W chwili kiedy Agnes Stone weszła do pokoju, za wzgórzami uderzył piorun i pierwsze krople deszczu zatrzepotały na szybach. Parker odwrócił się szybko, by zamknąć okno, i równocześnie pomyślał, że gdyby panna Stone była mordercą, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej efektowne ukazanie się jej na scenie wypadków.
Agnes ubrana była nadal w biały, nieposzlakowanej białości fartuch i biały czepek, włożony z lekką, dopuszczalną, kobiecą kokieterią na płomiennorude włosy. Na pewno nie była brzydka — pomyślał Alex — ale nazbyt schludna, jak gdyby ta schludność nie była zwykłą cechą człowieka, ale człowiek był dodatkiem koniecznym do ukazania czystości, która bez obecności ciała nie mogłaby się objawić. Ruchy dziewczyny także były ograniczone do koniecznych wymiarów. Stanęła spokojnie w drzwiach i skinęła głową, a potem trwała zupełnie nieruchomo, póki Joe i nie zaprosił jej szerokim gestem do zajęcia miejsca. Nie rzuciła nawet okiem w kierunku biurka, przy którym tak niedawno rozegrała się tragedia. Podeszła i usiadła wyprostowana, z nogami dokładnie złączonymi w kolanach i stopami równo, tuż obok siebie dotykającymi dywanu.
— Miss Agnes Stone, prawda? — powiedział Joe z uśmiechem. — Miałem przyjemność być przedstawiony pani, o ile mnie pamięć nie zawodzi?
— Tak, proszę pana. — Raz jeszcze pochyliła głowę. Biały czepek zaszeleścił cicho.
— Pani była świadkiem testamentu starej pani Ecclestone, czy tak?
Joe zadał to pytanie tak swobodnie i najwidoczniej było ono tak nieoczekiwane, że Agnes mimowolnie uniosła głowę i spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem, które natychmiast minęło.
— Tak, proszę pana.
— Czy nie mówiła pani o tym z nikim?
— Nie, proszę pana. Przyrzekłam, że zachowam tajemnicę.
— Czy jest pani tego absolutnie pewna?
— Tak, proszę pana.
— Nawet w domu, w czasie urlopu, w rozmowie z rodziną?
— Nie mam rodziny, proszę pana. Poszłam do szkoły pielęgniarskiej z domu podrzutków.
I znowu absolutny brak intonacji, jak gdyby dom podrzutków albo zupełny brak krewnych należały; do całkiem drobnych, obojętnych spraw jej życia.
— Rozumiem. Więc może pani stwierdzić z całą pewnością, że nigdy nikomu, w żadnych okolicznościach, nie powierzyła pani nawet fragmentu tej tajemnicy?
— Tak, proszę pana.
— Czy mogłaby nam pani pokrótce opowiedzieć, jak przebiegło popołudnie w domu od chwili, powiedzmy, ukończenia lunchu?
— Tak, proszę pana. Zaraz po posiłku zmierzyłam ciśnienie i temperaturę chorej.
Wszystko było w porządku, więc poczytałam jej trochę, tak jak zawsze to robię. Słońce było bardzo silne i zatrzymałam u w pokoju, a potem wywiozłam na taras, kiedy pochyliło się trochę. Przygotowywałam sok pomidorowy i odstawiłam go, a później spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że już czas go podać. Wtedy weszłam do pokoju i usłyszałam wystrzał na górze. A ponieważ widziałam z daleka kilka osób w głównej alei, więc wybiegłam i zawołałam… A potem już pan wie, prawda?
— Tak. A o której pan Kempt udał się do basenu?
— Trudno mi powiedzieć dokładnie, proszę pana, bo oczywiście nie spojrzałam na zegarek, kiedy przechodził. Ale zauważyłam go, bo wyszedł w szlafroku i powiedział coś przechodząc. Nie pamiętam dokładnie słów, ale powiedział, że jest duży upał, a ja oczywiście odpowiedziałam, że tak, że jest bardzo duży i chyba będzie burza. Potem pan Kempt poszedł przez trawnik do basenu. To było może na kwadrans przed wystrzałem, a może trochę mniej. Nie potrafię dokładnie określić, proszę pana.
— A potem ani na krótko przedtem nie widziała pani już nikogo ani w domu, ani w ogrodzie?
— Tak, proszę pana. W chwilę po panu Kempcie wyszedł na taras pan Ecclestone, to znaczy pan Irving Ecclestone.
— Tak?!… — Parker zbliżył się ku niej i zatrzymał. — Proszę nam dokładnie opowiedzieć, jak wyglądał i co mówił, jeżeli coś mówił.
— Wyglądał tak jak zwykle, proszę pana… to znaczy chcę powiedzieć, że nie zauważyłam w nim nic niezwykłego. Wyszedł na taras i zapytał mnie, czy pani Joan już wróciła. Powiedział chyba tak: „Agnes, czy nie widziała pani tu mojej córki?”, a ja odpowiedziałam, że nie i że w domu nie ma nikogo. Wtedy kiwnął głową, a potem podszedł do fotela, pochylił się nad starszą panią i zdaje się, że powiedział „moja kochana”, ale nie mogłabym przysiąc, bo mówił bardzo cicho wtedy. Potem wyprostował się i wszedł do domu.
— Czy nie wydało się to pani dziwne?
— Nie, proszę pana. Pan Irving w ogóle zachowywał się trochę inaczej niż inni panowie w jego wieku i na jego stanowisku, jeżeli wolno tak powiedzieć. Miał bardzo nierówne usposobienie. Czasami przychodził do pokoju starszej pani, siadał naprzeciw niej i próbował z nią rozmawiać albo głaskać ją po ręce. a czasami mijał tydzień albo dwa tygodnie i zdawał się przez ten czas zupełnie jej nie dostrzegać. Więc nie mogłam przewidzieć… Gdybym mogła…
Rozłożyła ręce krótkim, oszczędnym ruchem, który najprawdopodobniej miał oznaczać, że wówczas zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, aby zapobiec owemu nonsensownemu z punktu widzenia jej racjonalistycznej psychiki samobójstwu.
— Ile pani ma lat? — Joe zapalił papierosa i uśmiechnął się do niej. Agnes nie odpowiedziała uśmiechem.
— Dwadzieścia osiem, proszę pana.
— To pierwsza pani posada, tak?
— Tak, proszę pana. Przyszłam tu prosto ze szkoły pielęgniarskiej.
— A jak ma pani zamiar ułożyć swój los po… mówmy szczerze, śmierci pani Ecclestone?
— Pani Ecclestone czuje się w tej chwili, jeżeli wziąć pod uwagę jej chorobę, zupełnie dobrze, proszę pana.
— Och, oczywiście. Ale mam na myśli, że jest pani o pół wieku młodsza od niej i ta posada nie będzie wieczna. Czy ma pani jakieś plany życiowe?
— Tak, proszę pana. Odłożyłam trochę pieniędzy tutaj. Mam plany jak każda kobieta: chciałabym wyjść za mąż i mieć dzieci.
— A… czy kocha pani kogoś? Agnes zarumieniła się nagle.
— To chyba nie należy do sprawy, prawda, proszą pana?
— Och, staramy się wiedzieć jak najwięcej o was wszystkich. Policja to przecież nie prywatni znajomi. Można nam śmiało odpowiadać na wszystkie pytania.
Rumieniec zniknął powoli.
— Tak, proszę pana. Rozumiem, proszę pana. Nie, nie kocham jeszcze nikogo, ale pewnie bardzo bym chciała pokochać, bo przecież nikt nie chce przeżyć życia samotnie. Nie miałam rodziców ani rodziny, więc tym bardziej, proszę pana, chciałabym mieć swój kąt na świecie i swoich bliskich.
— Rozumiem doskonale. A co się z panią dokładnie działo po moim wbiegnięciu na taras? Myślę o tym, co się z panią działo, kiedy wbiegłem na schody? Zdaje się, że nie weszła pani za nami, prawda?
— Nie, proszę pana. Kiedy pani Joan, pan, pan Nicholas i pan Kempt minęli mnie, wbiegłam za wami do hallu, ale potem zatrzymałam się, bo pomyślałam, że jeżeli ktoś strzela w domu, to może być jakieś niebezpieczeństwo jeszcze, a ja odpowiadam za starszą panią, która przecież nie może się ruszyć. Więc zawróciłam na taras i stanęłam obok niej. Wtedy sir Alexander Gilburne też wszedł na taras, a ten policjant zawołał, żebym wytoczyła wózek ze starszą panią za domek ogrodnika. Więc zrobiłam to i zostałam tam do czasu, kiedy przyjechały samochody z policją i można już było wrócić do domu.
Alex pokazał jej klocki i klucz. Agnes Stone dwukrotnie przecząco potrząsnęła głową. Nie, nie widziała ich nigdy. Parker odprowadził ją do drzwi i zawrócił. Na twarzy miał wyraz strapienia.
— O co ci właściwie chodzi, Joe? Przecież, szczerze mówiąc, nie warto przesłuchiwać nikogo z nich. Kogo mam przesłuchiwać? Czy był sens rozmawiać z tą pielęgniarką, która przez cały czas była na tarasie, weszła na kilka sekund do pokoju na parterze i wybiegła słysząc strzał, co sam zresztą dokładnie obserwowałeś? Przecież nie mogła w żaden sposób wbiec na górę, zabić Ecclestone’a, włożyć mu pistolet do ręki po uprzednim wytarciu swoich odcisków, położyć klucz od pokoju na jego biurku, zamknąć te drzwi innym kluczem, zbiec na dół, ukryć ten klucz, wybiec na taras i krzyknąć do was! A poza nią nie było nikogo w domu, nie było, Joe! Kogo mam podejrzewać poza tym? Nie ją przecież, bo jakiż motyw do zabijania ludzi może mieć ta dziewczyna, która absolutnie nie mogłaby z tego czerpać najmniejszych wyobrażalnych korzyści? Zresztą nie mogłaby tego zrobić, bo nie uruchomiono tu żadnych wynalazków służących do chytrego uśmiercania na odległość. Pozostają nam jeszcze ludzie, k t ó r z y r a z e m z t o b ą i s i e r ż a n t e m C l a r r e n c e ’ e m znajdowali się w parku w chwili strzału. A innych w ogóle nie było na tym terenie. Pies wywęszyłby ich. Drzwi pod obserwacją, wszystkie kraty nienaruszone! To obłęd, Joe!
— Nie wiem… — Alex rozłożył ręce. — Widocznie liczę na cud… sam zresztą nie wiem na co…
I ku absolutnemu zdumieniu Parkera uśmiechnął się lekko.
— O Boże… — urzędnik Scotland Yardu westchnął. — Czy chcesz mi powiedzieć, że któryś z tych ludzi mógł być w dwu miejscach naraz?
— Że człowiek nie może być w dwu miejscach naraz… — powiedział sennie Alex — jest naturalne i logiczne, ale nie dla świata cudów. Wielokrotnie czytałem wzmianki o tym; nawet w życiorysach Świętych Pańskich. Poza tym mamy do czynienia z Diabłem. A jeżeli Diabeł potrafi przenosić powietrzem samego Chrystusa, to chyba z o wiele większą łatwością może przenosić i innych…
— W tym wypadku — mruknął Parker — poleciłbym ci wstąpienie do któregoś z bractw religijnych albo zamieszkanie w jednym z tych ślicznych hiszpańskich klasztorów… Tam można spokojnie rozważać tego rodzaju możliwości, nie trzymając przy tym na nogach bez sensu i bez powodu sił policyjnych Jej Królewskiej Mości.
— Zapewne… — Joe pokiwał głową. — Chyba będę; musiał zrobić tak w końcu! — Ale najpierw chciałbym przesłuchać doktora Archibalda Duke’a. Bardzo interesuje mnie ten człowiek, o wiele bardziej, niżby można to było przypuszczać z jakże dowcipnych wypowiedzi moich starych przyjaciół, z którymi tyle razy stawaliśmy wobec rozmaitych zagadek i zagadeczek tego najweselszego ze światów…
I Parker znowu dał za wygraną.
*
Doktor Archibald Duke nie był w tym samym doskonałym nastroju, w jakim Joe oglądał go, kiedy widzieli się po raz pierwszy. I wystarczyło kilku wstępnych zdań, aby nabrał przekonania, że nerwowość młodego lekarza nie jest spowodowana wyłącznie tragicznym wypadkiem, jaki miał miejsce przed niedawnym czasem.
Za zamkniętymi oknami ulewa grzmiała po stromych skałach wąwozu i bębniła w szyby. Gęsto uderzające pioruny i blask błyskawic rozdzierający ciemne już zupełnie niebo wynurzały pokój z półmroku i topiły ponownie w cieniu leżącym poza kręglom lampy na biurku.
— Gdzie pan był od chwili, kiedy wyjechał pan z Blue Medows? Chodzi mi o to, co pan robił od czasu, kiedy opuścił pan Blue Medows, aż do chwili, kiedy zobaczyliśmy pana na zajeździe Norford Manor.
— Reperowałem samochód… — Doktor Duke wzruszył ramionami. — Popsuł mi się w lesie i nie bardzo wiedziałem, co robić. Trudno mi go było pozostawić, a poza tym nie spieszyło mi się, więc otworzyłem maskę i zacząłem grzebać w motorze.
— Jak długo to trwało?
— Może godzinę, może dwie? Naprawdę nie spojrzałem na zegarek. Interesował mnie sam problem.. Niestety kupiłem wóz dopiero w tym roku. Przedtem nie miałem samochodu… Nie jestem mechanikiem, nawet z zamiłowania… A potem silnik sam zaczął działać. Do tej pory nie umiem sobie z tego zdać sprawy…
Drzwi uchyliły się i sierżant Jones wsunął w nie swoją pyzatą twarz. W ręce trzymał kartkę. Parkę i kiwnął potakująco głową, podszedł do niego, wziął kartkę, przesunął po niej oczyma i po sekundzie podał ją Alexowi. Joe rzucił na nią okiem, a potem przeniósł wzrok na lekarza.
— Wóz zepsuł się panu na szosie, prawda?
— Oczywiście. Ale kiedy zaczął zwalniać, pomyślałem, że może się zatkał przewód paliwowy, i skręciłem na polankę, której nie oddzielał od szosy rów. I tam zacząłem badać wnętrzności tego zdumiewającego pojazdu.
— Rozumiem — Joe skinął głową. — Chciałbym pomimo to zrozumieć jeszcze jedno. Jaki odruch kierował panem, gdy skręcił pan z szosy i — jak pan twierdzi — doprowadził jadący siłą rozpędu wóz do zarośli, poza którymi ukrył go pan w celu zajrzenia do krnąbrnego silnika? Przyzna pan, że naturalny odruch kierowcy polega zwykle na zatrzymaniu wozu na szosie. Po pierwsze, najłatwiej ruszyć na asfalcie, a o wiele trudniej na trawie, a po drugie, rzadko komu przychodzi do głowy zjechanie z drogi bez powodu. Czy mylę się?
Duke potarł dłonią czoło i zawahał się na chwilę. Ale natychmiast odpowiedział.
— Trudno mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłem. Gdybym rozumował tak logicznie jak pan, na pewno pozostawiłbym wóz na szosie. Ale… — znowu zawahał się — jestem tylko początkującym kierowcą. Myślę, że… — uśmiechnął się lekko — kierowała mną głupiutka, chłopięca durna. Nie chciałem, żeby mnie ktoś widział manipulującego przy wozie. Już dwa razy unieruchomiłem go na szosie z najgłupszych przyczyn…
— Tak… — Joe powoli odczytał kartką. — Tu donoszą nam, że ślady pańskiego wozu prowadziły mniej więcej sto jardów w głąb polany i zatrzymał go pan za kępą krzewów. Jechał pan wtedy nieco pod górę, prawda?
— Tak… Ale mój wóz dodał gazu w ostatniej chwili. To znaczy ja nacisnąłem pedał i skoczył trochę do przodu, i potem stanął.
— Tak… Ciekawy jest ten pański samochód… Osobliwe obyczaje silnika… Zamiera, ale ożywa na żądanie… No, nic. Czy nie spotkał pan nikogo podczas tak długiej reperacji?
— Nie. — Duke potrząsnął głową.
— A zauważyłby pan każdego przechodzącego drogą?
— Nie jestem tego pewien. Ale pański ton…
— Mniejsza o mój ton. Poszukujemy prawdy, nie intonacji, bardziej albo mniej przyjemnych. Więc nie jest pan pewien, czy ktoś przechodził wówczas drogą?
— Nie widziałem nikogo… — Duke potrząsnął głową. — Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego…
— O, Boże! — Joe wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, odprowadzany spojrzeniem obu mężczyzn. — Drogi doktorze: czy chce pan, żebyśmy wierzyli w to wszystko? Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie ku siedzącemu.
Duke przymknął oczy. Potem otworzył je i spokojnie spojrzał na Alexa.
— Nie interesuje mnie to zupełnie… Czy jestem o coś podejrzany? Jeżeli tak, proszę o zezwolenie na skomunikowanie się z adwokatem. Nie podoba mi się to wszystko. Wstał.
— Nie. — Parker zbliżył się do niego. — Nie jest pan podejrzany o nic. Jeżeli chcemy, żeby pan mówił prawdę, to, jak pan wie, mamy prawo tego żądać. Ale nie mamy prawa pana zmusić…
— Całe szczęście… — Duke ruszył ku drzwiom. — Powiedziałem to, co miałem do powiedzenia na pańskie pytania. Czy jestem już wolny?
— Och, oczywiście… — Joe skinął głową. — Jest pan absolutnie wolny. Ale, jak mi się wydaje, nie tylko pan i ja wiemy, co pan robił w lesie poza próbą reperowania zdumiewającego silnika pańskiego samochodu.
Duke zatrzymał się i powoli obrócił ku niemu. Na twarz jego wystąpił rumieniec i Alex pomyślał, że już trzecia spośród przesłuchiwanych dzisiaj osób czerwieni się przy rozmowie z policją.
— Co pan przez to rozumie?
— Zapewne mniej niż pan, doktorze. Ale jest pan przecież wolny. Dziękujemy panu na razie.
Duke otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je, odwrócił się na pięcie i wyszedł.