— Czego chcę od ciebie? Nie wiem, czego chcę od ciebie. Gdybym wiedział, moglibyśmy za pięć minut pożegnać ten uroczy zakątek naszego kraju i odjechać do mniej uroczego Londynu, gdzie może udałoby mi się skończyć na czas tę koszmarną książczynę i odlecieć do Grecji… Ale przestałem w to wierzyć. Może, zamiast snuć marzenia, spróbujemy uporządkować to sobie.
— Będę uszczęśliwiony — mruknął Parker. — Kiedy uporządkujesz to, co masz do uporządkowania, odjedziemy natychmiast. Tak mówi mi przeczucie…
Westchnął i usiadł w fotelu naprzeciw biurka, przyglądając się z wyraźną niechęcią wężowi rodzaju męskiego, który spacerował w tej chwili po dnie klatki, dotykając co chwila głową szyby i rozglądając się, jak gdyby spodziewał się w tym znanym sobie otoczeniu znaleźć coś, czego dotąd nie widział.
Alex wyciągnął szufladę biurka, w której zauważył poprzednio czysty papier do pisania, wyjął jedną z kartek i położył przed sobą.
— Najpierw chciałbym wypisać sobie nazwiska wszystkich osób, które zamieszkują ten dom, a potem stwierdzić, gdzie były one w chwili popełnienia zabójstwa…
— Po co? — Parker oderwał wzrok od węża i spojrzał ze zniechęceniem na przyjaciela. — Przecież sam możesz zeznać pod przysięgą, że żadna z nich nie zabiła Irvinga Ecclestone.
— O Boże… — Joe wyjął chustkę i otarł pot z czoła. — Obiecałeś, że mi pomożesz. Nie przeszkadzaj mi teraz…
— Ale przecież… — Parker umilkł.
— Zacznijmy od służby… — Alex wyjął pióro — 1) Joseph Rice — lokaj 2) Martha Cowley — kucharka 3) Cynthia Rowland — pokojówka…
I ogrodnik. Jakże on się nazywa? Parker zajrzał do swojego notatnika.
— Field…
— Właśnie. 4) Ogrodnik Field. Kogo mamy dalej? Personel medyczny, jeżeli można tak ich nazwać. Czyli:
5) doktor Archibald Duke 6) Agnes Stone, pielęgniarka. Teraz następuje rodzina:
7) Joan Robinson 8) Nicholas Robinson.
Moglibyśmy jeszcze oczywiście dołączyć sir Alexandra Gilburne’a, któremu damy numer dziewiąty. I na tym zamkniemy naszą listę.
— Przecież w grę może wchodzić ktoś obcy? — powiedział Parker odruchowo.
— Sam powiedziałeś, że w grę nie może wchodzić n i k t … — Alex uśmiechnął się mimo woli i zaraz spoważniał. Spojrzał w okno. Nad pasmem porośniętych lasem wzgórz nadal trwało bezchmurne niebo nadchodzącego wieczoru, ale nagle urosło i zgasło na nim lekkie światło dalekiej błyskawicy.
— Burza… — Parker odetchnął głęboko. — Nareszcie. Oby tylko nie minęła nas i nie przeszła z boku… — Podszedł do terrarium, na dnie którego węże leżały teraz zwinięte i nieruchome. — Nawet te stworzenia straciły już siły, zdaje się… — Pochylił się nad nimi. — A to co?
Alex uniósł głowę znad kartki, na której kreślił w tej chwili małe, pozornie nic nie znaczące znaczki obok nazwisk.
— Co się stało? Znalazłeś coś?
— Tak. To wygląda jak wytrych. Ten wąż przy nim leży. Joe podszedł i spojrzał.
— Czy one nie gryzą? — zapytał zastępca szefa Wydziału Kryminalnego z .nieco dziecinną niepewnością, która dla Alexa, znającego jego bezgraniczną odwagę w walce z uzbrojonymi ludźmi, była nieomal wzruszająca. — Trzeba to jakoś wydostać…
— Spróbuję. — Joe otworzył drzwiczki klatki i wsunął przez nie rękę. Jeden z węży uniósł głowę i zasyczał…
— Uważaj! — powiedział Parker.
Alex wziął metalowy przedmiot do ręki i wtedy wąż uderzył. Głowa jego wystrzeliła błyskawicznie i zderzyła się z przegubem dłoni. Joe potrząsnął ręką. Wąż opadł na dno. Zasyczał cicho, a potem zaniepokojony cofnął szyję do drugiego uderzenia, sycząc nadal.
— Ugryzł cię! — Parker szybko zamknął drzwiczki. — Zaraz zadzwonię po naszego lekarza! — Ruszył ku drzwiom.
Alex zatrzymał go przeczącym ruchem głowy.
— One nie są jadowite. Poza tym nie ugryzł mnie.
— Pokaż…
Na grzbiecie dłoni były tylko dwa małe zaczerwienienia. Zęby, których uderzenie niosło śmierć żabom i jaszczurkom, nie zdołały przebić ludzkiej skóry.
— „Za mało sił masz, jesteś tylko Diabłem. Odrzuć kształt ludzki i oddal się pełznąc Na brzuchu twoim cętkowanym, wężu! Siła mych zaklęć rządzi nawet piekłem. Ty pierwszy poznasz moc ich…”
— powiedział Alex cicho.
Nad skałami znowu zabłysło. Rozległo się echo bardzo dalekiego gromu.
— O mój Boże… — Joe potrząsnął głową. — Czy wiesz, że w egzemplarzu następuje potem komentarz: „Grzmot i błyskawica nad skałami. Tenibrarum princeps. deviatiarum infirorum Deus, hunc Incubum in ignis eterni abisuin accipite… Skała pochłania go.” — Nigdy nie widziałem tylu błędów naraz, ile ich jest w tym jednym zdaniu łacińskim.
— O czym ty mówisz? — Parker sięgnął po trzymany przez Alexa kawałek obrobionego metalu. — O czym ty mówisz, Joe?
— Jest to fragment z piątego aktu sztuki Narodziny Merlina, której część przypisują Shakespeare’owi.
— Co? — Parker potrząsnął głową, obracając w palcach przedmiot.
— Jest to część…
— Słyszałem. Ale co to jest?
— Najprawdopodobniej klucz.
— Na pewno. Ma bardzo ciekawy wzór, jakby pasował do starego, skomplikowanego zamka. Ale wykonany jest niedawno…
— Tak. I jeżeli mamy postępować za twoją teorią: szalonego demonologa, który zabił swoją siostrę, to powinien pasować wyłącznie do drzwi pokoju, w którym umarła Patrycja Lynch… — powiedział Alex cicho.
— Co? — Parker spojrzał na niego szybko. — Nie pomyślałem o tym…
— Może wypróbujemy go od razu. — Joe wyciągnął rękę i wyjął klucz z dłoni przyjaciela. Potem podszedł do drzwi i spróbował przekręcić nim wyłamany zamek. — Tu na pewno nie pasuje…
Wyszedł na korytarz, po którym przechadzał się policjant w mundurze. Minął go i zbliżył się do drzwi pokoju, który wczoraj Gilburne wskazał mu jako pokój Patrycji.
— Jeżeli dobrze pamiętam rozkład pokoi, to chyba będzie ten…
Przystanął i zaczekał, póki Parker nie zrówna się z nim. Potem nacisnął klamkę i zajrzał. Klucz tkwił po drugiej stronie, drzwi. Wyjął go i wsunął do dziurki znaleziony w klatce wytrych. Zamek przekręcił się cicho, tam i na powrót.
— Działa! — Parker spróbował sam, potem wsunął klucz do kieszeni. — Przeklęta burza!
— mruknął. — Zapomniałem zupełnie o odciskach palców. To parne powietrze może nawet Diabła wyprowadzić z równowagi!
— Nie sądzę… — Joe włożył w zamek klucz, który znajdował się w nim poprzednio, potem zawrócił powoli w stronę gabinetu Irvinga.
— Jesteś już chyba absolutnie przekonany? — Parker zatrzymał się pośrodku pokoju. — Wszystko jest tak jasne, że nie wymaga ani słowa komentarza. Zabił ją, potem siebie. Był od dziecka uwrażliwiony na sprawy Diabła. Potem przeszło to w cichy obłęd. Ci spokojni starsi panowie mają czasem ciche, dziwne pasje. Ta pomieszała mu rozum. Zresztą n i c i n n e g o n i e m o g ł o s i ę s t a ć . Nikt go nie mógł zabić, a znaleziono w jego pokoju dowody wskazujące na to, że był jej mordercą.
— Właśnie… — powiedział Joe bardzo cicho. — Właśnie.
— Nie rozumiem? — Parker podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. —
Naprawdę przestaję cię rozumieć. Chyba po raz pierwszy w życiu przestaję cię rozumieć, i to tak zupełnie, że nie wiem, jak z tobą mówić. Człowieku! — mimowolnie podniósł głos. — Czy zdajesz sobie sprawę, w jak śmiesznej sytuacji znajdujemy się już teraz? Mamy wszystkie dowody samobójstwa, absolutne dowody morderstwa popełnionego przez szaleńca, mamy motywy jego działania i wiemy z absolutną pewnością, że ten człowiek m u s i a ł odebrać sobie życie. O co ci chodzi?!
— Przede wszystkim o to, żebyś przestał na mnie krzyczeć. A po drugie… — zawiesił na chwilę głos — w twoim wykładzie jest pewna mała luka.
— Luka? — Parker strzelił palcami. — Nie drwij ze mnie.
— Przede wszystkim — Joe wyprostował się — chciałbym ci zwrócić uwagę, że to ja od razu powiedziałem, do których drzwi pasuje ten klucz. Po drugie, i to jest najważniejsze, jeżeli przyjmiemy, że Irving Ecclestone był szaleńcem, to dlaczego p o z o s t a w i ł tak jasne ślady wskazujące na niego jako na mordercą siostry? Szaleniec (o ile dobrze rozumiem motywy postępowania tego rodzaju umysłu) starałby się ukazać wszystkim, że przekleństwo mające podziałać w dziesiątym pokoleniu zostało spełnione nie przez niego, ale przez Diabła. Dlatego nie bardzo rozumiem, po co dał nam tak dokładnie do zrozumienia, że to on, a nie Diabeł, zabił Patrycję Lynch? Przecież w pierwszym wypadku znaleziono odcisk nogi diabelskiej, odciski w Grocie, a portret sir Johna obrócił się twarzą ku ścianie. Sir John jest rzeczywiście osobą, dzięki której przekleństwo to zostało rzucone, i jego odwrócenie się, bez odcisków ludzkich palców na ramie obrazu, było sprawą efektowną, sugerującą działanie mocy nadprzyrodzonych, tak jak reszta niecodziennych zjawisk, o których już powiedziałem. Ale wobec tego skąd wziął się u Irvinga taki brak konsekwencji? Mógł przecież z łatwością ukryć w zupełnie niedostępnym miejscu i ów wytrych, którym, jak przypuszczasz, zamknął drzwi pokoju Patrycji kładąc jej własny klucz na stole po dokonaniu zbrodni — i owe drewniane klocki z odciskami diabelskich stóp. Nie zrobił tego, psując dokładnie i ostatecznie wszystkie efekty wynikające z poprzednich żmudnych i nieco teatralnych zabiegów. To wszystko razem nie wygląda przejrzyście, prawda?
— Nie chcesz chyba, żebym żądał od szaleńca absolutnej konsekwencji, Joe? — Parker rozłożył race. — Nie jestem psychiatrą. Ale myślę, że nawet dziesięcioletnie dziecko, gdyby przedstawić mu a) fakt, że nikt go nie mógł zabić i b) fakt, że miał te przyrządy przy sobie — musiałoby wysnuć tylko jeden wniosek.
— Wiem… — Alex skinął głową. — Niestety nie jestem dziesięcioletnim dzieckiem i nie chcę wierzyć temu, co widzę, ale chcę to zrozumieć. Nie gniewaj się na mnie o to.
Parker opadł na fotel.
— Nie gniewam się na ciebie o nic. To, że w tym zwariowanym domu zachowujesz się jak wariat, też mnie nie dziwi. Nic mnie nie dziwi. Ale mam wszystkiego dosyć. Prosiłeś mnie w imię przyjaźni, żebym zachowywał się razem z tobą jak wariat. Jesteś moim przyjacielem i przyszedł dzień, w którym zapragnąłeś to wypróbować. Będę z tobą do ostatniej sekundy, choćby nawet od jutra rana podwładni moi wybuchali głośnym śmiechem na mój widok. Rób, co chcesz. Ja i mój aparat jesteśmy do twojej dyspozycji. Ale zakreśl jakieś granice tego nonsensu, a kiedy zrozumiesz, że działasz poza prawami elementarnej logiki, wtedy poddaj się jak uczciwy, pokonany w uczciwej walce żołnierz, zgoda?
Joe nie odpowiedział. Patrzył w okno. Rozpoczynał się zmierzch. Na granicy wysokiego horyzontu, postrzępionego koronami drzew i wysoką iglicą skały, wyrósł ciemny, obłok, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. Daleki grom przetoczył się nisko i ucichł. Alex odwrócił się i podszedł do siedzącego. Zatrzymał się przed nim i kładąc obie ręce na poręczach fotela pochylił się nisko. Parker zobaczył jego szczupłą, bladą twarz, z której ani na chwilę nie zszedł wyraz bolesnego prawie wysiłku. Krótkie, niemal rude włosy zadrżały lekko, kiedy przez okno wpadł pierwszy parny podmuch.
— Czy znasz, Ben, takie uczucie, o którym mógłbyś powiedzieć tylko tyle, że coś jest „nie w porządku”?
Mówił bardzo poważnie i cicho, nieomal szeptem. Parker skinął głową.
— Myślisz o czymś nieokreślonym, o takiej myśli, której nie można uchwycić, ale o której wie się, że można ją w jakiś sposób skonkretyzować, tylko nie wiadomo, co to za sposób?
— Tak. Myślę o czymś takim, co człowiek dostrzega i co nie formułuje się w jego świadomości, ale tkwi gdzieś w głębi i nie daje spokoju. Co chwila mam wrażenie, że ten obraz wynurzy się i wtedy nagle wszystko zrozumiem w jednej sekundzie. A potem zapada się i jestem bezradny. Ale to przyjdzie, Ben. Ja wiem, że to przyjdzie. Ja nawet wiem, k i e d y doznałem tego uczucia! To było dwa razy.
— I nie umiesz określić niczego absolutnie?
— Nie. Poza tym, że wiem na pewno… — Urwał.
— Co wiesz? — Parker pochylił się mimo woli ku przodowi. — …wiem, że w obu wypadkach uczucie to nie miało n i c w s p ó l n e g o z I r v i n g i e m E c c l e s t o n e .