Ujął Gilburne’a pod ramię i znowu ruszyli drogą pod drzewami…
— Co jeszcze może mi pan powiedzieć o służbie w Norford Manor?
— Niewiele. Ogrodnik Field, o którym wspominała przed chwilą Cynthia, to stary poczciwina, którego jedyna wadą jest może okresowe upijanie się. Ale robi to tak dyskretnie, że nigdy nie było z tym większych kłopotów. Po prostu zabiera ze sobą co pewien czas w niedzielę butelkę whisky do lasu i tam ją samotnie wypija. Potem odsypia to na łonie natury i wraca wieczorem do swojego domku. Tego rodzaju wyskoki zdarzają mu się tylko kilka razy do roku. Poza tym jest cichym, dobrym człowiekiem, który bardzo kocha kwiaty i Joan Robinson. Kiedy była jeszcze maleńka, uczył ją tajników sadzenia, podlewania i przekopywania grządek. Joan też bardzo go lubi i ile razy jest w Norford, tyle razy stary Field upija się lepszą whisky, niż gdyby to robił za własne pieniądze. Poza tym w domu pracuje od lat kucharka Martha Cowley, osoba różowa, tłusta, w miarę tępa i pobożna, która doskonale gotuje i czyta brukowe romanse o miłości i kłopotach arystokracji. Ma męża i dorosłego syna we wsi Norford, ale zagląda do nich rzadko, a oni też do niej nieczęsto. Lokaj Joseph Rice jest byłym lokajem Jakuba Ecclestone’a, który spędził z nim pół życia w koloniach. Po śmierci chlebodawcy wrócił do kraju i mieszka tutaj odtąd, będąc do dyspozycji Iryinga, którym opiekuje się, mimo swego wieku, jak małym dzieckiem. To wszyscy… — A lekarz i pielęgniarka?
Zanim sir Alexander zdążył odpowiedzieć, spoza zakrętu ścieżki wybiegła dziewczyna w białym, flanelowym dresie. Nawet w półmroku widać było, że biegnie miękko i lekko jak młode zwierzę, nie zdające sobie nawet sprawy z tego, że przyspieszenie ruchu ciała stanowi wysiłek. Na ich widok zwolniła i zatrzymała się.
— Dobry wieczór, wujka Alexandrze! Dobrze, że już wróciłeś! — Mimowolnie spojrzała na Alexa.
— To jest pan James Cotton, mój przyjaciel — powiedział Gilburne i wskazując dziewczynę, dodał — pani Joan Robinson.
Alex skłonił się. — Podziwiałem panią wiele razy… — powiedział z lekkim uśmiechem. — To musi być chyba wielka radość móc prześcignąć innych.
— I wielkie zmartwienie, kiedy to się nie udaje — Joan roześmiała się. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Jasne, prawie białe włosy przycięte były bardzo krótko w sposób, który tak lubili chłopcy starożytnego Rzymu. Zwróciła się do sir Alexandra: — Może nareszcie uda nam się zebrać czterech do brydża, jutro albo w niedzielę.
— Mam gościa… — adwokat spojrzał pytająco na Alexa. Dziewczyna także przeniosła na niego spojrzenie. Chociaż stała w tej chwili pozornie nieruchomo, nogi poruszały się niemal niedostrzegalnie w lekkim, swobodnym rytmie, jak gdyby w głębi lasu przygrywała im niedosłyszalna dla innych muzyka.
— Czy pan gra w brydża? — zapytała z bezpośredniością, którą jej babka uważałaby prawdopodobnie za impertynencje.
— Tak… — Joe skłonił głowę. — My, adwokaci, grywamy prawie wszyscy. Rozrywka brydżowa za częste nawet przypomina nasze profesjonalne sprawy.
— To za trudne dla mnie! — Joan roześmiała się. — Czy mam przez to rozumieć, że zagra pan z nami? Zagralibyśmy w czwórkę: pan, wujek Aloxander, Nicholas, to znaczy: mój mąż, i ja. Bez tego koszmarnego doktora, który gra najgorzej ze wszystkich ludzi na całym świecie! Zgoda, wujku? Powiedz prędko, bo muszą lecieć. Mam jeszcze trochę do przelecenia i parę minut gimnastyki przed kolacją.
— Na pewno damy sobie radę —— uśmiechnął się Gilburne.
— To znakomicie. Nie mówię. ,,do widzenia”, bo będę za parę minut wracała tędy. Już prawie ciemno…
I odbiegła swobodnym, długim krokiem, przyspieszając gwałtownie przed zakrętem ścieżki.
— Sympatyczna dziewczyna… — powiedział Joe, kiedy zniknęła.
— Tak. Jest bardzo miła. Gdyby tylko była trochę mądrzejsza. — Gilburne westchnął. — Obawiam się, że od szkolnych czasów nie przeczytała nic poza paroma kryminałami… To znaczy, chciałem powiedzieć…
— Chciał pan powiedzieć, że przypomniał pan sobie o procederze, z którego ciągnie dochody pański gość! — roześmiał się Joe. — Nie, nie obraziłem się… — Pochylił się do ucha Gilburne’a i szepnął: — Ja n i e n a w i d z ę powieści kryminalnych! Nie–na–wi–dzę.
—
Roześmiał się znowu. — Gdyby mi tylko przestali płacić za nie! I gdybym umiał robić cokolwiek innego. Ale wracajmy do naszych baranków. Mówiliśmy, zdaje się, o pielęgniarce i dok…
Raz jeszcze nie udało mu się usłyszeć, co myśli sir Alexander o opiekunach starej pani Ecclestone. Droga, która od pewnego czasu zaczęła się unosić coraz stromiej, zakręciła ponownie i oczom ich ukazało się nagle Norford Manor, wysoko, na krańcu szerokiej alei starych drzew, która wznosiła się ku domowi dwoma potężnymi, nieco skośnymi tarasami.
— To jest właśnie miejsce, o którym mówimy. Ale pytał mnie pan o pielęgniarkę. Nazywa się ona Agnes Stone i jest…
Tuż obok nich wyszedł z lasu na drogę wysoki młody człowiek, ubrany w luźny pąsowy sweter i czarne sztruksowe spodnie. Na nogach miał sandały, utrzymujące się na dwóch paskach, które przebiegały na krzyż oplatając palce. Luźne podeszwy zakłapały, kiedy wyszedł na drogę i może dlatego właśnie Joe zwrócił na nie uwagę, zanim spojrzał w twarz tego człowieka. A była to twarz o męskich, ostrych rysach, osadzona pod wysokim, prostym czołem i zakończona silnym, zawadiackim podbródkiem. Blask inteligentnych, szarych oczu gasiła jednak czerwona jak krew czupryna. Nawet w tym świetle Alex zorientował się, że są to najbardziej czerwone włosy ze wszystkich, jakie udało mu się dotąd widzieć. W prawej ręce młody człowiek niósł ostrożnie płótno napięte na wąski blejtram, a w lewej coś, co na pierwszy rzut oka przypominało składany statyw fotograficzny, ale posiadało więcej części. Przez plecy miał przerzuconą zwisającą na skórzanymi pasie dużą drewnianą skrzynkę z nie ostruganego drzewa, poplamioną farbami.
— Dobry wieczór, sir Alexandrze! — uśmiechnął się i zatrzymał obok nich.
— Pan Cotton — Gilburne przedstawił sobie obu mężczyzn. — Pan Cotton jest demonologiem, jak Irving — dodał — chociaż nie traktuje tego zawodowo. Z zawodu jest adwokatem, jak ja.
— Całe szczęście! — powiedział Nicholas z nieco komiczną gwałtownością. — Jeszcze jeden zawodowy maniak w tej okolicy, a nie zdziwiłbym ,się wcale, gdyby dobry Bóg doszedł do wniosku, że czas nareszcie z tym skończyć i grzmotnął jednym ze swoich podręcznych piorunów .w tę starą budę! Kiedy tylko Irving dowie się, że obchodzą pana diabły, natychmiast wsiądzie na miotłę i przyleci do Valley House, żeby zawrzeć z panem braterstwo. A potem nigdy już nie odczepi się pan od niego. To przerażający człowiek.
Joe nie odpowiedział, czując, że nic, co mógłby powiedzieć, nie byłoby na miejscu.
— Czyżby znowu jakieś małe nieporozumienie rodzinne? — Gilburne uśmiechnął się.
— Nieporozumienie! Nieporozumienie jest jedyną formą porozumienia z nim! — Nicholas niecierpliwie potrząsnął trzymanym w ręce przyrządem. — Och, gdyby nie był ojcem Joan! I gdyby nie kochała tak tego miejsca! I gdybym nie lubił tak tu malować! Nie zobaczyliby mnie tu nigdy!… Dzisiaj przy lunchu… — Zreflektował się nagle. — Ale po cóż wciągać w to jeszcze nieszczęsnych ludzi z zewnątrz… — Uśmiechnął się do Alexa, a Joe pomyślał, że rozumie, dlaczego Joan Ecclestone wyszła za mąż za tego rudzielca. Uśmiech Nicholasa był rozbrajający, niewinny i prześliczny jak uśmiech dziewczyny. — Wystarczy, jeżeli będzie pan musiał sam go zobaczyć…
— Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt — zdołał wtrącić wreszcie Alex. — Pan Irving Ecclestone jest znany jako prawdziwy autorytet.
— Och, zapewne! Autorytet w dziedzinie, która nikogo prawie nie interesuje poza nim samym i z której wnioski są bardziej abstrakcyjne niż moje skromne obrazki. Ja przynajmniej wiem, czego chcę od barwy i przestrzeni. A on? Nie wiem, po co żyją tacy ludzie? Chyba po to, żeby psuć innym radość obcowania z przyrodą w ich własnej ojczyźnie! Powinno się go wysiedlić na równik, żeby postudiował obyczaje czarowników murzyńskich. Byłby bardzo szczęśliwy. Nie mówiąc o mnie! Powiedział dzisiaj, że moje obrazy przypominają mu owe sławetne linie kreślone przez skazane czarownice w celi zamku Gultburg! Sławetne linio! Kto słyszał o nich? Kto słyszał o zamku Gultburg? Kto słyszał o nim, Irvingu Ecclestone, poza nim samym i jeszcze kilkoma takimi samymi… — Urwał i znowu się roześmiał. — Przepraszam pana!
I znowu Joe miał wrażenie, że nie mówi do niego dorosły mężczyzna, ale dziesięcioletni chłopiec, który wic, że popełnił małą gafę…
— Zachowuję się na pewno niedopuszczalnie — powiedział Nicholas z roześmianą miną.
— Ale ten człowiek wyprowadza mnie z równowagi. Na szczęście kiedy jestem zły, maluję lepiej. Gdybym go zabił, zostałbym chyba naprawdę niezłym malarzem!
— Co mu odpowiedziałeś na uwagę o owych liniach? — zapytał sir Alexander.
— Nic! I to właśnie jest najgorsze! Przemilczałem ten zamek i zająłem się sałatą… O, Joan! — Patrzył teraz na ciemną drogę za ich plecami.
Podbiegła i zatrzymała się, oddychając trochę szybciej, ale zupełnie nie zmęczona.
— Mam nadzieję, że nie bierze pan na serio tego, co mówi mój mąż o moim ojcu! — I ona śmiała się wesoło, pogodnie, pełna rozsadzającej ją radości życia.
— Skąd wiesz, że mówiłem o twoim ojcu?
— Po tym, co powiedział dzisiaj przy lunchu, wiedziałam, że spotkawszy wujka Alexandra nie wytrzymasz i powiesz mu o wszystkim. — Zwróciła się do Gilburne’a: — Ojciec powiedział mu, że jego obrazy przypominają…
— Och, mówiłem już o tym! Czy masz już dosyć biegania na dzisiaj? Cóż za zdumiewające upodobanie, które polega na miesiącach przygotowań i wyrzeczeń dla dziesięciu czy jedenastu sekund, podczas których trzeba poruszać się odrobinę szybciej niż kilka innych dziewczyn!
— Żadne zwycięstwo nie trwa dłużej — Joan ujęła go pod ramię. — A tu przynajmniej będę wiedziała na pewno, że jestem pierwsza, druga albo trzecia. A ty do końca życia nie będziesz wiedział, czy robisz właśnie to, o czym marzysz, czy jesteś w stadium wypracowywania jakiejś omyłki, z której potem miesiącami będziesz się wycofywał, szukając drogi wyjścia. A może po prostu ja lubię wygrywać?! — Roześmiała się. — Czy idziecie panowie do nas?
— Nie — Gilburne potrząsnął głową. — Twój ojciec nie wie jeszcze nic o przyjeździe pana Cottona i na pewno jest teraz zajęty. Zadzwonię do niego jutro rano.
— Tak, siedzi w swojej jaskini — Nicholas wskazał ręką narożne okno domu, w którym zapaliło się światło. — Jeżeli story są zasunięte w dzień, to znaczy, że pracuje. Odsuwa je tylko po zmroku. Nie znosi światła dziennego. I taki człowiek chce mówić o malarstwie!
— Nicholas! — powiedziała dziewczyna z pozorną ostrością, ale w głosie jej nie było gniewu. — Jeżeli panowie nie idą z nami, pożegnajmy się już. A jutro albo pojutrze musimy urządzić tego brydża. Może po lunchu w niedzielę, dobrze?… Nie ćwiczę przez trzy godziny po południowym posiłku. Więc o ile by to panom dogadzało, a Nicholas nie ucieknie mi gdzieś w plener… Alex skłonił się.
— Świetnie! — Gilburne skinął jej ręką. — Jutro zadzwonię do twojego ojca, a potem umówimy się. Myślę, że po lunchu w niedzielę. Dzień świąteczny na wsi jest przerażający, jeżeli się go czymś nic urozmaici. Dobranoc!
Zawrócili ku domowi. Po chwili, kiedy oddalili się trochę, Joe powiedział:
— Zdaje się, że pomiędzy teściem a zięciem nie kwitnie miłość rodzinna, która jest darem nieśmiertelnych bogów?
— Stanowczo nie. Na szczęście rzadko się widują. Stara pani Elizabeth także nie darzyła Nicholasa sympatią.
— A wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że ten chłopiec musi być lubiany przez wszystkich.
— Tak. Ja sam zresztą bardzo go lubię. Ale historia jego małżeństwa z Joan jest, jak by to powiedzieć… bardzo nowoczesna. Wzięli ślub trzy lata temu i zaskoczyło to wszystkich zupełnie. Joan pojechała do Londynu w odwiedziny do jednej ze swoich koleżanek, która była jej przyjaciółką na pensji, a obecnie jest młodą poetką. Stara pani nie widziała niczego niestosownego w tej wizycie, a zresztą Joan miała wtedy osiemnaście lat i była już dorosła, chociaż nikt nie przyjmował tego do wiadomości, może dlatego, że bieganie, bez względu na to, jak na nie spojrzeć, jest namiętnością typu szkolnego. A więc Joan pojechała do Londynu w sobotę rano, a w poniedziałek wieczorem wróciła mężatką. Nie przywiozła ze sobą męża. Przyjechała tylko po swoje osobiste rzeczy. Powiedziała spokojnie, że jej ukochany jest genialnym malarzem, że kocha go, a poza tym nie chce niczego od ojca i babki, jest pełnoletnia i mogą jej decyzję przyjąć jak chcą. Zresztą jest już mężatką. Na pytanie, jak długo zna swojego męża i dlaczego nie był w jej domu, odpowiedziała, że byłoby to dla niego bardzo trudne, bo znają się od soboty, więc musiałby chyba przewidzieć, że ją chce poznać. Ojciec i babka pomyśleli w pierwszej chwili, że to żart. Ale przestali tak myśleć, kiedy pokazała im świadectwo ślubu i stwierdziła, że nazywa się Joan Robinson. Wtedy babka wpadła w rozpacz i rozgniewała się strasznie. A proszę, mi wierzyć, że gniew starej pani Elizabeth naprawdę był straszny dla człowieka, który miał mu stawić czoło. Ale trafiła na swoją własną krew. Byłem przy tym. Elizabeth siedziała przykuta do swojego fotela na kółkach i ziała ogniem jak forteca, a Joan stała przed nią bardzo blada, ale bardzo spokojna, a kiedy babka przestawała na chwilę mówić, żeby nabrać oddechu, dziewczyna powtarzała w kółko, że go kocha i jest jego żoną. Irving stał z boku i nie wiedział, jak się zachować, bo wszystko to, co mógłby powiedzieć i pomyśleć w ciągu godziny, jego matka wypowiada w pół minuty. Wreszcie Joan zakręciła się na pięcie i bez słowa odeszła. Zaraz potem odjechała. — A jak się to skończyło?
— Koniec był taki, że wszystkie prognozy babki okazały się mylne. Joan i Nicholas kochają się jak gołąbki od trzech lat i jedno żyć nie może bez drugiego, chociaż mają tak różne zainteresowania. A co jest najcharakterystyczniejsze dla babki Ecclestone, to fakt, że gdy wyczerpała wszystkie możliwości rozbicia tego małżeństwa, przeprowadziła wnikliwy wywiad (do którego zapędziła zresztą mnie!) i zorganizowała w niewidzialny sposób karierę Nicholasa. Jest on w opinii wielu krytyków bardzo zdolnym malarzem. Ale wie pan przecież, jak wielu zdolnych przymiera głodem na poddaszach. Nie wystarczy umieć, ludzie muszą się o tym dowiedzieć, i to z miarodajnych ust. Fortuna Ecclestone’ów została użyta tak dyskretnie, że ani Joan, ani Nicholas nie mają o tym pojęcia. Nawet Irving nie zdaje sobie z tego sprawy. W każdym razie w krótkim czasie Nicholas Robinson zebrał sporo doskonałych recenzji, jedna z czołowych galerii zaproponowała mu urządzenie wystawy jego płócien, a dochody tego młodego człowieka wzrosły w ciągu roku chyba tysiąckrotnie. Ponieważ sam brałem udział w tej akcji, muszę panu powiedzieć, że nauczyłem się niejednego, jeżeli chodzi o krytykę i kreowanie przez nią nowych talentów. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, kiedy się widzi, jakie kryteria tkwią na dnie tych spraw i jak mało mają one wspólnego z tym, co myśli publiczność. Ale publiczność jest po to, żeby ją wprowadzać w błąd, i zdaje się, że sama tego pragnie. W wypadku Nicholasa zresztą wielu bezinteresownych znawców wyraża się o nim jak najlepiej… Ale jego stosunki ze starą panią uległy innemu zwrotowi. Nicholas przyjechał tu dopiero po roku małżeństwa z Joan. Ona także zawitała tu wtedy po raz pierwszy od owej pamiętnej kłótni. Działo się to na krótko przed ostatecznym atakiem paraliżu, który uczynił ze starej pani to, czym jest w tej chwili. Obawiam się, że zarówno strój, jak i sposób bycia Nicholasa musiały podziałać bardzo ujemnie na babkę. Ale nie to było najważniejsze. Cios przyszedł z innej strony. Pani Elizabeth, wychowana w elżbietańskiej tradycji, uważała, że dzieci są pierwszym i najświętszym obowiązkiem kobiety i jej największą radością. Tymczasem przy obiedzie Joan powiedziała, że nie chce mieć dziecka jeszcze przez szereg lat, bo zmąciłoby jej to wszystkie plany, a chce i musi zostać kiedyś właścicielką złotego medalu olimpijskiego. Babka nie odezwała się na to słowem. Ale, co gorsza, Nicholas dodał zdawkowo, że dziękuje Bogu co dnia za rozsądek swojej żony, bo on dzieci nigdy nie chce mieć i nic może znieść ich widoku. Dodał, że produkowanie przyszłych nieboszczyków, których krótkie życie składa się zwykle z trosk i lęków w nieskończenie większym stopniu niż z zadowolenia i rozkoszy, jest zbrodnią, za którą nie chce brać odpowiedzialności. I na to także babka Ecclestone nie odezwała się słowem. Ale wydaje mi się, że w owej chwili pękła nić, która wiązała ją z małą. Dla Elizabeth Ecclestone dzieci nie były wszystkim. Umiała zajmować się interesami i prowadziła życie w kilku aspektach. Ale kobieta, która potrafiła odrzucić święte posłannictwo macierzyństwa dla medalu za najszybsze przebiegnięcie stu metrów półnago przed rozwrzeszczanym tłumem, musiała wydać się jej niemal potworem. Nie chcę myśleć nawet o tym, co pomyślała o Nicholasie. Ale na pewno odbiło się to na jej decyzji sporządzenia nowego testamentu…
— Czy Joari Ecclestone ma twardy charakter?
— Tego bym nie powiedział. Jest wesoła, szczera i bezpośrednia. Ale dziedziczy po nich wszystkich fanatyczne umiłowanie raz obranego celu. Ta młodziutka, śliczna dziewczyna żyje jak mnich, jada w ściśle określonych porach ściśle określone potrawy, nie tknęła alkoholu, wychodzi z pokoju, gdzie przy zamkniętych oknach ktoś ośmieli się zapalić papierosa, dzień spędza niemal z zegarkiem w ręce, studiuje swoje ciało, ulepsza je, bada, wypróbowuje, jak gdyby było ono jedynie przyrządem służącym do celu, którym jest ten nonsensowny medal. Te trzy godziny po lunchu są jedyną porą, kiedy przypomina normalną młodą kobietę. Zresztą jedyne jej rozrywki to brydż, taniec i powieści kryminalne. Ale sama mówiła mi, że choćby powieść była najciekawsza i brakowałoby jej nawet jednej kartki do rozwiązania zagadki, odkłada ją punktualnie o jedenastej i gasi światło, bo wstać musi o siódmej, a osiem godzin snu jest normą, z której nie wolno urwać ani minuty. Tak, Irving Ecclestone byłby z niej dumny, gdyby mógł zrozumieć, jak bardzo jest podobna do niego. Szli teraz w zupełnym mroku. W luce pomiędzy konarami nad głową Alex dostrzegł dużą, błyszczącą gwiazdę.
— A czy mąż pani Joan także chodzi spać o jedenastej? — zapytał obojętnie, jak gdyby szukając tematu do przedłużenia rozmowy.
— Nie. Myślę chwilami, że może oni jedni, spośród wszystkich znanych mi ludzi, odkryli tajemnice; szczęśliwego małżeństwa. Zawiera się ona w jednym słowie: tolerancja. Nicholas żyje tak, żeby mógł dobrze malować, a ona żyje tak, żeby mogła dobrze biegać. I jedno nie zmusza drugiego do zmiany trybu życia.
— Wspominał pan, że w testamencie pani Ecclestone istnieje klauzula, która może wydziedziczyć Joan. Teraz wspomniał pan przed chwilą, że to, co powiedzieli oboje podczas owego lunchu przed dwoma laty, mogło wpłynąć na przyspieszenie sporządzenia tego testamentu. Naprawdę chciałbym się czegoś o tym dowiedzieć.
Te ostatnie słowa nie były już wypowiedziane tak niedbale. Alex zatrzymał się. Stali przed furtką muru otaczającego Valley House.
Sir Alexander pchnął lekko furtkę i zrobił miejsce dla swego gościa. Weszli na łąkę biegnącą ku domowi. Przez chwilę szli w milczeniu. Niespodziewanie sir Alexander zatrzymał się i opierając się na lasce spojrzał w twarz Alexa oświetloną wschodzącą pełnią księżyca. Kiedy zaczai mówić, głos jego był cichy, ale słowa brzmiały stanowczo.
— Proszę mi wierzyć, że na niczym w życiu nie zależy mi tak, jak na odkryciu przyczyn śmierci Patrycji Lynch. I nie gra tu roli zemsta. Są powody ważniejsze niż zaspokojenie nienawiści na tym świecie… Ale nawet za cenę ujawnienia tych przyczyn nie mógłbym przekroczyć kodeksu etycznego mojego zawodu. Jestem zobowiązany do tajemnicy przez osobę, która powierzyła mi swój testament. I chociaż osoba ta jest umarła za życia, to jednak nie mogę tego zrobić do dnia, kiedy przestanie bić jej serce.
— Rozumiem pana… — Joe skinął głową. — Ale niezupełnie. Czy gdyby policja prowadziła dochodzenie w sprawie morderstwa i zażądała wglądu w testament, także nie czułby pan, że powinien pan usłuchać tego żądania?
Gilburne przez chwilę nie odpowiadał, potem potrząsnął głową.
— Nie miałbym wówczas wyboru… — powiedział niepewnie. — Jako prawnik mógłbym odmówić nawet policji wglądu w dokumenty powierzone mojej opiece. Ale prawdopodobnie nie zrobiłbym tego, bo w takiej sprawie jak morderstwo istnieje tylko jeden uczciwy stosunek do sprawy: dopomóc w odnalezieniu mordercy, kiedy prawo tego od nas żąda. Niestety pan nie reprezentuje prawa, a ja mam trochę żenującą świadomość, że to ja zażądałem od pana pomocy i to ja właśnie jestem osobą, która na własną rękę próbuje rozwikłać tajemnicę. I dlatego nie mogę panu pokazać tego testamentu.
Weszli do domu i zatrzymali się w sieni, oświetlonej starym kandelabrem, obecnie przerobionym i zaopatrzonym w wąskie, podobne do świec żarówki elektryczne. Joe wahał się przez chwilę. Nie lubił kłamać, a czuł, że to, co za chwilę powie, będzie odpowiadało prawdzie zaledwie w połowie. Ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko jedno. Odnaleźć Diabła, zanim uderzy po raz drugi. Nabrał głęboko powietrza i powiedział swobodnie.
— Myli się pan w obu punktach. — Sięgnął do kieszeni marynarki. — To jest moja legitymacja, podpisana przez podsekretarza stanu i szefa municypalnej policji. Po drugie, przyjeżdżam tu wprost ze Scotland Yardu, po odbyciu konferencji z zastępcą szefa Wydziału Kryminalnego. Prowadzę tu jak najoficjalniejsze śledztwo. Zresztą już u mnie w donn: powiedziałem panom, że nigdy nie działam bez zgody policji.
Schował legitymację do kieszeni.
— Więc pan jest pracownikiem Scotland Yardu? A przecież wszyscy twierdzą, że… Joe położył palec na ustach.
— To tajemnica. Mogę pana zapewnić, że legitymacji tej nie widział jeszcze nigdy nikt spoza personelu policyjnego… — Odetchnął z ulgą. Wszystko, co mówił, stawało się coraz prawdziwsze. — Chciałbym dodać, że jestem przekonany o bardzo podejrzanym wyglądzie tej sprawy. Przyczyn śmierci pani Patrycji Lynch w żadnym wypadku nie można uważać aa wyjaśnione. I dlatego jak najoficjalniej raz jeszcze proszę pana o pokazanie mi kopii tego testamentu, zdając sobie sprawę, że zawiera bardzo cenne informacje dotyczące dziedziczenia fortuny Ecclestone’ów, sprzeczności interesów spadkobierców i tak dalej. Nie wyobrażam sobie, abym mógł bez jego znajomości posunąć się chociaż o krok dalej w moich teoretycznych rozważaniach.
— Ale przecież treść testamentu jest nie znana spadkobiercom…
— Na razie wiem już, że zna ją pan i stara pani Ecclestone, a poza tym dwóch świadków. Kim byli świadkowie?
— Testament podpisała pielęgniarka Stone, po złożeniu przyrzeczenia, że zachowa jego treść w tajemnicy, a poza tym mój stary Austin, na tych samych warunkach. Ale ręczę, że nie zdradzili się nikomu.
— Proszę bardzo! A więc już cztery osoby z tego niewielkiego grona znają jego treść!
— Tak. — Gilburne narysował w zamyśleniu końcem łaski koło na kamiennej posadzce.
— Ale żadna z tych. osób nie poznała prawdy na skutek mojej niedyskrecji…
— Panie mecenasie… — Joe mówił spokojnie, ale dobitnie. — Wydaje mi się, że wszystkie pana skrupuły rodzą się z przekonania, że skoro pan sam zaczął odgrzebywać tę sprawę, nie ma pan prawa gwałcić przy tym etyki zawodowej. Otóż, po pierwsze: etyka zawodowa nigdy nie może służyć do tego, aby przeszkadzać prawu w wykrywaniu zbrodniarzy, a po drugie… proszę mi wybaczyć, ale pana osobiste zainteresowanie śmiercią pani Lynch jest dla mnie sprawą drugorzędną. Najważniejsza jest i będzie tutaj sprawiedliwość.
Gilburne spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami. W mdłym świetle zakurzonych żarówek kandelabra Joe miał wrażenie, że dostrzega rumieniec na jego twarzy. Ale po chwili rysy adwokata złagodniały.
— To, co pan powiedział, zmienia chyba sytuację… Jest pan przedstawicielem prawa i chce pan zobaczy ten dokument. Dobrze, pokażę go panu, chociaż znam go na pamięć i nie widzę w nim niczego, co panu pomóc. Obym się mylił.