24

Tym razem łączniczka wachtowa od razu mocno potrząsnęła ramieniem admirała Ericcsona.

– Sir, wiem, że pan nie śpi – powiedziała głośno. – Jest godzina pierwsza. Kapitan Hendricks przesyła wyrazy szacunku i prosi pana do kabiny operacji powietrznych. Start samolotów szturmowych zaczyna się za dwadzieścia minut, sir.

Odwróciła się i wymknęła z kajuty. Ericcson podniósł się z trudem do pozycji siedzącej.

– Jasne, że nie spałem, do cholery – mruknął.

Wziął ze skrzyneczki cygara, przejrzał się w lustrze i otworzył drzwi na korytarz. Wartownicy z korpusu marines wyprężyli się na baczność. Zasalutował im niedbale i poszedł do kabiny operacji powietrznych. Każdy mijany oficer, podoficer i marynarz witał go szybkim „Dzień dobry, panie admirale”. W pomieszczeniu operacyjnym panował półmrok, kabinę oświetlały jedynie monitory. Ericcson czekał przez chwilę, aż jego wzrok przyzwyczai się do przyćmionego światła.

– Witam, admirale – powiedział dowódca lotniskowca, Hendricks.

– Dzień dobry, sir – przywitał go oficer operacyjny okrętu, Simon Weber, świeżo awansowany na komandora. Przejął obowiązki kapitana Jonesa, który niedawno zakończył turę morską i rozpoczął lądową.

– Dzień dobry, admirale – odezwał się kapitan Pułaski. Szef operacyjny grupy bojowej lotniskowca po raz pierwszy podczas tego rejsu wyglądał na wypoczętego.

– Panowie – zagrzmiał Ericcson i wyjął partagasa – chodzą słuchy, że lada moment uderzymy na przeciwnika.

Oficer operacji powietrznych komandor Eric Nussbaum odwrócił się na obrotowym fotelu dowodzenia, wstał i podszedł do admirała.

– Sir, samoloty startują za pięć minut. Proszę o pozwolenie na przeprowadzenie akcji zgodnie z planem ataku Delta i pańskimi nocnymi rozkazami.

Ericcson odciął koniec cygara złotym obcinaczem, wetknął partagasa w zęby.

– Zespół operacji powietrznych, macie pozwolenie na akcję zgodną z planem ataku Delta – oznajmił. Przytknął do cygara płomień zapalniczki i dodał: – Panowie, życzę wszystkim powodzenia.

Zespół odpowiedział i zapadła cisza. Oficer operacji powietrznych wrócił na swój fotel dowodzenia przy dużej konsoli i włożył słuchawki. Ericcson wypuścił dym z cygara i popatrzył na wyświetlacz taktyczny. Korzystanie z niego wymagało przyzwyczajenia. Z lewej strony widniało wschodnie wybrzeże białych Chin, na dole Cieśnina Tajwańska. Na wschodzie znajdowały się Siły Specjalne Alpha Floty Pacyfiku, na północy widać było drugą grupę bojową Czerwonych. Ekran obok pokazywał w powiększeniu jej okręty płynące w formacji przeciwpodwodnej. Kurs każdego z nich wskazywała strzałka wektorowa, jej długość zależała od szybkości okrętu. Wrogie obiekty oznaczono symbolami okrętów. Celem numer jeden był lotniskowiec Nanczing, następne miejsca w hierarchii ważności zajmowały ciężkie krążowniki atomowe klasy Pekin oraz krążowniki rakietowe. Informacje na ekranie napływały z szesnastu UAV – bezzałogowych pojazdów powietrznych – Mark 14 Predator, wystrzelonych w czasie wieczornej wachty. Maleńkie samolociki miały powłokę antyradarową i pułap niemal czternastu tysięcy metrów. Krążyły nad flotą chińską i obserwowały ją za pomocą przyrządów optycznych i w podczerwieni. Normalnie pozycje wrogich okrętów potwierdzałyby satelity Keyhole poprzez system danych taktycznych marynarki wojennej, ale ponieważ sieć została rozpracowana, Ericcson musiał przeprowadzić atak, posługując się własnymi środkami. Wiking z satysfakcją skinął głową. Predatory warte były miliardów, które wydano na ich skonstruowanie.

– Sześćdziesiąt sekund, admirale. Może chciałby się pan przenieść na galerię?

Ericcson skinął głową szefowi operacji powietrznych i przeszedł do pomieszczenia obserwacyjnego z pochyłymi oknami wychodzącymi na pokład startowy. Na przednich katapultach stały dwa F-22 z zamkniętymi kabinami. W ciemności żarzyły się ich wydechy. Za samolotami unosiły się wolno z pokładu osłony ochronne odchylające strumienie gazów wylotowych. Przy maszynach uwijała się jeszcze przez jakiś czas obsługa, potem się cofnęła. Obok kokpitu lewego odrzutowca, który miał wystartować jako pierwszy, pozostał tylko jeden mężczyzna w wielkim hełmie ze słuchawkami. Trzymał dwie duże pałki sygnalizacyjne podświetlone na czerwono i posługiwał się nimi z wprawą perkusisty. Kiedy nadeszła godzina startu, wymienił sygnały z pilotem F-22. Ericcson przyglądał się temu z mieszanymi uczuciami. Brakowało mu latania, ale dowodząc flotą uwielbiał takie momenty, gdy jego ludzie i maszyny przypominali mu orkiestrę grającą pod batutą swojego dyrygenta.

Daleko w dole myśliwiec na lewej katapulcie z ogłuszającym hukiem zwiększył, potem zmniejszył obroty. Stery poziome wychyliły się w górę i w dół, ster pionowy w lewo i w prawo. W przyćmionym świetle lamp na pokładzie startowym widać było emblemat na ogonie samolotu – białą trupią czaszkę i skrzyżowane piszczele na czarnym tle. Ericcson dowodził kiedyś tą eskadrą.

W kokpicie myśliwca dowódca eskadry komandor Diane „Zakręcona” Whitworth skończyła kontrolę przedstartową według listy i sprawdziła łączność wewnętrzną ze swoim oficerem przechwytywania radarowego, komandor porucznik Jane „Łysą” Felix. Whitworth nazywano Zakręconą, bo miała stopień naukowy z dziedziny sztucznej inteligencji i pasjonowała się tą tematyką. Przezwisko „Łysej” Felix wzięło się stąd, że kiedy się bała, mówiła: „Wyłysieję od tego”. Trzymały się razem niemal od początku służby i pozostały parą, gdy Whitworth objęła dowodzenie eskadrą. Oficer pokładowy dał jej sygnał, że ma pozwolenie na start. Zacisnęła palce w rękawicy na dźwigniach przepustnic przy lewym kolanie i pchnęła je płynnym ruchem do przednich ograniczników. Za jej plecami zawyły silniki. Wskazówki na tarczach przyrządów elektronicznych obróciły się i pokazały sto procent ciągu. Pociągnęła dźwignie z prawej strony do zapadek, potem pchnęła je naprzód i włączyła dopalacze.

Wycie silników odrzutowych zamieniło się w huk napędu rakietowego, gdy paliwo JP-5 zostało wtryśnięte do dysz wylotowych. Z rur wydechowych wystrzeliły dwa czterometrowe płomienie, samolot zaczął wibrować. Whitworth sprawdziła wskazania na panelu, skinęła głową oficerowi pokładowemu i zasalutowała mu na znak, że jest gotowa do startu. Odwzajemnił gest pałką sygnalizacyjną i odwrócił się, tak że jego szeroko rozstawione nogi znalazły się na jednej linii z katapultą. Zgrabnym, szybkim ruchem zatoczył pałką łuk wysoko nad głową, wskazał przed siebie, opuścił pałkę do pokładu, potem uniósł ją i skierował na wprost, co było dla drugiego oficera sygnałem do uruchomienia katapulty.

Myśliwiec, drzemiący dotąd nieruchomo na pokładzie, wystrzelił nagle naprzód. Przyspieszenie wbiło Whitworth w oparcie fotela. Pędziła przed siebie, krew szumiała jej w uszach. Przez chwilę czuła, że leci poziomym torem w samolocie, w następnym momencie doznała wrażenia, że wznosi się pionowo w rakiecie, pokład lotniskowca wydawał się wysoką ścianą. Prawą ręką trzymała drążek sterowy, lewą przesuwała dźwignie przepustnic. Kadłub odrzutowca zatrząsł się po odczepieniu katapulty, pokład okrętu stopił się z ciemnym morzem i nieco jaśniejszym, rozgwieżdżonym niebem. Po gwałtownym katapultowaniu, gdy maszyna wzbiła się w powietrze i okręt pozostał z tyłu, ruch myśliwca nagle stał się spokojny. Whitworth poderwała samolot i morze zniknęło. Widać było tylko gwiazdy. Zerknęła w lusterko wsteczne na słabo oświetlony lotniskowiec za sobą, pokład malał w oczach, odrzutowiec wznosił się coraz wyżej, za kokpitem huczały silniki. Wysokościomierz na panelu instrumentów pokazał trzysta metrów, liczba ciągle rosła. Whitworth przechyliła maszynę w lewym skręcie, okrążyła Johna Paula Jonesa i wyrównała na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Potem odleciała w kierunku wyznaczonej pozycji i czekała na resztę eskadry.

Nie czekała długo. Katapulty lotniskowca wystrzeliwały samolot za samolotem, dopóki w powietrzu nie znalazły się wszystkie maszyny, oprócz rezerwowych. Kiedy jej eskadra uformowała się za nią, Whitworth bez transmisji radiowej zamachała skrzydłami i na pełnym otwarciu przepustnic skierowała się na północny zachód. Myśliwiec przyspieszył do jednego macha i przekroczył barierę dźwięku, mając po obu stronach pozostałe odrzutowce eskadry. Whitworth spodziewała się, że w ciągu następnej godziny napotkają chińskie samoloty szturmowe Panda i rakiety przeciwlotnicze Cobra. Po strąceniu jednych i drugich do morza jej eskadra wystrzeliłaby swoje pociski JSOW Mark 80 w lotniskowiec Czerwonych i ich krążowniki.

– Odbierasz mnie, Łys?

– Wszystko gra, Zak – zatrzeszczał interkom.- Jak dotąd jesteśmy same. Niebo należy do nas.


Na galerii obserwacyjnej Johna Paula Jonesa admirał Ericcson śledził z satysfakcją start ostatnich samolotów. Do katapult przyczepiono myśliwce rezerwowe, ich silniki pracowały na biegu jałowym. Maszyny miały tu przeczekać walkę na pokładzie i chronić okręt. Ericcson wyjął cygaro i wrócił do kabiny operacji powietrznych.

Port Royal, Sea of Japan, Coral Sea i Atlas Mountain wystrzeliwują pociski manewrujące Equalizer, admirale – poinformował komandor Weber spoza swojego wyświetlacza.

Ciężkie ponaddźwiękowe pociski samosterujące dużego kalibru startowały poziomo z krótkich pokładów krążowników, potem wzbijały się do góry pod kątem trzydziestu stopni i po zapłonie stałego paliwa rakietowego osiągały wysokość piętnastu tysięcy metrów, na której uruchamiały się ich silniki strumieniowe.

– Boże, połam zęby w ich ustach – zaczął mruczeć do siebie Ericcson, myśląc o flocie Czerwonych. – Roztrzaskaj kły lwiąt, Panie! Niech znikną jak woda, która spływa. Uraduje się sprawiedliwy, gdy ujrzy pomstę. Stopy swoje obmyje we krwi bezbożnego. – Podniósł wzrok i spostrzegł, że Pułaski patrzy na niego ze zdumieniem. Wiking wzruszył ramionami. – Psalm pięćdziesiąty ósmy – wyjaśnił.


Osiemdziesiąt dwie mile morskie przed Johnem Paulem Jonesem, a sto pięćdziesiąt metrów poniżej jego kila, atomowy okręt podwodny szybkiego ataku płynął na pełnych obrotach śruby przy pięćdziesięciu procentach mocy reaktora w kierunku drugiej grupy bojowej Czerwonych i obserwował amerykańską formację nawodną, chroniąc ją bez jej wiedzy.

Sterownia USS Hornet, okrętu podwodnego klasy Virginia, była zaciemniona na rozkaz komandora Browninga „B.D” Dallasa, oficera dowodzącego. Zegary na okręcie wskazywały dwudziestą czasu zulu. Od momentu gdy zapadła nad nimi noc, Dallas palił papierosa za papierosem. Zakaszlał i powiedział sobie, że trzeba koniecznie rzucić ten parszywy nałóg, ale zaraz dodał w myśli, że z wprowadzeniem owej decyzji w życie zaczeka do końca swej tury dowodzenia. Dallas był średniego wzrostu, dobrze zbudowanym mężczyzną i od kilku lat łysiał od czoła.

Dowodził Siódmą Eskadrą Okrętów Podwodnych. Stał teraz na stanowisku dowodzenia i rozmawiał cicho z oficerem pokładowym, młodym Dickiem Jouettem.

– Cyclops łapie siły nawodne Jonesa, mimo że są w naszym stożku ciszy – powiedział Jouett. – Antena głowicowa aktualizuje dane z przestrzeni pola walki, a rufowa odbiera rozproszone okręty formacji.

– Jak dokładny jest namiar na chińską grupę bojową? – zapytał Dallas z szorstkim akcentem charakterystycznym dla mieszkańców zachodniego Chicago.

– Połączone Dowództwo Podwodne przekazało nam telemetrię z predatorów Jonesa. Lepsza byłaby w czasie rzeczywistym, lecz mamy tylko taką. Jest załadowana do Cyclopsa, ale żeby potwierdzić cele, będziemy musieli wystrzelić własnego predatora albo UUV-a.

Bezzałogowy pojazd podwodny UUV Mark 60 działał jak torpeda, ale zbierał dane wywiadowcze dla macierzystego okrętu. Przekazywał je przewodowo do wyrzutni torpedowej lub holował małą boję, która transmitowała informacje do satelity taktycznego, skąd trafiały poprzez boję odbiorczą okrętu podwodnego do systemu Cyclops.

– Bez satelitów i sieci łączności jesteśmy do tyłu – poskarżył się Jouett.

– Taka jest wojna – odparł B.D. Dallas, koncentrując uwagę na wyświetlaczu obrazu akustycznego systemu Cyclops na konsoli dowodzenia. – Trzeba umieć działać w każdych warunkach. Obsadzić stanowiska bojowe. Zaatakujemy Chińczyków pociskami Vortex. Przygotować wyrzutnie od jeden do dwanaście i otworzyć wrota zewnętrzne.

Jouett uśmiechnął się.

– Tak jest, sir, obsadzić stanowiska bojowe i podgrzać vortexy od jeden do dwanaście. Oficer zanurzenia, podać przez radiowęzeł, że obsadzamy stanowiska bojowe.

Trzydzieści dwie minuty później dwanaście torped kawitujących Vortex Mod Echo pędziło przez wodę. Mknęły z szybkością trzystu węzłów, w procesorach miały załadowaną lokalizację chińskiej floty.


W radiu odezwała się rozgłośnia BBC w Tajpej. Whitworth czekała na prognozę pogody o wpół do czwartej. Plan ataku zakładał ścisłą „kontrolę emisji” – nowoczesne określenie ciszy radiowej i radarowej – żeby zaskoczyć chińską grupę bojową. Ale jednocześnie uderzenie musiało być odpowiednio skoordynowane, tak aby wszystkie pociski wystrzelone w okręty czerwonych eksplodowały równocześnie w dokładnie określonej sekundzie, inaczej flota nieprzyjacielska zostałaby zaalarmowana i mogłaby się przygotować do obrony. Wiking chciał zaskoczyć Chińczyków we śnie, kiedy będą płynęli w normalnym szyku, nie spodziewając się ataku. Czułe anteny kierunkowe i detektory częstotliwości nie mogłyby wykryć amerykańskich samolotów z wyłączonymi radiami i radarami.

Piloci dostali rozkaz słuchania rozgłośni BBC w Tajpej i włączenia, w momencie gdy rozpocznie ona nadawanie prognozy pogody, radarów, które w ułamku sekundy miały namierzyć cele. W ciągu następnych dziesięciu sekund komputery kierowania ogniem dokonałyby selekcji wrogich okrętów, po kilku minutach pociski dotarłyby do swoich celów i eksplodowały.

– Według amerykańskich źródeł wojskowych w Pentagonie strategiczne siły rakietowe czerwonych Chin postawiono dziś w stan pełnej gotowości – oznajmił reporter BBC. Whitworth klepnęła się lewą ręką w hełm i czekała. – Ambasador czerwonych Chin został wezwany rano do Białego Domu, żeby wyjaśnić powód tankowania pocisków w silosach Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.

– Jaki jest status, Łysa? – zapytała Whitworth.

– Wszystkie pociski uzbrojone i na zasilaniu. Czekają na przydział celów z radaru kierowania ogniem.

– Trzymasz palec na włączniku radaru?

– Mój biedny palec już mnie boli od przyciskania dźwigienki.

– Na tym kończymy wiadomości ze świata. Podajemy prognozę pogody, sponsorowaną częściowo przez firmę Samsung…

– Włącz radar! – krzyknęła Whitworth.

– Radar włączony, cele wyświetlone – odpowiedziała komandor porucznik Felix. – Komputer kierowania ogniem przydziela cele.

– Szybciej, Łys. Muszę strzelać.

– Przydział celów w dziewięćdziesięciu procentach. Przydział zakończony! Jedynka, foxtrot!

– Odpalam jedynkę – powiedziała spokojnie Whitworth, uzbroiła obwód spustowy w drążku sterowym, wybrała pocisk numer jeden i wcisnęła czerwony przycisk. Na wysięgniku pod prawym skrzydłem samolotu odpalił silnik pierwszego Mark 80, pocisk osiągnął pełny ciąg i opuścił wyrzutnię. Blask na moment oślepił Whitworth, gdy JSOW poszybował w dal i łagodnie zanurkował slalomem w kierunku lotniskowca Nanczing. Felix wywołała pociski od drugiego do szóstego i Whitworth wystrzeliła je. Potem F-22 przechylił się w skręcie z szybkością dwóch machów i przyspieszeniem siedmiu g, opuścił swoją pozycję ogniową i wzbił się tysiąc pięćset metrów wyżej do wysokości operacyjnej. Z innych maszyn eskadry nadchodziły meldunki o wystrzeleniu pocisków, gdyż kontrola emisji skończyła się wraz z prognozą pogody.

Na niebie widniały ślady pocisków zaczynające się przy skrzydłach odrzutowców i opadające slalomami ku okrętom grupy bojowej. Podczas gdy JSO W szybowały w dół do swoich celów, pociski manewrujące Equalizer skręcały w górę, wzbijały się pionowo nad wrogą flotą, zawracały łukiem i opadły z wysoka po linii prostej – po części dlatego, że baterie przeciwlotnicze mają zwykle kąt wzniosu siedemdziesiąt stopni, a po części dlatego, żeby nie wchodzić w drogę nadlatującym JSOW Mark 80.

O trzeciej trzydzieści trzy czasu pekińskiego dziewięćdziesiąt amerykańskich pocisków z głowicami plazmowymi mknęło ku okrętom chińskiej formacji. Leciały z szybkością ponaddźwiękową i były nie do zatrzymania. Tylko jeden chybił i wpadł do morza dwanaście metrów na zachód od fregaty, w którą miał trafić. Wszystkie pozostałe uderzyły w cele w przeciągu sześćdziesięciu pięciu sekund i przez tę minutę na drugą grupę bojową Czerwonych spadał z nieba ogień i siarka. O trzeciej trzydzieści pięć było po ataku. Z sześćdziesięciu okrętów nawodnych na powierzchni pozostało tylko czternaście.

Szesnaście minut po ataku powietrznym w ocalałe okręty uderzyło z głębi morza dwanaście pocisków podwodnych Vortex. Wśród nocy jasnej jak dzień wyrosło dwanaście grzybów dodatkowych eksplozji. Okręty zaopatrzeniowe, które nie były celami amerykańskich JSOW i pocisków manewrujących Equalizer, wyparowały lub rozleciały się na kawałki. Liczba ocalałych okrętów zmalała do dwóch.

W drodze powrotnej komandor Whitworth słuchała rozmów radiowych. Samolot radarowy AWACS szacował straty nieprzyjaciela dla admirała na lotniskowcu. Wyglądało na to, że atak się powiódł. Whitworth niemal żałowała, że nie napotkali chińskich pand i nie doszło do walki powietrznej. Ale z drugiej strony, być może dlatego ona i Łysa przeżyły i mogły nadal latać. Noc była jeszcze czarna jak smoła, kiedy podchodziły do lądowania na lotniskowcu. Ciężki myśliwiec usiadł na pokładzie, hak trafił w linę hamującą i w ciągu pół sekundy szybkość maszyny spadła ze stu dwudziestu węzłów przy pełnym otwarciu przepustnic do zera. Whitworth miała wrażenie, że oczy wyjdą jej z orbit. Odkołowała z lądowiska na bok, otworzyła kabinę i uśmiechnęła się do swojego mechanika w stopniu bosmana. Wygramoliła się z kokpitu i weszła do wyspy lotniskowca na odprawę z eskadrą.


Pływająca cysterna Tajsang pruła niewielkie fale. Była pora nocnej wachty, okręt podążał w szyku z grupą bojową w kierunku Cieśniny Tajwańskiej. Na mostku stał oficer pokładowy, podporucznik Fang Siu. Kwalifikacje oficera pokładowego uzyskał dopiero rok temu, ale dzieciństwo spędził na kutrze rybackim ojca, który wyśmiałby nowoczesne udogodnienia w sterowni Tajsanga – satelitarny system nawigacyjny GPS, radar do przeszukiwania powierzchni morza, pokazujący odległą linię brzegową i okręty formacji, ekrany monitorów komputerowych o wysokiej rozdzielczości, wyświetlające mapy morskie z pozycjami okrętów floty, klimatyzację i skośną polaryzacyjną szybę czołową z wirującymi szklanymi kręgami, zapewniającymi widoczność w czasie sztormu. Stanowisko sternika wyglądało jak w zachodnich filmach science fiction.

Fang ziewnął, nocna wachta zawsze wydawała się dużo dłuższa niż poranna czy popołudniowa. Na szczęście pozostał mu już tylko tydzień nocnej służby. Potem będzie miał cztery dni wolne i wróci na tydzień na poranną wachtę. Uniósł do oczu lornetkę i przyjrzał się płynącym w szyku okrętom. Patrzył przez chwilę na ich światła nawigacyjne, żeby się upewnić, czy żaden nie zaczął wcześniej zygzakować, co groziło kolizją i było bardziej niebezpieczne niż jakikolwiek czający się okręt podwodny nieprzyjaciela. Włożył głowę pod osłonę radaru, sprawdził odległości do otaczających go okrętów i znów popatrzył przez lornetkę. Wciąż jeszcze mógł dostrzec lotniskowiec Nanczing z lewej burty na kierunku zero dziewięć zero, choć widział właściwie nie kadłub, ale światła. Do świtu pozostały trzy godziny i dopiero wtedy szary kształt lotniskowca odcinałby się wyraźnie na tle granatowego morza i jasnobłękitnego nieba. Fang już miał opuścić lornetkę, gdy nagle szyby sterowni eksplodowały do wewnątrz. Fala uderzeniowa rzuciła go na tylną przegrodę, odłamki szkła pokaleczyły mu ciało, tylko twarz ochroniła lornetka. Osuwając się wolno na pokład, zobaczył że Nanczing zamienia się w białą kulę ognia – przez dwie sekundy patrzył z niedowierzaniem na ten obraz. Wybuch oparzył mu oczy, w jego polu widzenia migotały iskry. Morze oświetliły eksplozje, noc jakby naraz umknęła gdzieś i zrobiło się jasno jak w dzień. Na horyzoncie wylatywały w powietrze kolejne okręty. Fang stracił słuch i zdał sobie sprawę, że ogłuszyła go pierwsza detonacja. Osunął się niżej, żeby dłużej nie patrzeć przez wybite okna. Ale do sterowni wciąż docierały błyski eksplozji i blask pożarów.

Fang zastanawiał się przez moment, czy celem nieprzyjaciela są również okręty zaopatrzeniowe, takie jak Tajsang. Jakby w odpowiedzi na to pytanie pokład uniósł się wolno i ustawił pionowo. Fang zobaczył przez otwór w podłodze płonący dziób swojego okrętu. Kula ognia dotarła do sterowni i rozdarła mu ciało na pół. Resztka jego świadomości odnotowała jeszcze, że pomieszczenie wali się i niknie w płomieniach. Potem ogarnęła go miłosierna ciemność, poczuł spokój i jego wojna się skończyła.

Wokół horyzontu dogasały pożary i morski krajobraz odzyskiwał stopniowo normalny wygląd. Kilka płonących plam ropy zalały łagodne fale Morza Wschodniochińskiego. Na wodzie unosiły się tysiące spalonych ciał, puste tratwy ratunkowe, przewrócone szalupy, materace i rozmaite szczątki. Niektóre ciała były czarne od ropy rozlanej w promieniu pół mili morskiej wokół zatopionej floty.

Ocalało czternaście okrętów. Kiedy ich kapitanowie zobaczyli, co się stało wokoło nich, ruszyli przez pokryte szczątkami fale na poszukiwanie żyjących. Wyłowili zaledwie około setki mężczyzn, większość ich stanowili śmiertelnie ranni. Potem okręty odpłynęły na północ, żeby dołączyć do trzeciej grupy bojowej.

Szesnaście minut po pierwszym ataku nastąpił drugi. Dwanaście ocalałych okrętów zaopatrzeniowych eksplodowało i poszło na dno. Niektóre zatonęły tak szybko, że po minucie pozostały po nich tylko gigantyczne kule pomarańczowego ognia. Drugie uderzenie przetrwały tankowiec i okręt radiowy Hajdżej, który nadał meldunek alarmowy do admiralicji. Wymienił nazwy zatopionych okrętów oraz nazwiska i stopnie ofiar.

Kapitan Hajdżeja ze smutkiem pokręcił głową. Jego były dowódca nazwałby to skromnie złym dniem na morzu. Nawet jeszcze nie wzeszło słońce.

Загрузка...