncentrujcie się maksymalnie na szukaniu chińskich okrętów podwodnych, OOD. Wywiad twierdzi, że grupę bojową eskortuje okręt klasy Julang, a nie wiemy, jak on brzmi.
– Tak jest, sir. Procesory pogłosu czuwają i szukamy prawdopodobnych częstotliwości tonalnych, ale jak dotąd, słyszymy tylko okręty nawodne.
– Grupa bojowa to stóg siana. Znajdźcie igłę.
– Pracujemy nad tym, panie kapitanie, ale maksymalna prędkość nie pomaga. Nasza szybkość psuje stosunek sygnału do szumów.
– Będziemy utrzymywali kurs równoległy do grupy bojowej, dopóki nie oddalimy się od nich sto mil morskich na południe. Potem zrobimy zwrot w prawo, żeby ich przechwycić. Podejdziemy do ich trasy z prędkością maksymalną, więc to zajmie tylko godzinę. Potem zwolnimy do czterech węzłów i będziemy krążyli na pozycji wyczekiwania. Kiedy znajdziemy się na ich trasie, będą jeszcze sześćdziesiąt pięć mil morskich na północ, czyli dwie godziny drogi od naszej pozycji. Przez ten czas zarządzimy ciszę taktyczną i będziemy manewrowali tam i z powrotem przez wektor ich podejścia. Eskortujący okręt podwodny może płynąć dwadzieścia lub trzydzieści mil przed grupą, ale przy swojej maksymalnej prędkości będzie hałasował. Usłyszymy go pierwsi.
– Otworzymy do niego ogień, jeśli go zobaczymy?
– Nie. Przepuścimy go, ale będziemy go obserwowali. Jeśli strzelimy do niego i chybimy, zaalarmuje swoich, grupa rozproszy się i ucieknie. Gdy tylko ostrzelamy ich okręty nawodne, resztę pocisków użyjemy przeciwko podwodnemu. Potem będziemy mogli położyć nogi na stole i zapalić cygara.
– Wspaniały plan, panie kapitanie – powiedział Kingman. – Cholernie się cieszę, że też o tym pomyślałem.
– Oblicz jeszcze raz czas przechwycenia i daj nawigatorowi, żeby przyjrzał się nowym kursom. XO zrobi załodze odprawę w mesie. O trzeciej obsadzimy stanowiska bojowe.
Kapitan Dennis Pułaski wyprostował się przy konsoli, nad którą się pochylał od paru chwil. Na ekranie dwumetrowej wysokości, zamontowanym na przegrodzie, pojawił się obraz satelitarny. Na wyświetlaczu o wysokiej rozdzielczości był zadziwiająco szczegółowy.
Admirał Ericcson wpatrzył się w ekran i powoli rozpakował cygaro.
– Zdjęcie przy dobrej pogodzie – powiedział wolno. – Duży dziś ruch w Kanale Sueskim.
– Jak zawsze, sir – odparł Pułaski. – Od strony Morza Śródziemnego stoi w kolejce dwadzieścia tankowców. Następne pięćdziesiąt czeka na kotwicy. Na Morzu Czerwonym jest tylko trochę lepiej. A w samym kanale panuje tłok, duże i małe tankowce stoją jeden za drugim dziób przy rufie. Farwatery na Morzu Czerwonym są zakorkowane przez setki jednostek.
– Są jakieś statki pasażerskie?
– Żadnego tu nie widać, sir.
– Zadanie numer jeden, Dennis, to ustalić, gdzie są najbliższe.
– Już się robi, admirale.
– A co z Brytyjczykami? Daleko są od Suezu?
Pułaski pochylił się nad konsolą i zmienił obraz. Suez zmalał i pojawiło się zbliżenie północy Afryki i Morza Śródziemnego. Pułaski wprowadził na ekran strzałkę.
– Większa część grup bojowych lotniskowców Królewskiej Marynarki Wojennej jest tutaj, na północ od libijskiej zatoki Wielka Syrta, na zachód od Krety, admirale. Ale nie mamy żadnych informacji o pozycjach ich okrętów podwodnych. Możliwe, że zostały wysłane naprzód.
– Z jaką szybkością płyną Brytyjczycy?
– Trzydzieści osiem węzłów, sir.
– Nieźle. Choć nie tak dobrze jak my.
– Spowalniają ich pływające cysterny i okręty zaopatrzeniowe.
Ericcson zapalił cygaro i zastanowił się przez chwilę.
– Oblicz czas tranzytu pocisków manewrujących do rejonu ataku na statki w Kanale Sueskim i na farwaterach wejściowych do kanału z Morza Śródziemnego i Czerwonego. Przy założeniu, że poślemy na dno dziesięć statków tutaj, piętnaście tutaj i dwadzieścia tutaj – powiedział, używając partagasa jako wskaźnika.
– Wielkokalibrowe equalizery?
Ericcson przytaknął.
– Jaka tolerancja czasu detonacji, admirale?
– Pięć minut.
Pułaski pokręcił głową.
– Pociski będą leciały całą noc, sir. Jesteśmy dokładnie na granicy ich zasięgu. Wychodzi sześć i pół godziny lotu od czasu wystrzelenia pierwszego. Zanim tam dolecą, ich cele będą daleko za horyzontem.
– Namiary damy im później. Podczas ostatnich piętnastu minut ich lotu.
– To mnóstwo telemetrii, sir. W powietrzu będzie czterdzieści pięć pocisków. Jeśli zepsuje się pogoda i nie będziemy mieli czystego obrazu z góry lub satelity nie będą na pozycjach albo będzie problem z odbiorem naszego sygnału, możemy stracić całą baterię pocisków.
– Możemy im dać rezerwową strefę namierzania, a potem potwierdzić ich indywidualne cele. Dolecą tam, gdzie mają eksplodować i jeśli nie dostaną od nas sygnału, poszukają tankowców lub innych statków, które chcemy zniszczyć. A jeśli wyślemy im sygnał, dostaną cele w ostatnich minutach lotu.
Pułaski uśmiechnął się.
– Doskonale. Suez będzie zablokowany wrakami tankowców, Angole utkną na Morzu Śródziemnym i zyskamy dwa lub trzy tygodnie czasu na zaatakowanie Czerwonych.
Do kabiny sztabowej wszedł kapitan Hendricks z dzbankiem kawy i talerzem bajgli oraz kruchych ciasteczek.
– Co tam znów knujecie we dwóch? – zapytał.
– Admirał ma plan zatrzymania Królewskiej Marynarki Wojennej z daleka od Oceanu Indyjskiego.
Hendricks słuchał przez parę chwil i twarz mu zbielała.
– O, nie, nie, sir – zaprotestował. – Nie może pan tego zrobić. To cywilne statki na wodach międzynarodowych, na litość boską. Nie może pan tak po prostu ostrzelać Kanału Sueskiego pociskami manewrującymi, na miły Bóg. Jak pan to sobie wyobraża, sir? Prasa światowa nas zniszczy. Stany Zjednoczone zostaną uznane za państwo zbrodniarzy wojennych, piratów, agresorów…
– A skąd będą wiedzieli, że to my?
– Panie admirale, bardzo proszę… Czterdzieści pięć ciężkich ponaddźwiękowych pocisków manewrujących lecących stąd do Kanału Sueskiego? Kto inny miałby środki, żeby to zrobić? I motyw? Nie mówiąc o dwudziestu tysiącach ludzi w naszej grupie bojowej, którzy będą wiedzieli, że wystrzeliliśmy prawie pięćdziesiąt pocisków na kilka godzin przed potężnymi eksplozjami w Suezie. Świat się dowie i nie mamy prawa tego robić. Nawet pani prezydent nie mogłaby wydać takiego rozkazu.
– Pomyśl o alternatywie, kapitanie. Królewskiej Marynarce Wojennej na Oceanie Indyjskim. Jeśli nie zablokujemy kanału, będziemy musieli wystrzelić te pociski w brytyjskie okręty. Angole transportują do rejonu działań wojennych jedną z najpaskudniejszych broni nuklearnych, jaką kiedykolwiek wynaleziono. Chcesz ich wpuścić?
– Tego nie mówię, sir. Ja tylko… Może pan zabić tysiące cywilów na tych tankowcach. A jeśli zapłacze się tam statek pasażerski? Chce pan to mieć w życiorysie? Atak na statek pasażerski? Może pan to w ogóle brać pod uwagę po tym, co nas spotkało ostatniego lata?
– Więc powiadasz, Casper… – odrzekł Ericcson, wypuszczając kłąb dymu z cygara – że musimy dostać pozwolenie, żeby to zrobić? Może masz rację.
– Pozwolenie? – wykrztusił Hendricks. – Nam w ogóle nie wolno tego zrobić, sir!
– Masz rację, masz rację. Patton będzie musiał to rozważyć, może nawet wprowadzić w to panią prezydent. Ale myślę, że chcieliby to zrobić i mieć kozła ofiarnego. Dennis, skleć krótką informację dla admirała Pattona, tylko kilka zdań. Napisz, że „UNODIR”, czyli, jeśli nie będzie innych rozkazów, wystrzelimy pociski za dwadzieścia minut. Jeśli Patton się nie odezwie, działamy. Biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko, co się spieprzy. Mogą mnie wpakować za kratki, ale po zatopieniu Chińczyków. Jeśli Patton się odezwie i każe nam zrezygnować, ale w jego wiadomości nie będzie kategorycznego tonu, będziemy wiedzieli, że chce to zrobić i oczekuje, że zignorujemy jego brak zgody. Powiemy, że nie dostaliśmy jego rozkazu na czas. Jeśli Patton naskoczy na nas pilną wiadomością „żadnego ataku” i powtórzy to trzy razy, wycofam się. Co wy na to?
– Przesada, sir – odparł Pułaski. – Po prostu wystrzelmy te cholerne pociski. Wciągnie pan w to Pattona, to oczywiście powie „nie”. Myśli pan, że Pentagon będzie chciał wziąć na siebie odpowiedzialność za setki czy tysiące cywilnych ofiar? A poza tym będziemy musieli zapłacić za zniszczenie i naprawę kanału.
Ericcson roześmiał się głośno.
– Boisz się procesu? Posłuchaj, wyślij wiadomość, ale daj Pattonowi tylko dziesięć minut na odpowiedź. W międzyczasie rozmieść ludzi na stanowiskach bojowych i przygotuj się do wystrzelenia salwy pocisków.
– Panie admirale? Pilny e-mail na bezpiecznym obwodzie łączności, osobiście do szefa operacji morskich.
Komandor porucznik wręczył Pattonowi komputer bezprzewodowy. Admirał odłożył długopis, poprawił okulary i zaczął czytać.
Przestudiował wiadomość, potem podszedł do globusa stojącego w rogu gabinetu szefa operacji morskich. Postukał w Kanał Sueski i w zamyśleniu zmarszczył brwi.
– Wyślij natychmiast odpowiedź – polecił.
– Jestem gotów, sir – odrzekł adiutant.
– Napisz tak: „Zgadzam się na twój plan. Powodzenia. Patton”. Zrozumiałeś?
– Tak jest, sir.
Patton usiadł z powrotem na krześle, lekki uśmiech rozjaśnił jego twarz.
Pierwszy ciężki ponaddźwiękowy pocisk manewrujący Equalizer IV uniósł się z pokładu Johna Paula Jonesa tuż po trzeciej nad ranem i poszybował na zachód. Następne startowały co minutę i po niecałej godzinie wszystkie czterdzieści pięć były w powietrzu.
Pięć godzin później pociski dostały instrukcje ataku i admirała Ericcsona wezwano z jego kajuty do kabiny sztabowej. Pół godziny potem equalizery zaczęły szukać swoich celów w Suezie.
– Włącz SNN Londyn – powiedział Ericcson do Pułaskiego. – Zobaczymy, jak szybko podadzą wiadomość.
Przy czwartej detonacji Satellite News Network London przerwała emisję programu ekonomicznego informacją z ostatniej chwili o gwałtownych eksplozjach supertankowców w Kanale Sueskim.
– Założymy się, że wyślą tam kamerę, żeby mieć na żywo uderzenie ostatniego pocisku?
Dwie minuty po pytaniu Ericcsona tankowiec na ekranie został trafiony opadającym pociskiem. Eksplozja zatrzęsła kamerą. Ze śródokręcia buchnęły pomarańczowe płomienie, pod niebo uniósł się ognisty grzyb i widać było, jak spowity dymem kadłub supertankowca przełamał się na pół, dziób patetycznie wzniósł się w górę, rufa pochyliła się wzdłuż i odsłoniła wielką śrubę i ster.
– Jezu Chryste – mruknął Pułaski.
Ericcson ponuro skinął głową.
– Biedne skurwiele – powiedział cicho, po chwili milczenia cisnął na bok cygaro i dodał: – Ciekawe, co w tym momencie myśli brytyjski admirał.
Pilot ponaddźwiękowego myśliwca Whirlwind wprowadził maszynę w opadający lot ślizgowy, ustawił przepustnice na pełną moc, z powrotem do połowy i znów na sto procent. Był bezwietrzny, słoneczny dzień, pokład lotniskowca Królewskiej Marynarki Wojennej Ark Royal płynącego przez Morze Śródziemne rósł w szybie kokpitu. Pilot po raz ostatni spojrzał na tablicę przyrządów – podwozie wysunięte, klapy wychylone pod kątem trzydziestu stopni, zaczep hamujący gotowy, zapas paliwa trzydzieści procent, ciśnienie oleju silnikowego nominalne – i po jednej dziesiątej sekundy przeniósł wzrok z powrotem na pokład lotniskowca. Wyrównał poziom skrzydeł, opuścił dziób samolotu, pchnął przepustnice do oporu i wstrzyknął oddech. Pozostała sekunda, pół sekundy, po czym nastąpił wstrząs, tylne koła dwudziestotonowego odrzutowca uderzyły twardo w stalowy pokład okrętu. Silnik myśliwca wciąż pracował na pełnych obrotach; gdyby zaczep hamujący nie trafił w linę, maszyna musiałaby się z powrotem unieść w powietrze. Czekanie na zahaczenie zaczepu wydawało się trwać pełną minutę, ale pilot nagle poczuł szarpnięcie pięciopunktowych pasów, gdy hak trafił w linę hamującą i ciężki samolot całkowicie się zatrzymał. Pilot zdławił moc, przestawił klapy i otworzył kopułę kabiny, potem, stosując się do wskazówek oficera pokładowego, odkołował z lądowiska. Zablokowano koła i dano sygnał do wyłączenia silników.
Pilot wydostał się z kabiny. Cieszył się i jednocześnie był rozczarowany, że jest z powrotem na pokładzie okrętu. Zdjął hełm i na czoło opadła mu grzywa szpakowatych włosów. Z wyspy lotniskowca biegł w jego kierunku dowódca eskadry – to nie mógł być dobry znak.
– Panie admirale! – zawołał szef eskadry.
Pilot odgarnął z czoła spocone włosy i spojrzał uważnie na niego.
– W czym problem, komandorze? – zapytał trochę zaniepokojony.
– Sir, zła wiadomość z admiralicji w Londynie. Amerykanie zaatakowali Kanał Sueski. Farwatery blokują kadłuby czterdziestu statków.
Lord admirał Calvert Baines IV z Królewskiej Marynarki Wojennej, dowódca brytyjskich sił ekspedycyjnych na Oceanie Indyjskim, przygryzł do krwi dolną wargę, żeby nie zakląć.
– Niech pan mi pokaże dane – powiedział spokojnie i nagle poczuł, że jest mu chłodno w przepoconym skafandrze lotniczym.
– Albo będziemy musieli zaczekać u wejścia do kanału, albo zawrócić i popłynąć wokół Afryki, sir. Straciliśmy trzy tygodnie, może więcej.
Baines westchnął i oddał swój hełm lotniczy szefowi eskadry.
– Zbierzemy wszystkie fakty, potem porozmawiamy z admiralicją. Ale najpierw niech mi pan pozwoli pójść do łazienki.
Admirał wszedł do toalety i kiedy upewnił się, że jest sam, wypluł krew na papierowy ręcznik i przycisnął go do ust, żeby nikt nie usłyszał, jak przeklina.
Cholerni Amerykanie, pomyślał.