XVII. OBŁAWA NA TEGO, KTóREGO NIE BYŁO

Wszystko działo się tak szybko, że kiedy Joe starał się później odtworzyć wszystkie szczegóły tych kilku minut, przyszło mu to z największym trudem.

Wbiegł po schodach i znalazł się obok Joan.

— Tatusiu! Tatusiu!!! Otwórz!!!

Łagodnie, ale stanowczo odsunął ją i pochylił się do dziurki od klucza. Klucza nie było w niej. Chociaż na dworze trwał nadal słoneczny dzień, w pokoju paliło się światło. W niskim kręgu stojącej na biurku lampy Alex dostrzegł tylko to, czego nie chciał zobaczyć: głowę ludzka, opartą na powierzchni biurka, jak gdyby Irving Ecclestonc nasłuchiwał, przykładając ucho do leżących przed nim papierów. Twarz zwrócona była w kierunku przeciwnym do drzwi. Nie widział jej.

— Czy on tam jest? — zapytała Joan, gwałtownie chwytając powietrze.

Alex bez słowa przytaknął głową. W tej samej chwili Nicholas Robinson znalazł się przy nich. Na dole Joe usłyszał gwałtowne kroki, trzaśnięcie drzwiami, a potem te same kroki biegnące na górę.

— Wyważcie te drzwi! — krzyknęła dziewczyna histerycznie. — On tam jest, Nik! Wyważcie te drzwi! Czy słyszycie?

Joe odsunął się dla nabrania rozpędu. W tej samej chwili u wylotu schodów ukazał się Kempt w rozpiętym szlafroku ukazującym atletyczną pierś i mokre, niebieskie spodenki kąpielowe. W jednej ręce trzymał bębenkowy rewolwer, a w drugiej mały woreczek z nabojami, które idąc wsuwał pospiesznie do bębna.

Joe rzucił się na drzwi i odbił się od nich. Jęknęły głucho, ale nie drgnęły.

— Spróbujmy razem! — Kempt położył rewolwer na stole, obok kuli z kwiatami, i stanął przy nich. Wspólnie podparli ciężkie, dębowe podwoje. Rozległ się cichy skrzyp. Drzwi zadrgały, ale nie puściły. Uderzyli w nie prawie równocześnie ramionami. Z ogłuszającym trzaskiem jedna z obitych blachą listew pękła od wewnątrz i drzwi wygięły się. Ukazała się w ich górnej części wąska szpara. Joan stała pod ścianą, przyciskając dłonie do policzków mimowolnym gestem przerażonego dziecka.

— Jeszcze, razem! — Uderzyli z rozpaczliwą siłą, którą człowiek nie dysponuje, a która rodzi się w nim z niewiadomych źródeł, kiedy zachodzi konieczność. Zamek pękł i drzwi otworzyły się. Joe, który był pośrodku, wpadł do wnętrza pokoju i zatrzymał się łapiąc równowagę. To, co zobaczył, wystarczyło. Odwrócił się błyskawicznie i pochwycił Joan, która wpadła za nim, odpychając obu pozostałych mężczyzn.

— Proszę odprowadzić żonę, mr Robinson. Tu… stało się… To znaczy, pani nie powinna być tu teraz.

Dziewczyna znieruchomiała mu w rakach. Potem, nie spuszczając oczu z siedzącego, powiedziała cicho:

— On nie żyje, prawda? Może mnie pan puścić. Nie będę w niczym przeszkadzała… Joe puścił ją natychmiast i podszedł do biurka. Pochylił się, potem wyprostował.

— Pani ojciec umarł od razu… — Przełknął ślinę. — Muszę państwa poprosić, żebyście nie wchodzili tutaj. Przykro mi naprawdę, ale pani także nie… przynajmniej nie w tej chwili jeszcze… — Spojrzał na Nicholasa. — Musicie państwo wszyscy wycofać się z domu do ogrodu… najlepiej za domek ogrodnika. Jeżeli… jeżeli to nie było samobójstwo… morderca musi być jeszcze w domu. Dlatego pani nie może tu na razie pozostać. Panowie także nie .. Zobaczył Gilburne’a stojącego w rozbitych drzwiach. Sławny prawnik trzymał teraz laskę w lewej dłoni. W prawej tkwił niewielki pistolet małego kalibru. Przelotnie Joe pomyślał o tym, jak mało mówiło się pomiędzy tymi ludźmi o niebezpieczeństwie, a jak wiele każdy z nich musiał myśleć o nim, jeżeli w magiczny sposób na czterech mężczyzn znajdujących się w pokoju trzech miało broń przy sobie. A był jeszcze piąty… on także trzymał w zaciśniętej dłoni pistolet. Ale nie wystrzeli już z niego nigdy…

— Ja tu muszę zostać jeszcze przez chwilę… — powiedział wprost do Gilburnc’a. — A pan będzie łaskaw zejść do hallu i połączyć się z policją. Gdzie może być teraz doktor Duke? A może będzie jakikolwiek inny lekarz do uchwycenia. Niech natychmiast przyjeżdża. A państwo wszyscy musicie usunąć się teraz z domu… — Spojrzał na Joan, która odwracając głowę zaczęła płakać cicho ukrywszy twarz na piersi męża, który głaskał ją odruchowo po włosach i szeptał:

— Cicho, malutka, cicho, cicho, cicho…

— Chciałbym, żeby wszyscy obecni zebrali się za domkiem ogrodnika i nie oddalali się stamtąd. Jeżeli to nie jest samobójstwo, morderca musi być tu nadal i wtedy może zaistnieć niebezpieczeństwo… — Skina i na Nicholasa, który niedostrzegalnie przytaknął głową i wycofał się, prowadząc płaczącą dziewczynę.

Kempt wyszedł za nimi. W progu zatrzymał się na chwilę.

— Czy nie sądzi pan, że powinienem zostać tu. Jestem uzbrojony i… Joe potrząsnął głową.

— Nie. To jest sprawa policji. Niech pan pójdzie za nimi. Tam są trzy kobiety i może pan im być potrzebny, jeżeli zacznie się jakaś awantura… A gdzie pana broń?

— Boże! Położyłem ją na stole przy schodach! — Thomas wybiegł. Joe słyszał przez chwilę jego kroki na schodach. On sam podszedł również do drzwi i zatrzymał się. Na dole Gilburne mówił coś do słuchawki aparatu znajdującego się w hallu.

Alex zawrócił i rozejrzał się po pokoju. Potem podszedł do okna, odsunął ostrożnie storę okna i, otworzywszy je, wyjrzał. Było to okno wychodzące nie na wąwóz, lecz na główną aleję parku. Tuż pod nim znajdował się taras.

Zobaczył sierżanta Clarrence’a spacerującego spokojnie w odległości kilkudziesięciu jardów od domu. Pies kroczył przy jego nodze, jak gdyby łączyła ich obu niewidzialna nić, nie dająca się skrócić ani przedłużyć. Dostrzegł w dłoni policjanta matowy połysk ciemno oksydowanej lufy służbowego Smith Westona.

— Czy wszyscy są już poza domkiem ogrodnika? — zawołał Joe. Clarrence zatrzymał się.

— Tak, proszę pana.

— Poza tym nikogo nie zauważyliście?

— Nie, proszę pana.

— Dobrze. Zaraz zejdę.

Odsłonił drugie okno, wychodzące na przepaść i Diablą Skałę. Potem powoli podszedł do biurka. Przed Irvingiem Ecclestone i pod jego bezwładną głową leżało kilka kartek zapisanego papieru. Obok nich nie zakręcone wieczne pióro. Z boku kilka książek. Joe pochylił się szybko. Nie. Tym razem Diabeł nie chciał pozostawić swojej wizytówki. Ostrożnie, końcami palców uniósł starą, naciągniętą na cienką deseczkę okładkę książki. Bodin: Demonomanie des sorciers — wspaniały, rzadki egzemplarz pierwszego wydania z roku 1575.

Odszedł od biurka i rozejrzał się. Potem wyjął z kieszeni pistolet, który wsunął do niej atakując zamknięte drzwi. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w rogu pokoju i błyskawicznie skierował tam lufę.

Długi, zielony wąż pełznął powoli w górę po swoim sztucznym drzewku zasadzonym pośrodku terrarium. Na dnie, pomiędzy kamieniami leżał drugi wąż, zwinięty w kilka pierścieni, na których spoczywała głowa. Przez kilka chwil Alex patrzył na nic w milczeniu. Uczucie, które ogarnęło go, gdy usłyszał strzał, minęło teraz nagle, jak gdyby wydobył się ze złego snu. Do tej pory działał automatycznie, mówił, ale własne słowa nie docierały do jego świadomości, wiedział, że istnieje, że biegnie, uderza w drzwi, wydaje dyspozycje bezradnie patrzącym, przerażonym ludziom. Ale on sam trwał w stanie zupełnie nierzeczywistym. Stało się to, co się nie mogło stać. Nie mogło stać. Nie mogło stać… Potrząsnął głową. Życie wróciło wielką falą i w mózgu zapaliły się tysiące małych, przenikliwych żaróweczek. Znowu zabrzmiały w świadomości dzwonki alarmowe. Teraz musiał działać szybko, jak najszybciej. Spojrzał jeszcze raz na biurko. Ale nie oględziny były najważniejsze. Długa smuga krwi, płynąca od skroni zmarłego na biurko, a potem znikająca za jego krawędzią, zaczęła już krzepnąć. Joe uważnie zlustrował jeszcze raz pokój oczyma, starając się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Potem wyszedł i trzymając pistolet w ręce zaczął schodzić w dół, zatrzymując się, nasłuchując, z oczyma czujnymi i napięciem mięśni, które odczuwał w całym ciele.

Kiedy ukazał się na tarasie, nie dostrzegł nikogo poza sierżantem Clarrence’em, który w odległości kilkudziesięciu jardów od domu kontynuował swój spacer, zwalniając i przyspieszając, ale nie spuszczając oka z powierzonych sobie wejść. Joe, który wiedział, że Clarrence zmienia tempo, aby utrudnić celowanie ewentualnemu strzelcowi, odwrócił się i uważnie zlustrował wszystkie okna, które leżały w zasięgu jego wzroku. Potem ruszył w stronę sierżanta, mając nieprzyjemne wrażenie, że plecy urosły mu do rozmiarów ogromnej tarczy strzelniczej, w którą każde dziecko mogłoby bez wysiłku trafić. Ale równocześnie pragnął, żeby człowiek ukryty w domu (o ile w domu był ukryty człowiek!) zaczął przejawiać jakąkolwiek działalność albo stanął do walki. Wtedy wszystko byłoby jasne…

Szedł nie spiesząc się i zdając sobie sprawę, że nie kieruje nim zdrowy rozsądek, ale zwykły chłopięcy wstyd przed ukazywaniem obawy.

— Sir Alexander Gilburne połączył się z naszą komendą w hrabstwie. Za kilkanaście minut powinni tu być. Powiedzieli, że zawiadamiają natychmiast Londyn. Wygląda na to, że Scotland Yard kazał się informować o każdym wydarzeniu tutaj…

— Tak… — Joe stał z pistoletem w dłoni, czując teraz na plecach żar słoneczny, nie przemijający pomimo kończącego się popołudnia. — A doktor?

— Dzwonił też do aptekarza w Blue Medows. Doktor Duke zawsze jeździ tam na brydża w każdą niedzielę. Tym razem też był, ale poczuł się źle i odjechał o pierwszej, to znaczy przed trzema godzinami.

— Gdzie odjechał?

— Powiedzieli sir Alexandrowi, że do domu.

— Do domu? To znaczy tutaj?

— Tak, proszę pana. Może miał jakiś defekt po drodze, a może źle go zrozumieli?

— Dowiemy się. — Joe raz jeszcze ogarnął spojrzeniem martwe okna domu. — Myślę, że poprosimy sir Alexandra i pana Kempta, żeby trzymali straż przed domem. Obaj są uzbrojeni. A my wejdziemy razem z psem do środka. Nie trzeba tracić czasu…

Chciał dodać coś jeszcze, ale nie powiedział ani słowa, bo pomiędzy drzewami rozległ się charakterystyczny dźwięk motoru samochodowego pracującego na pierwszym biegu. Potem ucichł. Wóz wjechał na równy teren. Po chwili doktor Archibald Duke ukazał się. za kierownicą auta, którym przed trzema godzinami odjechał do Norford Manor z odległego o kwadrans drogi Blue Medows.

Загрузка...