20

O piątej rano limuzyna admirała Czu Hua-Fenga zatrzymała się przed gmachem Zgromadzenia Ludowego w Pekinie. Admirał przełknął z trudem ślinę i wysiadł z samochodu. Wędrówka do sali konferencyjnej sekretarza partii wydawała się trwać wieczność.

W wielkim, bogato zdobionym pokoju czekali na niego członkowie politbiura. Usiadł przy końcu stołu między generałem Fang Szuiem, naczelnym dowódcą Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, i admirałem Dong Nietem, dowódcą marynarki wojennej.

– Towarzysze komisarze znają admirała Czu Hua-Fenga, dowódcę sił podwodnych – zaczął Fang.

– Wygodnie wam? – zapytał uprzejmie premier Baolin Nanhok.

– Tak jest – odpowiedział w imieniu oficerów generał.

– To dobrze. Może zechcecie obejrzeć z nami film? Bardzo interesujący.

Zgasły światła i na ekranie wyświetlacza pojawił się obraz cyfrowy.

Admirał Czu patrzył ze zgrozą, jak na horyzoncie eksploduje okręt za okrętem. Białe kule ognia czerwieniały, przybierały kształty grzybów i wznosiły się ku niebu, aż wypełniły całe morze w oddali. Kiedy film się skończył, Czu zamrugał, żeby powstrzymać łzy wściekłości i rozpaczy. Zginęły tysiące jego towarzyszy.

– Kto to zrobił? – zapytał spokojnym, przyjaznym tonem minister obrony, komisarz ludowy, Di Ksiu. Nie doczekał się odpowiedzi, więc zerwał się z miejsca i wrzasnął: – Kto to zrobił?!

Kiedy stało się oczywiste, że admirał Dong nie zamierza zabrać głosu, Czu odchrząknął.

– Komisarzu Di, należy przypuszczać, że tej rzezi dokonała amerykańska grupa nawodna lotniskowca lub może ich okręty podwodne albo obie te siły.

– Ich okręty podwodne, przed którymi wasze siły miały chronić naszą grupę bojową, admirale Czu? Grupa nawodna lotniskowca, którą wasze okręty podwodne miały zatopić?

Czu rozważał, czy powinien się bronić, ale chciał już mieć za sobą to spotkanie. Wiedział, że trafi do więzienia lub stanie przed plutonem egzekucyjnym.

– Tak.

– Więc chyba zgodzicie się z nami, że zawiedliście?

– Macie rację. – Czu spuścił wzrok i wpatrzył się w stół. – W imieniu sił podwodnych z całym szacunkiem przepraszam i biorę na siebie całą odpowiedzialność za nasze zaniedbanie.

Na chwilę zapadła cisza, potem zabrał głos komisarz Di.

– Więc może jeszcze jest nadzieja dla Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. – Czu podniósł wzrok na ministra obrony. – Mamy w naszym wojsku przynajmniej jednego człowieka z charakterem, prawdomównego i odpowiedzialnego. Admirale Czu, zapewne zapamiętacie ten dzień, dzień, w którym nasza grupa bojowa została zatopiona przez niewidocznego wroga, jako najgorszy w waszej karierze, ale zapamiętacie go również jako dzień, w którym objęliście dowództwo nad resztą floty. Jesteście teraz admirałem dowodzącym. Dong, przekażcie mu swoje gwiazdki.

Do sali weszli dwaj czerwonogwardziści i stanęli po obu stronach Donga. Admirał wstał, zerwał naramienniki i podsunął je Czu. Minister Di nawet nie spojrzał na byłego dowódcę floty, kiedy wyprowadzano go z sali. Dong odwrócił się i popatrzył na Czu ciemnymi, smutnymi oczami, które, zanim upłynie godzina, miały się zamknąć na zawsze.

Czu przełknął ślinę.

– Tak jest towarzyszu ministrze. Dziękuję – odpowiedział.

– Bierzcie się do roboty, admirale Czu. Wygląda na to, że mamy problemy z naszą ofensywą. Dowodzicie teraz mniejszymi siłami. Co zamierzacie?

– Ustawię flotę w szyku przeciwpodwodnym i skieruję ją na Ocean Indyjski. Okręty nawodne będą w drodze zygzakowały. Okręty podwodne popłyną przed nimi i będą szukały nieprzyjaciela.

Di skinął głową.

– Bardzo dobrze. Życzę powodzenia wam i waszej flocie. Ale ostrzegam was, admirale. Nie straćcie drugiej grupy bojowej, bo ta wojna będzie skończona, zanim się zacznie.

– Tak jest – odrzekł Czu. – Czy wolno mi będzie odłączyć moje okręty podwodne i wysłać je w misję odwetową przeciwko nieprzyjacielowi? Jeśli zostaną zwolnione z obowiązku eskortowania grupy bojowej, będą mogły wysunąć się daleko naprzód i dokonać zemsty.

Minister Di popatrzył nań przez chwilę obojętnym chłodnym wzrokiem.

– Macie tydzień. Nie zawiedźcie nas. Poinformujcie swoich dowódców, że nikt nie może dostać się do niewoli, jest to absolutnie zabronione. Jeśli sytuacja tego wymaga, każdy okręt ma być zniszczony, załoga powinna zginąć, a kapitan powinien odebrać sobie życie strzałem w głowę.

– Tak jest – odpowiedział Czu. – Czy dostanę zgodę na przeprowadzenie tajnej operacji przeciwko celom amerykańskim?

– O czym mówicie, Czu?

Czu zdał dziesięciominutową relację z porwania Snarca.

– Ten okręt nie dotarł na Ocean Indyjski, jak zakładał nasz plan, gdyż przejęcie nad nim kontroli zajęło nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Ale mogę go skierować w stronę wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. W Norfolk, w tamtejszym stanie Wirginia, znajduje się kwatera główna dowództwa floty amerykańskiej, są też tam jej bazy. Snarc mógłby czekać w zasadzce na płytkich wodach na ich powracające okręty.

Członkowie biura politycznego poprosili Czu, żeby na chwilę wyszedł z sali. Spacerował nerwowo po korytarzu, dopóki nie wezwali go z powrotem.

– Czy ten zrobotyzowany okręt podwodny ma na pokładzie pociski manewrujące?

– Tak, komisarzu Di.

– Mógłby zaatakować amerykańskie budynki rządowe? Biały Dom, Kapitol i ten przeklęty na wieki Pentagon?

– Tak.

– Więc zróbcie to, admirale Czu. Jesteście wolni. Meldujcie o postępach.

– Mogę się odmeldować?

Di skinął głową. Czu wstał, skłonił się członkom politbiura i szybko wyszedł.

Znalazłszy się w swoim samochodzie służbowym, spojrzał surowo na swojego młodego szefa sztabu.

– Połącz mnie telefonicznie z Sergiem – polecił. – Mam nowe zadanie dla jego robota podwodnego. Jeśli wie, gdzie on teraz jest.

– Jeden, podejdź okrętem na głębokość wynurzenia masztów – polecił Krivak. Jednostka Jeden Zero Siedem już nie odpowiadała mu słowami, wykonywała tylko rozkazy. Krivak nie wiedział, czy jeśli wyda jednostce rozkaz otwarcia ognia do następnego okrętu amerykańskiego, polecenie zostanie wykonane. Skoro popadła w stan katatonii po zatopieniu Piranii, wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby kazał jej zaatakować całą grupę bojową.

Na głębokości peryskopowej Krivak zdjął hełm interfejsowy i odczekał dziesięć minut, żeby przyzwyczaić się do fizycznej rzeczywistości. Kiedy przestało mu się kręcić w głowie, usiadł prosto, potem wolno wstał. Miał mdłości.

– Wang, nastaw nasze radio na antenę BRA-44. Kiedy dostroisz je do właściwej częstotliwości, bądź tak miły i pozwól, bym został sam przez kilka minut.

Nawiązanie bezpiecznej łączności satelitarnej z Pekinem zajęło trochę czasu, ale w końcu w kwaterze głównej dowództwa Armii Ludowo-Wyzwoleńczej odezwał się admirał Czu Hua-Feng. Krivak przez chwilę wymieniał z nim osobiste kody identyfikacyjne, chroniące ich przed ewentualnym podstępem wroga. Potem zrelacjonował dotychczasowy przebieg wypadków i przeprosił za zwłokę w podróży na Ocean Indyjski.

– Za późno na przeprosiny – odparł Czu. – Ale może pan jeszcze coś zrobić dla mnie i Republiki Ludowej. Chcę, żeby Amerykanie przeżyli dużo większą tragedię narodową niż ta, jaką był atak terrorystyczny na Nowy Jork przed laty. Nie mam środków, żeby dokonać poważnych zniszczeń, ale chciałbym, żeby obecne pokolenie Amerykanów zapamiętało naszą walkę. Ma pan w zasięgu pocisków manewrujących jakieś cele amerykańskie?

– Sprawdzę, ale o ile wiem, jestem oddalony o tydzień drogi od miejsc, które warto byłoby zaatakować. Pociski mają zasięg około trzech tysięcy mil morskich.

– Ile pan ich ma?

– Dwanaście, admirale.

– Z głowicami plazmowymi? Jest jakaś szansa, żeby przekształcić je w broń termojądrową?

– Nie. Są w zbiorniku balastowym i nie mamy możliwości wyjęcia ich na morzu. Moglibyśmy zawinąć do portu z suchym dokiem i popracować nad tym…

– Nie. Będą musiały wystarczyć głowice plazmowe. Chcę mieć jak najszybciej pociski w powietrzu. Muszę wykorzystać moją ograniczoną siłę ognia do wyrządzenia jak największych szkód.

– Co mam zaatakować?

– Zniszczyć pewne symbole, żeby Amerykanów tak zabolały ciosy wymierzone ich krajowi, jak mnie bolą straty mojej ojczyzny. Niech pan wyceluje pociski w Biały Dom, Kapitol, Pentagon, Statuę Wolności, Empire State Building, Independence Hall, Sears Tower. Chcę, żeby dokonał pan zemsty na amerykańskiej marynarce wojennej. Niech pan zniszczy kwaterę główną dowództwa Połączonej Floty w Norfolk i kwaterę główną Połączonego Dowództwa Podwodnego. Bazy okrętów podwodnych w Groton w Connecticut i nabrzeża dla okrętów podwodnych w bazie morskiej w Norfolk. I grobowiec Johna Paula Jonesa w kaplicy ich szkoły morskiej w Annapolis w Maryland. Dwanaście celów, dwanaście pocisków. Musi pan wystrzelić wszystkie jednocześnie, żeby nie zaalarmować amerykańskich sił powietrznych obrony wybrzeża.

– Niech pan zostawi to mnie, admirale. Po odpaleniu pocisków będę musiał opuścić okręt. Mogę naprowadzić go na kurs do zatoki Bo Hai, ale spodziewam się, że Amerykanie wykryją moją pozycję ogniową i w okolicznych wodach zaroi się od broni wystrzelonej przez ich marynarkę wojenną. Nic tu nie zostanie.

– Powodzenia, Krivak.

Czu przerwał połączenie. Krivak wyłączył radio i zszedł po drabince na dół, żeby powiedzieć Wangowi, że skończył. Potem usadowił się z powrotem w fotelu interfejsowym.

– Jeden, nanieś naszą pozycję na mapę morską świata, potem zaznacz krąg zasięgu pocisków manewrujących Javelin. – Krivak przestudiował mapę. – A teraz wykreśl trasę okrężną z Waszyngtonem, Nowym Jorkiem, Filadelfią, Chicago, Groton w Connecticut i Norfolk w Wirginii wewnątrz kręgu. – Na wyświetlaczu rozbłysnął szlak. – Oblicz czas podróży do linii zasięgu pocisków przy prędkości trzydziestu węzłów.

W punkcie przecięcia się trasy z kręgiem wyświetlił się czas lokalny w poniedziałek po południu. Pociski leciałyby do celów dwie godziny. Doskonale, pomyślał Krivak. Dotrą na miejsce, zanim zwinę interes. Wszystko będzie w wiadomościach wieczornych.

Przerwał interfejs i podłączył telefon satelitarny do anteny. Numer Pedra był ustawiony na szybkie wybieranie. Pokład kołysał się lekko na głębokości peryskopowej.

– Tak? – zgłosił się Amorn.

– To ja, Amorn.

– Słucham?!

– Amorn, to ja. Krivak. Na Snarcu, do cholery.

– Teraz pana słyszę.

– To słuchaj uważnie. Weźmiesz szybki jacht motorowy i przypłyniesz na pozycję na Atlantyku, którą ci zaraz podam.

Amorn zanotował szerokość i długość geograficzną punktu odpalenia pocisków.

– Kiedy możesz tam być?

– Falcon jest gotowy do startu. Możemy wziąć jacht z Bermudów i być u pana w niedzielę w nocy.

– Tylko nie później niż w poniedziałek o drugiej nad ranem. Jeśli zjawisz się wcześniej, czekaj na mnie. Załatwię ostatnią sprawę i opuszczę okręt.

– Będziemy w pogotowiu.

– To zobaczenia, przyjacielu. Cześć.

Krivak wyłączył się, wspiął po drabince do boksu interfejsowego i wrócił na fotel. Kiedy znów był sprzężony z okrętem, rozkazał Jeden Zero Siedem zejść w głąb morza i kontynuować rejs. Pokład pochylił się, gdy Snarc zanurkował z głębokości peryskopowej i przyspieszył do trzydziestu pięciu węzłów.


Kapitan Lien Hua i pierwszy oficer Czou Ping pobiegli na rufę poszukać głównego mechanika, komisarza ludowego Dou Linga. Stał w gumowych butach na gumowej macie przed otwartym panelem elektrycznym wysokiego napięcia. Był w gumowych rękawicach, wokół pasa miał zawiązaną linę, którą trzymali dwaj mechanicy znajdujący się w bezpiecznej odległości od głównej skrzynki rozdzielczej i wyglądał jak więzień.

– Potraficie to naprawić? – zapytał kapitan Lien.

Dou z irytacją wypluł na pokład niedopałek papierosa.

– Albo mi się uda, kapitanie, albo kopnie mnie w dupę czterysta osiemdziesiąt woltów i będziecie mogli wystrzelić mojego zwęglonego trupa z wyrzutni torpedowej. A teraz, kapitanie i kolego pierwszy, jeśli nie macie nic przeciwko temu, zakończę ten wykład i wezmę się do roboty.

– Róbcie swoje, komisarzu Dou.

Główny mechanik sięgnął ostrożnie w głąb panela, jakby próbował ukraść klejnoty chronione przeciwwłamaniowym alarmem laserowym. Za pomocą klucza z gumową rękojeścią wykręcił powoli śrubę z miedzianej szyny zbiorczej i wyciągnął przepalone złącze, potem następne. Pracował przez dwie godziny. Kiedy cofnął się od panela, jego kombinezon był mokry od potu.

– I jak? – zapytał Czou Ping.

– Kurewsko niedobrze, Czou! – ryknął Dou. – Gdyby było inaczej, nie ryzykowałbym grzebania w panelu pod napięciem! A teraz, zostaw mnie, kurwa, samego!

Czou poczerwieniał z gniewu, ale był bezsilny. Wiedział, że tylko Dou może naprawić panel elektryczny i pięćdziesiąt innych rzeczy, które zostały uszkodzone, kiedy w okręt trafiła amerykańska torpeda, a jeśli tego nie zrobi, pozostaną unieruchomieni na wodzie i będą łatwym celem dla torped z innych czających się amerykańskich okrętów podwodnych, a nawet dla pocisków manewrujących wystrzelonych gdzieś zza horyzontu.

– Idę na dziób – oznajmił Czou.

Główny mechanik parsknął. Czou pomyślał, że kapitan powinien opieprzyć inżyniera, ale Lien Hua miał do skurwiela takie samo zaufanie jak do niego.

Czou dotarł do dusznego stanowiska dowodzenia. Było słabo i nierówno oświetlone lampami akumulatorowymi. Nie mogli się nawet zanurzyć i ukryć przed amerykańskimi satelitami, dopóki Dou nie skończy pracować w pomieszczeniach technicznych. Czou ogarnęły złe przeczucia i przez chwilę zastanawiał się, czy nie napisać listu pożegnalnego do matki, ale uprzytomnił sobie natychmiast, że list albo spocznie na dnie morza, albo spłonie po następnym ataku na okręt.


Pojazd głębinowy Narragansett zbliżył się do trzeciego miejsca, które sonar zaburtowy na górze wskazał jako obiecujące. Pierwszy kontakt okazał się skałą, drugi wrakiem parowca, nieoznaczonym na mapach morskich. Zardzewiały statek był przechylony na lewą burtę, w kierunku powierzchni sterczały trzy kominy. Spoczywał na głębokości siedmiuset pięćdziesięciu sześciu metrów i miał dziurę w kadłubie, zapewne od torpedy z niemieckiego U-Boota. Dno morskie na szlakach żeglugowych po obu stronach Przylądka Dobrej Nadziei było cmentarzyskiem statków i okrętów. Sztormy i wojny zbierały swoje żniwo, odkąd człowiek po raz pierwszy wyruszył w morze.

Porucznik Evan Thompson pociągnął do góry dźwignie wirników, gdy z mgły wyłonił się trzeci obiekt. Leżał na boku, oparty o wypiętrzenie skalne. Był kioskiem okrętu podwodnego, ale oderwanym od kadłuba. Wokół walały się szczątki. Thompson zawiadomił przez radio górę o znalezisku, obrazy z jego kamer wideo docierały do okrętu ratowniczego Emerald na powierzchni spokojnego morza. Porucznik popłynął śladem szczątków. Skały na dnie zastąpił osad, potem pojawiło się piaszczyste wzniesienie. W świetle reflektorów pojazdu głębinowego wyglądało inaczej niż reszta otoczenia. Wszędzie wokoło piasek był pofalowany – wzniesienie było gładkie, wybrzuszone na jednym końcu. Na konsoli pojazdu rozbłysła lampka sygnalizacyjna systemu sonarowego. Thompson przestawił dźwignię kolankową i włączył głośnik sufitowy. Nie było wątpliwości – dźwięk brzmiał jak walenie młotkiem w metal. Odgłos rozlegał się w regularnych, sekundowych interwałach.

Emerald, tu Narragansett! – zawołał porucznik.

– Słyszę cię, odbiór.

– Mam uderzenia młotkiem w metal. Dobiegają od strony dużego piaszczystego wzniesienia. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić, czy uda mi się wykryć kadłub.

– Przyjąłem. To ręczne uderzenia?

– Nie. Są zbyt regularne. To prawdopodobnie urządzenie alarmowe. Odgłosy właśnie ucichły, odbiór. Zaznaczcie czas.

– Przyjąłem. Szósta czterdzieści trzy.

Niestety, ramiona manipulatorów Narragansetta były prymitywne. Ale Thompson postanowił przebić piaszczysty pagórek, żeby sprawdzić, czy uderzy w metal.

Zbliżył się ostrożnie i wbił ramię manipulatora w piasek. Zatrzymało się. Nie wiedział, czy ugrzęzło, czy natrafiło na metal. Spróbował jeszcze raz, bardziej prostopadle do grzbietu. Tym razem nie miał wątpliwości – uderzył w coś twardego. Nie rozległ się metaliczny dźwięk, gdyż piasek stłumiłby odgłos uderzenia w stalowy obiekt. Thompson cofnął manipulator, okrążył pojazdem wzniesienie i naniósł na mapę.

Emerald, tu Narragansett. Mamy kadłub – oznajmił beznamiętnym tonem. Wiedział, że jego głos przez radio zostanie wraz z nagraniem wideo odtworzony dla szefostwa. – Wykryłem jeszcze kilka uderzeń młotkiem. Zamierzam umieścić na powierzchni wzniesienia detektor akustyczny, żeby dokładniej zlokalizować dźwięk.

Przez następną godzinę Thompson rozmieszczał na piaszczystym pagórku hydrofony. Urządzenia nasłuchiwały odgłosu i metodą triangulacji wyznaczały miejsce jego pochodzenia. Emerald miał wkrótce przysłać na dół przewodowy telefon podwodny. Aparat był hydrofonem transmisyjnym, połączonym ze wzmacniaczem i okrętem nawodnym. Mógłby przekazywać głos do wnętrza kadłuba, a gdyby ktoś uwięziony w środku krzyknął, hydrofon odbiorczy wyłapałby to i przesłał wzmocniony dźwięk do słuchających na powierzchni. Łączność była prymitywna i często zbyt niewyraźna, żeby skutecznie się porozumieć, ale gdyby działała, można byłoby zawiadomić ocalałych członków załogi, że nadejdzie pomoc.

Oczekując na telefon podwodny, Thompson oczyścił część metalowej powierzchni, odsłonił stalowe ucho przyspawane punktowo do poszycia okrętu i przeciągnął przez nie linę. Operacja przypominała nawlekanie igły w rękawicach kolczugowych, ale po dwudziestu minutach prób powiodła się. Porucznik przywiązał linę do kadłuba, na jej drugim końcu umocował pływak. Boja uniosła się na powierzchnię i oznaczyła położenie wraka, na wypadek gdyby sztorm zmusił ratowników do opuszczenia miejsca zatonięcia okrętu.

Thompson instalował telefon podwodny przez trzy godziny. Umieszczał hydrofony w różnych punktach kadłuba, potem zmieniał ich lokalizację, żeby uzyskać czysty sygnał z wnętrza. Nie wiedział, czy urządzenie będzie działało, gdyż zbyt wiele rzeczy mogło zakłócać łączność. Ale jego kolega z Instytutu Oceanograficznego Woods Hole opracował oprogramowanie, które pozwalało oczyścić przekaz na tyle, że można go było zrozumieć. Wreszcie instalowanie zostało zakończone, nadszedł czas, żeby Narragansett skontaktował się z wrakiem. Thompson włączył mikrofon i zapytał wolno i wyraźnie:

– Czy to okręt podwodny Pirania?

Czekając na odpowiedź, czuł nerwowe skurcze żołądka.


Kapitan Rob Catardi usiadł prosto. W ciemności żarzył się tylko panel instrumentów.

– Panie kapitanie – rozległ się tuż na wprost jego twarzy głos Pacina – coś stuknęło w kadłub.

Serce Catardiego zaczęło bić szybciej.

– Włącz sygnalizator – rozkazał. – Niech wali bez przerwy.

W pojeździe głębokiego zanurzenia zadudnił nagle czyjś obcy głos. Dochodził z zewnątrz kadłuba. Catardi i Pacino nie mogli rozróżnić słów. Zaczęli wrzeszczeć z głowami zadartymi w górę. Głos odezwał się znowu, potem zamilkł. Przez pół godziny docierały do nich tylko trzaski i zgrzyty, w końcu przez kadłub znów dobiegł tamten głos.

– Czy… to… okręt… podwodny… Pirania? – zapytał.

Catardi uniósł palec.

– Ja będę mówił – powiedział cicho do Pacina.

Spojrzał na sufit i krzyknął głośno:

– Tu kapitan Rob Catardi z okrętu podwodnego USS Pirania. Czy ktoś mnie słyszy?

Chwila ciszy, a potem:

– Przyjąłem… słyszymy… pana.

– Zabieracie nas stąd? – zapytał Catardi.

– Jeszcze nie – odrzekł donośny męski głos. – Tu DSV marynarki wojennej Narragansett. Na razie tylko ustaliliśmy waszą pozycję. Akcję ratowniczą przeprowadzi brytyjski pojazd ratowniczy głębokiego zanurzenia. Angole będą tu za siedemdziesiąt godzin, odbiór.

Siedemdziesiąt godzin. Zrezygnowany Catardi usiadł na pokładzie. Mogło im nie wystarczyć tlenu na tak długo.

Narragansett, musicie przyspieszyć akcję ratowniczą. Powtarzam, przyspieszcie akcję ratowniczą. Nie wytrzymamy siedemdziesięciu godzin. Siadają akumulatory. Jest bardzo zimno. Kończą się leki i za dwa dni zabraknie nam tlenu. Musicie nas stąd zabrać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

Pirania, tu Narragansett, zrozumiałem. Przekażemy to. Jesteście w pojeździe głębinowym?

– Tak, w module dowodzenia DSV-a, w przedziale operacji specjalnych. Podejrzewam, że kadłub okrętu przełamał się, ale DSV jest cały.

– Przyjąłem, Pirania, rozumiem. Kto ocalał i w jakim jesteście stanie? Odbiór.

Lista będzie krótka, pomyślał Catardi, nim podał nazwiska.

– Przyjąłem, kapitanie. Skontaktujemy się z ekspertem DynaCorp od pojazdów głębinowych, żeby wyjaśnił wam, jak ustawić system na oszczędzanie waszych zasobów. Bądźcie w pogotowiu. Bez odbioru.

I co mamy robić, do cholery? – pomyślał Catardi, ale uśmiechnął się do Pacina.

– Może jeszcze uda się nam stąd wydostać – powiedział i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mam nadzieję, panie kapitanie.

– Co z Alamedą i Schultz?

– Ciągle nieprzytomne. Poczułbym się lepiej, gdyby się ocknęły. Jeśli mają uszkodzenia mózgu, mogą się nigdy nie obudzić.

– Niech śpią. Jeśli je obudzimy, będą szybciej oddychały i zużywały więcej powietrza. Nie wytrzymamy czterdziestu ośmiu godzin. My też powinniśmy się przespać, dopóki nie odezwie się technik z DynaCorp.

– Wątpię, żebym zasnął, sir. Ale spróbuję.

Загрузка...