Epilog

To było jak podchodzenie na głębokość peryskopową.

Najpierw zupełna ciemność i świadomość, że wkrótce pojawi się światło. Oczekiwanie. Potem mrok, zaledwie o jeden odcień jaśniejszy od czerni. Głęboki granat, błękit i wreszcie daleki świat bez kształtów. W końcu spody fal, jakby w odległości wielu mil. Coraz bliższe i wyraźniejsze. Później grzbiety i siodła fal. Przez moment inny świat i znów błękitna woda, gdy fala zalewa peryskop. Piana i nareszcie widok na powierzchni.

– Gdzie ja jestem? – chciał zapytać, ale tylko coś wyrzęził. Spróbował jeszcze raz, gdy zobaczył, że świat był zupełnie biały. Zbliżająca się osoba była również biała albo spowita w biel. Przez moment czuł paniczny strach – a więc umarł. Ale ta osoba miała bandaż na czole i jego oczy, choć inny nos. Zamrugał i zdał sobie sprawę, że widzi twarz syna, Anthony’ego Michaela. Znów spróbował wydobyć z siebie głos. Tym razem usłyszał, że wypowiada słowo „Anthony”.

Pojawiła się druga twarz, otoczona długimi, kruczoczarnymi włosami. Widział teraz duże, ciemne, błyszczące oczy, które po raz pierwszy zobaczył w stoczni, gdy pracował nad okrętem nazwanym SSNX. Szczątki tamtego okrętu spoczywały obecnie na dnie Atlantyku.

– Colleen – wychrypiał.

– Nic nie mów, Michael – odrzekła.

– Właśnie, tato – przytaknął Anthony Michael.

– Muszę wiedzieć – wyszeptał.

– Co, kochanie? – zapytała Colleen.

– Co się stało z Nowskojem?

– Masz na myśli Krivaka?

Pacino skinął głową.

– Nie żyje, skarbie – powiedziała Colleen. – A teraz nie mów już nic i śpij.

Michael Pacino posłuchał żony i znów zapadł w sen. Uśmiech pozostał na jego twarzy.

Na korytarzu czekał komandor Jeff Vermeers i uratowana część załogi Devilfisha, admirał dowodzący flotą podwodną, Kelly McKee, oraz szef operacji morskich, John Patton. Colleen wyszła z sali i uśmiechnęła się. Tłum zaczął wiwatować. Colleen kazała wszystkim być cicho i wyprowadziła ich ze szpitala.

– Colleen – odezwał się Anthony Michael. – Muszę gdzieś wpaść.

Pocałowała go w policzek. Pokuśtykał o kulach do windy, potem korytarzem do innej sali. Kiedy wszedł, kobieta leżąca w łóżku uśmiechnęła się, jej twarz złagodniała. Wyglądała pięknie.

– Patch – przywitała go czule.

– Jak się czujesz, Carrie?

– Dobrze – odrzekła słabym głosem. – Już lepiej. Co z twoim ojcem?

– Wszystko będzie w porządku.

– Cieszę się. – Zamknęła oczy.

Pacino spostrzegł kogoś w rogu sali. To był komandor Rob Catardi.

– Dobry wieczór, sir – powiedział Patch.

Catardi uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

– Miło cię widzieć, Patch. Carrie, jeśli nie jestem ci potrzebny, pójdę odwiedzić Patcha seniora.

Skinęła głową. Po wyjściu Catardiego Pacino pochylił się i pocałował ją delikatnie. Odwzajemniła pocałunek, ale w sposób wcale nie delikatny. Przyciągnęła Patcha do siebie i zatopiła palce w jego włosach. Po kilku minutach usiadła wyżej w łóżku, żeby go lepiej widzieć.

– Co masz na mundurze? – zapytała, dotykając jego baretek.

Pacino wzruszył ramionami.

– Krzyż Marynarki – odrzekł powoli. – Moim zdaniem, taki medal powinien dostać ktoś, kto uratował więcej niż trzy osoby. Straciliśmy resztę załogi.

Komandor porucznik Carolyn Alameda zmarszczyła brwi.

– Nie lekceważ tego odznaczenia. Uratowałeś wszystkich, którzy przeżyli. Ocaliłeś cztery życia, łącznie ze swoim, a ono jest dla mnie najważniejsze.

Pacino uśmiechnął się.

– Chyba było lepiej, kiedy tak dużo nie rozmawialiśmy.

– Chodź tutaj – powiedziała. – To rozkaz.


Komandor Donna Phillips pomogła komandorowi George’owi Dixonowi wejść na ostatnie stopnie schodów prowadzących na krawędź suchego doku. Z pomostu roztaczał się wspaniały widok na budowany tutaj kadłub okrętu podwodnego klasy Virginia daleko w dole. Nad nim przesuwały się wolno dźwigi szynowe, wokół rozbrzmiewały ich syreny ostrzegawcze. Okręt otaczało tyle rusztowań i urządzeń, że z trudem można było rozpoznać jego kształt. Ale kiedy Dixon spojrzał nań, od razu dostrzegł jego ukryte piękno.

– Teraz możesz mi już powiedzieć, jak on się nazywa – spojrzał wyczekująco na Phillips. Uparł się, że musi zobaczyć okręt, zanim usłyszy jego nazwę.

– To USS Bunker Hill, kapitanie – odrzekła. – I jest nasz, jeśli go zechcemy.

Dixon sięgnął do kieszeni munduru khaki na piersi i wyjął złotą monetę zagiętą wokół spłaszczonego pocisku z karabinu AK-80. Popatrzył na nią, potarł ją w palcach i schował.

– Więc chyba mamy nowy okręt podwodny – powiedział do Phillips. – Co ty na to, żeby ostatnie miesiące twojej tury XO spędzić ze mną, nim sama obejmiesz dowództwo?

– Z przyjemnością skorzystam z tej propozycji, kapitanie.

Pomogła mu zejść po schodach do samochodu służbowego, który miał go zabrać z powrotem do kwatery głównej Połączonego Dowództwa Podwodnego, gdzie czekał na niego admirał McKee. Potem wróciła na krawędź suchego doku i odetchnęła głęboko morskim powietrzem. Przez parę następnych godzin stała i patrzyła, jak powstaje okręt podwodny Bunker Hill.


Kapitan Lien Hua, komisarz ludowy Czou Ping i trzej członkowie załogi Nung Jatsu stali przy relingu krążownika klasy Aegis II, USS Valley Forge. Wszyscy patrzyli z niedowierzaniem, jak na pokładzie rufowym ląduje helikopter Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Kiedy rotory zwolniły do obrotów biegu jałowego, Lien obejrzał się niepewnie, ale Amerykanie dali mu znak, żeby ruszył naprzód. Niektórzy nawet mu pomachali. Nie mógł tego pojąć.

Gdy wraz z Czou usadowił się w maszynie, nie mógł uwolnić się od obawy, że za moment z nadbudowy amerykańskiego krążownika wystrzeli pocisk rakietowy i rozerwie śmigłowiec na kawałki. Ale nic się nie stało. Lot trwał godzinę. Kiedy helikopter wylądował na chińskim niszczycielu i Lien zszedł na pokład, cała załoga ubrana w mundury wyjściowe wyprężyła się na baczność.

Lien spojrzał na komisarza Czou.

– Co się dzieje? Nic nie rozumiem.

Czou oblizał wargi.

– Może uznali zatopienie przez nas amerykańskiego okrętu podwodnego za czyn bohaterski.

– Straciliśmy przecież Nung Jatsu – szepnął zaskoczony Lien Hua.

Podszedł do niego uśmiechnięty kapitan niszczyciela.

– Mam coś dla was, kapitanie – powiedział i wręczył Lienowi kopertę.

W środku był list od Czu Hua-Fenga, admirała dowodzącego siłami podwodnymi, napisany na firmowym papierze marynarki wojennej – Czu Hua-Feng podpisał go jako dowódca całej floty. Admirał informował, że udziela Lienowi pochwały za męstwo wykazane w akcji, jak to nazwał. W ostatnim akapicie zawiadamiał, że awansował Liena do stopnia wiceadmirała i zapraszał go do kwatery głównej sztabu generalnego Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w Pekinie. W kopercie Lien znalazł również gwiazdki admiralskie. Zakłopotany oderwał wzrok od listu i załoga zaczęła wiwatować. Czou Ping bił brawo wraz z innymi.

Lien z trudem mógł w to wszystko uwierzyć, nawet kiedy niszczyciel zawinął już do portu, gdzie czekała żona Liena z córeczkami. Dopiero gdy przytulił żonę i bliźniaczki, poczuł, że długi koszmar wreszcie się skończył. Poprosił rodzinę, żeby zaczekała i podszedł z powrotem do Czou.

– Dlaczego, Czou? – zapytał. – Dlaczego barbarzyńcy pozostawili mnie przy życiu, skoro wiedzieli, że strzelałem do ich rozbitków?

Czou Ping popatrzył spokojnie na Liena.

– Ponieważ, admirale, wiedzieli, że to była wojna. Wojna się skończyła, więc przestali nas nienawidzieć.

– Gdyby role się odwróciły – odparł Lien – ja bym ich zabił. Może nawet torturowałbym ich przedtem.

Czou Ping skinął głową.

– Być może nie są barbarzyńcami, choć za takich ich uważamy, admirale Lien.

Wiceadmirał Lien Hua milczał przez chwilę.

– Być może macie rację, Czou – powiedział w końcu.

Ruszył w stronę żony i córeczek głęboko zamyślony.


Admirał Egon „Wiking” Ericcson władował worek golfowy do bagażnika, wsiadł do czerwonego porsche i pojechał do biura. Sobota po południu, pomyślał. Jedyna okazja, żeby w trzy godziny odwalić dwutygodniową robotę. Potem zamierzał się przebrać na randkę w ciemno, którą zorganizował mu jego nowy przyjaciel, Kelly McKee. Na myśl o tym mocniej wcisnął gaz i przejechał zakręt szybciej niż zwykle.

Kiedy już pędził w stronę miasta, zobaczył za sobą błyskające światła radiowozu policyjnego. Zaklął i zjechał na pobocze. Z wozu patrolowego wygramolił się gliniarz stanowy i podszedł do porsche.

– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny – zażądał.

– Chodzi o to, że za szybko jechałem, panie władzo? – zapytał Ericcson.

– Zgadza się – potwierdził policjant. – Proszę okazać prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Ericcson odetchnął z ulgą i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Widział, że gliniarz przygląda mu się ze zdziwieniem, ale niewiele go to obchodziło.

– Dzięki Bogu, panie władzo – powiedział, sięgając po portfel. – Dzięki Bogu.

Загрузка...