MERLIN
Wstrzymaj się, czarny niewolniku nocy!
DIABEŁ
Zmiażdżę cię, nędzny! Śmierć tu znajdziesz swoją…
MERLIN
Za mało sił masz, jesteś tylko Diabłem. Odrzuć kształt ludzki i oddal się, pełznąc Na brzuchu twoim cętkowanym, wężu! Siła mych zaklęć rządzi nawet piekłem. Ty pierwszy poznasz moc ich…
(Grzmot i błyskawica nad skalami. Tenibrarum princeps deviatiarum infirorum Deus, hunc Incubum in ignis eterni abisum accipite, aut in hoc carcere tenebroso in sempeternum astringere mando. Skała pochłania go.)
Narodziny Merlina — akt V, scena 1.
Sztuka napisana i grana prawdopodobnie w roku 1612. Pierwsze wydanie in quarto opatrzone nagłówkiem: „Napisana przez Willłama Shakespeare’a i Williama Rowleya”.
Kątem oka Joe Alex dostrzegł stojącego w drzwiach nieruchomego Higginsa, który chrząknął cicho. W tej samej chwili doktor Yamamoto uniósł nóż i skoczył lekko ku przodowi.
Joe wykonał błyskawiczny unik i równocześnie spróbował uchwycić uzbrojoną rękę. Dotknął nawet palcami jej przegubu, ale nie zdążył. Dłoń wykonała mały, prawie niedostrzegalny ruch i nóż uderzył w pierś na wysokości serca. Rozległ się cichy, suchy trzask.
— To jest absolutnie beznadziejne! — Joe usiadł na twardym, włosianym materacu, obitym ciemną skórą j zajmującym całą powierzchnię pokoju zupełnie pozbawionego mebli. Oddychał ciężko.
— Nigdy tego nie zrozumiem!
— Nagim przedramieniem otarł pot z czoła.
— Odbiera mi pan całą radość życia, doktorze. Nauczył mnie pan wszystkich sposobów obrony, żeby w końcu pokazać mi, że można mnie zawsze trafić jak dziecko…
— Kiedy uczeń prześcignie nauczyciela, nauczyciel powinien wrócić do szkoły.
— Japończyk rozłożył ręce, jak gdyby pragnął przeprosić gospodarza za to, że nie może dać się pokonać.
— Ale rozumiem pana doskonale. To są oczywiście problemy naszej ambicji. Chociaż celem człowieka jest doskonałość, osiągamy ją zwykle na bardzo wąskim odcinku, jeżeli osiągamy ją w ogóle. Ja na przykład nie umiałbym przecież napisać ani jednego rozdziału którejkolwiek z pańskich, tak licznych i tak zajmujących, powieści…
— Skłonił się lekko przy ostatnich słowach. I chociaż ubrany był tylko w obcisłe jedwabne spodenki, ukłon był tak formalny, jak gdyby sztywny gors koszuli frakowej przeszkodził mu w płynnym wykonaniu tego ruchu.
— Robi pan wielkie postępy — dodał po krótkim namyśle.
— Z całą skromnością — bo przecież jestem pańskim instruktorem — mogę powiedzieć, że potrafi pan uniknąć nawet niespodziewanego uderzenia nożem i obezwładnić każdego człowieka, który spróbuje strzelić do pana z bliska. Myślę oczywiście o zwykłych ludziach, jeżeli wolno nazywać zwykłymi ludźmi tych, którzy używają noża i pistoletu. Istnieje na świecie duża grupa specjalistów (a do nich zaliczam i moją skromną osobę), którzy zawsze pana wyprzedzą. Ale, o ile wiem, żaden z tych ludzi nie zajmuje się atakowaniem niewinnych przechodniów…
— Palcami lewej ręki wyciągnął obite miękką irchą ostrze ćwiczebnego noża, które po uderzeniu wsunęło się w wydrążony trzonek, składając się jak luneta.
— Czy spróbujemy jeszcze raz?
Stojący w drzwiach Higgins poruszył się prawie niedostrzegalnie i chrząknął po raz drugi. Joe spojrzał w jego kierunku.
— Co takiego, Higgins?
— Przed chwilą przyjąłem telefon dla pana, proszę pana. Joe uniósł brwi.
— Jak to? Przecież mówiłem, że nie ma mnie dla nikogo?
— Tak jest, proszę pana… — Higgins zawahał się na mgnienie oka. — Oczywiście nie powiedziałem, że pan jest w domu. Ale pozwoliłem sobie pomyśleć, że może lepiej będzie zawiadomić pana, kto dzwoni. Przy aparacie czeka sir Alexander Gilburne. Powiedział, że nie zna pana osobiście, a ponieważ dodał, że ma bardzo ważną, osobistą sprawę, więc pomyślałem, że być może sam pan zechce zadecydować, czy jest pan w domu, czy pana nie ma… — Znowu chrząknął i zamilkł.
— Gilburne?… — powiedział Alex. — Chyba nie ten prawnik? Ale zdaje mi się, że to on ma właśnie na imię Alexander?…
— Tak, proszę pana. Ciągle o nim pisują w gazetach, proszę pana. Ten wielki obrońca. Właśnie dlatego, że jest to osoba tak poważna, pozwoliłem sobie… Czy mam odpowiedzieć, że pana nie ma?
Joe spojrzał na Higginsa z cichą satysfakcją, którą odczuwał co dnia od chwili, gdy szczupły, cichy, siwiejący służący rozpoczął rządy w jego nowym mieszkaniu. Higgins był absolutnie bezbłędny, tak bezbłędny, że wywoływał poczucie niższości. Poza tym posiadał zdumiewająco wielkie wykształcenie. Joe potrząsnął głową.
— Nie. Myślę, że chyba powinienem z nim porozmawiać. — Spojrzał w kierunku Yamamoto. — Muszę pana przeprosić na chwileczkę, doktorze. O ile wiem, pan Gilburne nie należy do ludzi, którzy niepokoją innych dla błahostek… — Podszedł do ściany i zdjął z wieszaka szlafrok, który narzucił na ramiona. — Ciekawe, czego ten człowiek może chcieć ode mnie?
Pytanie to, na które ze zrozumiałych względów nie odpowiedział nikt z obecnych, zgasło bez echa między grubymi ochronnymi matami, przytwierdzonymi do ścian. Alex zatrzymał się w drzwiach.
— Może szklankę soku pomarańczowego, doktorze? Na pewno zdąży pan wypić, zanim wrócę.
Doktor poważnie skinął głową. Higgins uniósł oczy ku górze i skłonił się lekko.
— Z lodem czy bez lodu, proszę pana? — Twarz jego nie zmieniła wyrazu, ale Joe przestępując próg uśmiechnął się lekko. Widać było, że ani tytuł doktorski, ani nienaganne maniery Japończyka nie są w stanie przekonać Higginsa o pozycji towarzyskiej tego gościa.
— Bez lodu, jeśli łaska… — powiedział Yamamoto, stając równocześnie na rękach. Powoli, bez najmniejszego wysiłku zaczął obchodzić w ten sposób pokój. Higgins cicho zamknął drzwi za sobą.
Tymczasem Joe podszedł do telefonu, stojącego na wieku starej skrzyni w hallu.
— Słucham? Alex przy aparacie.
— Nazywam się Gilburne… — zabrzmiał po drugiej stronie przewodu niski, pięknie modulowany głos. Potem nastąpiła krótka, ledwie uchwytna pauza, jak gdyby mówiący spodziewał się, że po wymienieniu swego nazwiska usłyszy coś, co potwierdzi, że jest ono znane Alexowi. Lecz Alex milczał, a pauza była tak krótka, że nie miało to prawie żadnego znaczenia. — Muszę pana przede wszystkim przeprosić za to, że niepokoję o tak wczesnej porze bez listownego uprzedzenia. Ale wypadki, które… — Znowu nastąpiła pauza. — Czy nie przeszkadzam panu w tej chwili?
— Absolutnie nie. Nie jestem zajęty teraz. Czym mogę panu służyć?
— Otóż, gdyby nie sprawiało to panu zbytniego kłopotu i gdyby pan uwierzył, że moje natręctwo jest podyktowane naprawdę ważnym powodem, chciałbym pana prosić o pół godziny rozmowy w pewnej bardzo dla mnie ważnej sprawie. Naturalnie, powtarzam, jeśli…
— Rozumiem — powiedział Joe, chociaż na razie rozumiał tylko, że będzie musiał spędzić część tego upalnego dnia inaczej, niż to sobie zaplanował. — Czy zechciałby pan wpaść do mnie za godzinę, jeżeli to panu dogadza?
— Nawet bardzo. Im prędzej, tym… — Znowu urwał. — Jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, przyprowadzę jeszcze jednego człowieka, tak jak i ja zainteresowanego przedmiotem mojej rozmowy z panem.
Joe raz jeszcze odpowiedział, że nie ma nic przeciwko temu, sir Alexander raz jeszcze przeprosił za natręctwo i odwiesił słuchawkę.
Przez chwilę Alex stał nieruchomo, spoglądając na niemy aparat telefoniczny. Pomimo gładkiej wymiany konwencjonalnych zdań wyczuł w głosie drugiego człowieka nutkę napięcia.
Gilburne był od wielu lat jedną z najjaśniejszych gwiazd londyńskiej palestry. Uchodził za najwybitniejszego obrońcę w sprawach kryminalnych i uratował od stryczka tak wielu ludzi, którym wydawało się, że czują już dotyk sznura na szyi — że świat przestępczy nadał mu przydomek „Pogotowie Ratunkowe”. Mimo to wszyscy wiedzieli, że Gilburne nie przyjmował obrony zbrodniarzy, którzy w jego przekonaniu zasługiwali na najwyższy wymiar kary. Chociaż stali na przeciwnych biegunach, gdyż jeden z nich tropił, a drugi bronił przestępców, Joe chciał od dawna poznać tego niecodziennego człowieka, o którego inteligencji i darze logicznego wnioskowania słyszał bardzo wiele. Ale los nigdy dotąd nie skrzyżował ich ścieżek. Czego mógł chcieć w tej chwili? Najprostszym rozwiązaniem, które —się nasuwało, mogła być prośba o pomoc w jednej ze spraw prowadzonych przez Gilburne’a. Może okoliczności były zbyt powikłane, a sir Alexander mając przekonanie o niewinności swego klienta chciał go ratować za wszelką cenę i nie mógł sam sobie dać rady? Ale w głosie, który Alex słyszał przed chwilą, było napięcie, spowodowane chyba jakimś osobistym przeżyciem.
— Och, dowiemy się przecież wszystkiego za godzinę! — mruknął Joe i uśmiechnął się do siebie.
Powrócił do pokoju gimnastycznego zamyślony, a w głębi duszy nawet trochę zły. Lubił uważać się za człowieka, którego niczym nie można zaintrygować. Tymczasem płonął z ciekawości. Tak. Taki człowiek jak Gilburne nie przyjdzie opowiedzieć o jakimś głupstwie. Sprawa na pewno była poważna. Ale właśnie w tym czasie Joe Alex marzył, żeby nic poważnego nie pojawiło się na jego drodze. Miał do załatwienia zbyt wiele osobistych spraw, zupełnie nie związanych ze światem Zbrodni. Doktor Yamamoto siedział na macie i podwinąwszy wschodnim obyczajem nogi popijał małymi łykami sok owocowy.
— Mam nadzieję, że nie będzie mi pan miał za złe, doktorze, jeżeli zakończymy na tym nasze dzisiejsze ćwiczenia? Spodziewam się ważnych odwiedzin. Zresztą nasze dwie godziny już chyba minęły, prawda?
Yamamoto wstał, odstawił szklankę na parapet okna i spojrzał na leżący tam staromodny kieszonkowy zegarek.
— Brakuje jeszcze dwunastu minut — powiedział — ale odrobimy to w czasie następnej lekcji. Wspomniał pan, zdaje się wczoraj, że chce pan zrobić tydzień przerwy, prawda?
— Tak — Joe skinął głową. — Mam zobowiązania wobec mojego wydawcy i będę musiał spędzić kilka najbliższych dni przy biurku. A później chciałbym wyjechać za granicę na następnych kilka dni, jeżeli okoliczności będą mi sprzyjały.
— To dobrze — Japończyk skinął głową. — Ja też myślę, że powinniśmy zrobić teraz trochę dłuższą przerwę. Boję się u pana tego, co sportowcy nazywają przetrenowaniem. Proponuję, żebyśmy naznaczyli sobie następne spotkanie nie za tydzień, ale za dwa tygodnie…
Rozmawiając o dalszych stopniach wtajemniczenia w arkana sztuki judo, ruszyli w stronę łazienki, która zaopatrzona była w dwie przegrody prysznicowe. Alex odkręcił kran i weszli pod mocne strumienie na przemian zimnej i gorącej wody.
— Tak! — zawołał Yamamoto, przekrzykując szum prysznicu. — Już nawet teraz nie musi się pan obawiać nikogo! Ale czy w rzeczywistości musiał się pan kogokolwiek obawiać? Przecież bohaterowie kryminalnych powieści nie wstają ze stronic książek i nie rzucają się na autora!
— Na pewno… — mruknął Joe, trąc ramiona szorstką włochatą rękawicą. — Ale bywa i tak, że najpierw spotykam moich bohaterów w życiu, a potem dopiero wsuwam ich bezpiecznie między okładki.
Japończyk wyszedł spod prysznicu i otrząsając się sięgnął po prześcieradło kąpielowe.
— Słyszałem coś niecoś, ale nie wiem, ile jest prawdy w tym, co o panu opowiadają. Prowadząc szkołę judo, mam kontakt z policją i rozmaitymi zdumiewającymi ludźmi. Wiele mówi się o panu w niektórych kołach.
— Im więcej, tym lepiej! — Joe roześmiał się i także wyszedł spod prysznicu. Zakręcił wodę i zaczął się wycierać. — To bardzo przyjemne, kiedy o nas mówią. Wszyscy jesteśmy próżni na swój sposób, prawda? Nawet wtedy, kiedy szalenie nie lubimy naszej pracy. Ja na przykład nie napisałbym w życiu ani jednej strony kryminalnej powieści, gdybym miał inne źródło dochodu.
— Byłaby to wielka strata dla miłośników tego rodzaju lektury — Japończyk skłonił lekko swoją mokrą krótko ostrzyżoną czuprynę — ale nie myślałem o pańskich powieściach. Myślałem o pana wyjątkowym talencie, który oddał pan na usługi policji. Zdaje się, że należy pan do ludzi tego rodzaju, który najbardziej szanujemy u nas na Wschodzie: do tych, którzy interesują się poszukiwaniem prawdy, bez względu na to, w jakim zawodzie los pozwolił im pracować. Kto szuka prawdy, płynie po świętej rzece. Proszę mi wybaczyć tę odrobinę kalendarzowej mądrości. Mówią, że jest pan w stanie rozwiązać każdą zagadkę kryminalną. Joe znowu się roześmiał.
— Oczywiście, że mogę! — powiedział z rozbrajającą szczerością. — Jak dotąd, rozwiązałem wszystkie. Może dlatego, że prawdziwi zbrodniarze są o wiele bardziej prymitywni niż ci, których można wymyślić. W fantazji autora powieści kryminalnych istnieje teoretycznie nieskończona ilość kombinacji i zbiegów okoliczności utrudniających rozwiązanie. Tymczasem życie zawęża natychmiast ramy zbrodni i spłyca zagadnienie, a błędy zabójcy stają się jego biletem wizytowym. Wystarczy wtedy wyeliminować kilka ewentualnych możliwości i zbrodniarz ukazuje się w pełnym blasku, jak manekin wieczorem na witrynie sklepowej… — Znowu się roześmiał. — Teraz prawdopodobnie doszedł pan do wniosku, że być może płynę po świętej rzece, ale wiatr próżności nadyma moje żagle. Niestety nic na to nie mogę poradzić, że tak się układają dotąd moje stosunki ze światem zbrodni. Jestem przekonany, że nie ma mordercy, którego nie można odkryć… Rozłożył ręce przepraszającym gestem, a potem wziął grzebień i zaczai przeczesywać mokre włosy.
— A przecież… — powiedział doktor Yamamoto — istnieje możliwość… — Zastanowił się. — Zapomniałem, jak brzmi to określenie… W mojej ojczyźnie nie jest ono znane. Myślę o zbrodni… o zbrodni…
— Absolutnej?
— Właśnie! O zbrodni absolutnej. O ile wiem, jest to taka zbrodnia, której autor nie pozostawił żadnego punktu zaczepienia dla śledztwa, prawda?
— Tak. Ale taka zbrodnia jest niemożliwa. Musiałaby być popełniona przez człowieka posiadającego absolutne alibi i motyw zabójstwa, którego nie mógłby się domyślić ani odgadnąć nikt. A co najważniejsze, policja nie mogłaby ustalić, jak została popełniona ta zbrodnia. W przeciwnym wypadku pozostałby ślad, bo sposób popełnienia morderstwa jest sam w sobie bardzo interesującym śladem, który od razu eliminuje wielką ilość osób i obciąża niektóre. Zbrodnia absolutna byłaby z konieczności zbrodnią, która e l i m i n u j e w s z y s t k i c h m o ż l i w y c h z a b ó j c ó w , co już w założeniu jest absurdem. Nie może przecież zaistnieć sytuacja, w której mord został popełniony i nikt nie mógł go popełnić.
— Przyznam się, że niedokładnie zrozumiałem pana. Czy mógłby pan podać jakiś przykład podobnej sytuacji? Alex zastanowił się krótko.
— Podam panu najprostszy. Wyobraźmy sobie pokój, który posiada tylko jedno wejście, zamknięte od wewnątrz na klucz. Okna także są zamknięte, nigdzie nie ma najmniejszej szpary, tajemniczego przejścia. Tymczasem wewnątrz pokoju został zamordowany człowiek… powiedzmy, zastrzelony z bliska. Żeby uniknąć dodatkowych spekulacji wyobraźni dodajmy, że kilka osób usłyszało strzał i natychmiast zaczęło dobijać się do drzwi. To byłaby właśnie zbrodnia absolutna: trup w zamkniętym pokoju, do którego nikt nie mógł wejść, ani z którego nikt nie mógł wyjść… — Urwał i narzucił szlafrok na zaczerwienioną skórę. — Bo tylko taka zbrodnia, której okoliczności eliminują wszystkich możliwych zabójców, musi w y e l i m i n o w a ć w r a z z n i m i i m o r d e r c ę . Na szczęście taką zbrodnię mógłby popełnić tylko Diabeł… Oczywiście, ludzie miewają czasem zupełnie niesłychane pomysły, próbując zgładzić któregoś ze swych bliźnich. Ale z zupełnie zrozumiałych powodów nie mają one wiele wspólnego ze zbrodnią absolutną. Ludzie nie mogą działać poza prawami czasu i przestrzeni. Dlatego nie wierzę w zbrodnię absolutną, tak jak nie wierzę w Diabła!
— Widzę, że wiele rozmyślał pan nad tym… — uśmiechnął się doktor.
— Tak. Próbowałem kiedyś napisać książkę, w której mój detektyw poniósłby klęskę. Chciałem wymyślić taką zbrodnię, wobec której nawet najgenialniejszy mózg śledczy byłby zupełnie bezradny. I nie mogłem. Chciałem dać rozwiązanie przy pomocy listu samobójczego, napisanego przez zbrodniarza, który, powiedzmy sobie, był śmiertelnie chory na raka i postanowił wysłać przed śmiercią list do policji, wyjaśniający dokładnie, jak dokonał morderstwa. Niestety!.. Nic takiego nie da się wymyślić. Nikt nie napisał takiej książki i nikt jej nie napisze. Nie mówiąc jur. o życiu.
— Rozumiem. — Yamamoto pochylił głowę. — Problem ten przedstawia się mniej więcej tak, jak kwadratura koła.
— Właśnie. Muszę się. panu przyznać, że kosztowało mnie to kilkanaście bezsennych nocy. Książka taka byłaby czymś bez precedensu w historii powieści kryminalnych. Wreszcie doszedłem do wniosku, że bez pomocy nadprzyrodzonych sił takiej zbrodni popełnić się nie da. Więc pozostawiłem ją Diabłu i wyrzuciłem notatki.
*
Ale mylił się, bo w księdze jego życia już najbliższa karta zawierała spotkanie z Diabłem i ze z b r o d n i ą a b s o l u t n ą .
Lecz o tym nie wiedział jeszcze nawet sam Diabeł. Bo Diabeł nie wierzył w Joe Alexa, zupełnie tak samo, jak Joe Alex nie wierzył w Diabła.