II. DIABEŁ PO RAZ DRUGI

Pomimo zaciekawienia wywołanego telefonem Gilburne’a, Joe nie myślał, ubierając się, ani o nim, ani o mającej nastąpić wizycie, ale o swoich najbardziej osobistych sprawach, do których wkradł się ostatnio coraz bardziej rosnący chaos.

Upał za oknem rósł. W Grecji było na pewno jeszcze o wiele goręcej o tej porze roku. Ale w Grecji powietrze było inne niż w Londynie, przejrzyste, pachnące wodorostami południowego, ciepłego morza i przesycone nieuchwytną, suchą wonią, jaką dają rozgrzane słońcem skały. W Grecji była Karolina i grzebała w ziemi, gdzieś na Peloponezie, poszukując małych, pokrytych niezrozumiałymi znakami skorupek glinianych.

Wczesne pismo linearne Kreteńczyków, nie odcyfrowane dotąd i niezrozumiałe, leżące jak nieprzenikniona bariera pomiędzy współczesnością i dziejami tego dawnego ludu, wydawało się największą namiętnością w życiu tej ślicznej dziewczyny, która z kolei była największą namiętnością w życiu Joe Alexa. — Nie wiedział, czy Karolina go kocha. W Londynie byli zwykle nierozłączni, wszędzie widywano ich razem, wyjeżdżali razem i razem rozpinali swój czerwony jedwabny namiocik w Alpach, Norwegii, Portugalii i południowej Francji. Ale .kiedy po jednym z powrotów do Londynu Joe zaczął mówić poważnie o małżeństwie, Karolina szybko i zdecydowanie zmieniła temat. Broniła swej niepodległości stanowczo, jak gdyby słowo „żona” wywoływało w niej lęk. Poza tym była chyba najlepszą z żon, chociaż mieszkała osobno i bywały okresy, kiedy nie widywał jej tygodniami. Działo się tak, gdy porywała ją praca. Zamykała się wtedy u siebie na klucz i wyłączała telefon, a jej stara gosposia, pani Downby, odpowiadała przez drzwi, że pani nie ma w domu i nie wie, kiedy wróci. Bo Karolina Beacon, pomimo swoich . dwudziestu pięciu lat, była już prawdziwym uczonym, z którego zdaniem zaczynali liczyć się siwi specjaliści.

Alex odczuwał zimną, ale tym prawdziwszą nienawiść do dawnych Kreteńczyków i ich dziwacznej korespondencji. Działo się tak dlatego, gdyż on sam, Chociaż był jednym z najbardziej znanych autorów kryminalnych i jednym z najwybitniejszych teoretyków kryminologii, przyjacielem i towarzyszom pracy asa Scotland Yardu, superintendenta Benjamina Parkera — wydawał się sam sobie groteskową postacią.

Przyczyna tego dziwnego stanu rzeczy była stosunkowo prosta: pisał powieści kryminalne, lecz ich nie znosił. Pisał je, bo dawały duży dochód, a poza tym — nie umiał robić nic innego. Będąc jeszcze nieomal chłopcem, wstąpił na początku wojny do lotnictwa, a potem, kiedy działania wojenne skończyły się, pozostał bezradny na londyńskim bruku z małą odprawą w kieszeni. Nie wiedząc, co ma z sobą zrobić, postanowił zaryzykować i napisać powieść kryminalną. Napisał ją i zaniósł do wydawcy. Od tego dnia życie jego stało się jednym nieustającym pasmem sukcesów w tej dziedzinie. Dało mu to w rezultacie po paru latach spory majątek. Resztę spowodował zbieg okoliczności. Benjamin Parker, który w czasie wojny był członkiem załogi bombowca pilotowanego przez Alexa, odkrył przypadkowo jego olbrzymi talent śledczy, gdy obaj zostali kiedyś skonfrontowani z niesamowitymi okolicznościami towarzyszącymi śmierci ich wspólnego przyjaciela Iana Drummonda. Od tej pory Joe brał udział w wielu najpoważniejszych dochodzeniach Scotland Yardu i uzyskał prawdziwą sławę, rozwiązując, wyłącznie przy pomocy rozumowania, kilka problemów, wobec których policja wraz z całym swoim aparatem najnowocześniejszych badań, archiwów i narzędzi stanęła bezradna.

Alex uważał daktyloskopię, analizy chemiczne i wszystkie inne współczesne metody badawcze jedynie za drugorzędny czynnik przy prowadzeniu śledztwa. Był przekonany, e mord rodzi się w duszy ludzkiej i tylko tam należy nieuchronnie szukać rozwiązania. A jedynym laboratorium, mogącym nieść pomoc przy tym poszukiwaniu, był jego własny mózg. Zwykle mózg ten pozostawał sam na placu, gdy aparaty, odczynniki i badania śladów nie mogły zaskoczyć przebiegłego mordercy.

Lecz chociaż prasa całego kraju, z sędziwym „Timesem” włącznie, poświęcała mu w ostatnich latach tak wiele miejsca i chociaż sława jego stawała się powoli uniwersalna, bo interesowali się nim wszyscy, od ministrów — po duchownych i od dzieci szkolnych — po samotne staruszki, i zaczynał z wolna obrastać legendą, w której prawda pomieszana była z najfantastyczniejszymi pomysłami — to jednak panna Karolina Beacon pozostała zdumiewająco obojętna wobec tej sławy. Znali się już od trzech lat i Joe musiał przed sobą przyznać, że co najmniej od dwóch lat myśli o niej codziennie.

Często zastanawiał się z niepokojem, czy jej obojętność wobec jego osiągnięć nie była główną przyczyną jego przywiązania i niepokoju. Co prawda przeczytała nawet kilka jego książek, ale jej spokojne pochwały wywoływały w nim jedynie uczucie wstydu. Zawsze dawała mu w nieuchwytny sposób do zrozumienia, że nie uważa tego wszystkiego za podstawowe zajęcie dla kulturalnego człowieka, który już dawno ukończył trzydziesty rok życia. Traktowała jego książki i współpracę z Parkerem jako rozrywkę, interesującą na pewno i na pewno pożyteczną, ale niepoważną. Chociaż nigdy nie było pomiędzy nimi o tym mowy, Joe wiedział, że dłubanie w swoich przeklętych skorupkach Karolina uważa za prawdziwą pracę, a wszystko, co on robił i czym się zajmował, mogło w jej oczach wypełnić życie i wyobraźnię co najwyżej kilkunastoletniego chłopca.

A najgorsze było to, że w głębi duszy przyznawał jej absolutna słuszność. Bo, wbrew pozorom, Joe Alex był człowiekiem cichym, zakochanym w dobrej poezji i dobrej muzyce, studiował dzieje kultur i mitów (z wyjątkiem Krety, oczywiście), architekturę, historię, obyczaje i wszystko to, co starowi, widomy ślad człowieka na przestrzeni dziejów. I chociaż w pewnym sensie było mu bardzo dobrze, bo wysokie dochody pozwalały podróżować daleko i pozostawiały wiele wolnego czasu dla prywatnych studiów, to jednak zdawał sobie sprawą z groteskowości sytuacji. Ogromnej ilości zebranych wniosków i obserwacji nie zamknął nigdy w żadnej poważniejszej pracy, chociaż wiedział, że na przykład w jednej z dziedzin, którą poznał najlepiej, a którą określał „Historia Diabła na ziemi”, wie więcej niż większość specjalistów interesujących się wierzeniami i społecznym tłem nasilenia wiary w Złego Ducha podczas różnych okresów historycznych i w różnych częściach świata. Gdyby tylko na tym polu umiał uporządkować ogromną ilość swoich notatek, zdjęć i zbiorów, mogłoby powstać monumentalne dzieło, nie mające dotąd precedensu.

Ale nie umiał. Powoli zaczął się przyzwyczajać do myśli, że zawsze będzie tylko świadkiem i nigdy nie pozostawi po sobie trwałego śladu. Po prostu nie potrafił nigdy wykonać niczego, co przychodziło mu z trudem i wymagało dużego wysiłku. A może, na swoje nieszczęście, zbyt wiele zarabiał tym, co wykonywał z największą łatwością?

A przed nikim, nawet przed super intendentem Parkerem, nie przyznał się. nigdy, że niemal równie łatwo przychodzi mu rozwiązywanie zagadek kryminalnych, które nasuwa życie.

Tak więc Joe Alex był sławny, ale nie był szczęśliwy. Stojąc w tej chwili przed lustrem i zawiązując krawat myślał o Karolinie, o Grecji i o tym, że najlepiej byłoby w tej chwili rzucić wszystko, wsiąść w samolot i polecieć do niej, chociażby na kilka dni. Tych kilka dni z Karoliną pod lipcowym słońcem Śródziemnego Morza to było wszystko, czego chciał.

Tęsknił za nią.

Karolina wyjechała przed miesiącem na polecenie swojego instytutu, gdy doniesiono o odkryciu pewnej liczby tabliczek w ruinach jednej ze starych twierdz kreteńskich na Peloponezie. W Atenach wynająłby samochód… potem droga nad brzegiem morza… Megara… Korynt i długi, biały szlak szeroką doliną na południe, ku górom…

Niestety, wydawca czekał. Alex obiecał mu, że odda książkę w ciągu najbliższych dwu tygodni. A miał dopiero kilkadziesiąt początkowych stron. Nie lubił łamać przyrzeczeń. Trzeba było zostać. Ale gdyby?… Gdyby zdążył w ciągu tygodnia skończyć, wtedy mógłby… Miał przecież napisany w najdrobniejszych szczegółach plan każdego kolejnego rozdziału.

Przez chwilę stał nieruchomo, pogwizdując cicho. Potem szybko zawiązał krawat i z nagłą determinacja podszedł do telefonu. Przymknąwszy oczy i starając się nie myśleć o żadnej z tysiąca przeszkód, nadał telegram do Karoliny:

„Jeżeli chcesz mnie. widzieć przyjadę do ciebie na kilka dni stop potem muszę natychmiast wracać do anglii stop oddepeszuj od razu co o tym myślisz stop bardzo tęsknię stop za widokiem grecji stop joe”.

Wolno położył słuchawkę na widełki. Kości były rzucone. Telegram rozpoczął swój błyskawiczny lot ponad światem. Znowu ujął słuchawkę i połączył się z biurem podróży. Zamówił miejsce w samolocie odlatującym osiemnastego. Teraz trzeba będzie usiąść do pracy. Siedem nocy nad maszyną do pisania, dużo czarnej kawy, maszynistka przychodząca dwa razy w ciągu doby po tekst. A potem, w ostatniej chwili, podrzuci maszynopis wydawcy jadąc na lotnisko. Musi zdążyć.

Higgins zapukał cicho i stanął w progu. — Sir Alexander Gilburne i pan Thomas Kempt, proszę pana — powiedział podchodząc i wysuwając W stronę Alexa malutką tackę, na której leżały dwie wizytówki, jedna mała i prawie kwadratowa, a druga wielka, prostokątna. Joe wziął je machinalnie, myśląc: „duża.— Kempt, mała — Gilburne”. Zgadł. Położył wizytówki na biurku.

— Dziękuję, Higgins. Proszę wprowadzić tych panów do biblioteki.

Szybko włożył marynarkę, otworzył drzwi łączące gabinet z biblioteką i wszedł tam prawie w tej samej chwili, kiedy Higgins wpuścił gości z hallu.

Sir Alexander Gilburne był wysokim, szpakowatym mężczyzną, wciąż jeszcze bardzo przystojnym. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, jak gdyby nie minął jeszcze pięćdziesiątki. Joe zarejestrował z lekkim zdumieniem, że trzyma on w ręce grubą laskę. Dopiero po sekundzie, kiedy gość zrobił krok ku przodowi, zorientował się, że sir Alexander kuleje. Spojrzał mimowolnie na jego nogę i prędko uniósł wzrok, uśmiechając się na powitanie i idąc w jego kierunku. Sławny adwokat był ułomny. Jego prawa stopa mieściła się w niemal okrągłym, zbyt krótkim bucie, wybrzuszonym ku górze, jak gdyby poddano go wraz ze stopą jakiejś straszliwej torturze, która na zawsze zmieniła jego kształt. Ale Joe, który interesował się aberracjami fizycznymi, wiedział, że z tego rodzaju deformacją ludzie zwykle przychodzą na świat.

Uścisnął rękę wchodzącego i wskazał mu jeden z ciężkich, klubowych foteli, stojących wokół niskiego, okrągłego stolika. Potem zwrócił się w stronę drugiego gościa.

Thomas Kempt był o wiele młodszy niż Gilburne. W tej chwili mógł liczyć najwyżej trzydzieści lat, a najprawdopodobniej nie miał jeszcze nawet tylu. Na szerokich, prostych ramionach sportowca osadzona była kształtna głowa o ciemnej, krótko przystrzyżonej czuprynie. Twarz była opalona, a niebieskie oczy, lśniące pod ciemnymi brwiami, patrzyły czujnie i spokojnie. Była to miła, inteligentna twarz o regularnych rysach i silnie zarysowanym podbródku, wzbudzająca na pierwszy rzut oka zaufanie i usposabiająca przychylnie do jej właściciela. Joe pomyślał przelotnie, że Kempt jest typem, który w dziewczynach wywołuje myśl: „Ten byłby dobrym mężem”. Solidność, odwaga i spokojna pewność siebie.

Kiedy goście usiedli, zadał sakramentalne pytanie dotyczące trunków, ale obaj poprosili tylko o wodę sodową. Pomimo zapuszczonych stor upał zaczął przedostawać sio nawet do skierowanej na północ biblioteki. Po chwili pojawił się Higgins z syfonem, lodem i szczypczykami. Kiedy wyszedł, Gilburne chrząknął i spojrzał na Kcmpta, który rozłożył nieznacznym ruchem ręce i pochylił lekko głowę, jak gdyby dając mu do zrozumienia, że zrzeka się głosu na jego korzyść.

— Powinienem może zauważyć najpierw, że pogoda zanadto dopisała o tej porze roku i pochwalić pana doskonały smak w urządzaniu wnętrz… — powiedział adwokat — ale z tego, co o panu słyszałem, wnioskuję, że nie należy pan do ludzi, którzy kochają się konwencjonalnych wstępach. Może więc przejdę od razu do tego, co my w sferach prawniczych nazywamy meritum, a wy, ludzie piszący, tematem…

— Urwał i z dłońmi opartymi na rękojeści trzymanej między kolanami laski zastanawiał się przez chwilę.

— To bardzo trudne… — powiedział niespodziewanie z bezradnym uśmiechem. — Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi i żyjemy bądź co bądź w drugiej połowie dwudziestego wieku… — znowu urwał.

Tym razem Joe uniósł brwi. Nie spodziewał się, że tak wytrawnemu mówcy jak Gilburne może zabraknąć słów już na wstępie.

Przez chwilę trwało milczenie. Przerwał je nie sir Alexander, lecz Kempt.

— Trudność leży w tym, mr Alex, że tematem naszej rozmowy z panem ma być Diabeł. Nie roześmiał się, przy tych słowach. Joe opuścił uniesione brwi.

— Ach, rzeczywiście? Diabeł… — W głosie jego nie zabrzmiała najmniejsza nutka zdziwienia. Pogratulował sobie w duchu.

— Tak, Diabeł… — powiedział Gilburne. Alex dostrzegł, że adwokat zarumienił się nieznacznie, wymawiając ostatnie słowo. — I nie tylko, że przyszliśmy rozmawiać z panem o Diable, ale będziemy musieli przyznać się do tego, że przygnał nas strach. Na twarzy Alexa nie drgnął ani jeden muskuł.

— Tak często stykam się z wynikami pracy Diabła… — szepnął — że w końcu musiałem trafić i na Niego samego. To zupełnie zrozumiałe.

Gilburne uśmiechnął się bezradnie.

— Wiedziałem, że nie będzie pan mógł potraktować poważnie moich słów. Ja sarn… nie mogę w pewien sposób traktować ich poważnie… — Westchnął cicho i rozłożył ręce. — Wiemy przecież wszyscy, że Diabła nie ma.

To humorystyczne stwierdzenie, wypowiedziane takim tonem, wcale nie zabrzmiało śmiesznie. Było w nim coś niesamowitego, jak gdyby intonacja zawierała ukryte znaczenie, które przeczyło słowom. Ale nie poruszył się.

— Chodzi tylko o to, żeby nas pan wysłuchał. Obaj słyszeliśmy o panu tak wiele, że zdamy się absolutnie na pański sąd. Jeżeli powie nam pan, że nasze opowiadanie jest absurdalne, nie obrazimy się. Przeciwnie, ja osobiście odetchnę trochę. To wszystko jest tak nonsensowne, że gdyby nie lęk…

Urwał, jak gdyby czekając, że Joe zada mu wreszcie jakieś pytanie. Lecz Alex słuchał uważnie i nie poruszył się.

— Wiemy, że może nas pan uznać za nieszkodliwych wariatów, marnotrawiących panu czas, ale „kiedy skończę, przyzna pan na pewno, że trudno nam było udać się z tą sprawą do policji. Z racji mojego zawodu znam wielu poważnych ludzi w Scotland Yardzie, ale nie miałbym odwagi pójść z tym do któregokolwiek z nich. Na szczęście Thomas, to znaczy obecny tu pan Kempt, nasunął mi myśl poszukania pomocy u pana. Umówmy się więc może, że wysłucha nas pan tak, jak gdybyśmy mówili o najzwyklejszych sprawach, zgoda?

— Ależ oczywiście — powiedział Joe — jeżeli tylko wiara w pańskie słowa nie stanie się przeszkodą w zbawieniu mojej duszy. Roześmiał się cicho i przyjaźnie.

— Nie sądzę — Gilburne także spróbował odpowiedzieć uśmiechem. — Przyszliśmy tu wierząc, że być może podejmie się pan roli archanioła z mieczem ognistym w karzącej dłoni. O ile istnieje ktoś, kogo miecz ten powinien ukarać… Bo i tego nie wiemy na razie. Ale może niepotrzebnie uprzedzam fakty… — Znowu namyślał się przez chwilę. — Czy słyszał pan kiedyś o Diablej Skale?

— O Diablej Skale? Chyba tak… — Joe potarł dłonią czoło, jak gdyby pragnąc rozmasować ukryte za nim szare komórki, w których pamięć nagromadziła wszystko, co wiedział o Diablej Skale. — Nie bytem tam nigdy, ale czytałem o niej… — Nagle klasnął w ręce. — Oczywiście! Miejsce leży gdzieś na pograniczu Suffolk, kilkadziesiąt mil od Londynu. Związane z procesami czarownic w szesnastym czy siedemnastym wieku i z ich sabatami. Jest tam, zdaje się, Diabla Grota ze szczeliną, którą Diabeł wydostawał się z piekła, prawda? Interesowało mnie to kiedyś, bo zajmują się trochę historią stosunku społeczeństw do rzeczy nadprzyrodzonych… Ten na przykład stary, wędrujący mit o wejściu do państwa podziemnego przez szczelinę w ziemi jest bardzo ciekawy. Nazywano Szatana księciem powietrza, ale od początku dziejów ludzkości mieszkał pod powierzchnią ziemi. I począwszy od Heraklesa, wszyscy wchodzili do niego przez szczeliny w grotach. Zresztą jest w tym pewna logika. Taka szczelina prowadziła w głąb i nikt nie wiedział, co jest na jej dnie i czy w ogóle istnieje dno. Poza tym z wielu szczelin wydobywały się i wydobywają opary. W Delfach też było takie miejsce w grocie. Tam właśnie siedziała Pytia… Przepraszam, że odbiegam od tematu. Ale Szatan to moje hobby. Powracając do Diablej Skały, to, o ile sobie przypominam, miejsce było egzorcyzmowane przez biskupa, ale chyba nie na wiele się to przydało, bo w sto lat później Diabla Skała nadal była uznawana za miejsce sabatów i, jak mi się wydaje, sławny Matthew Hopkins, poszukiwacz czarownic, znalazł ich kilkanaście w sąsiedniej wiosce i wszystkie zostały powieszone. Tyle mniej więcej przypominam sobie w tej chwili.

— Wioska nazywała się Norford — powiedział Kempt — i nazywa się tak nadal. Leży między Hartest a Blue Medows, na krańcu pasma wzgórz, które zamyka Diabla Skała.

— Tak — Gilburne odetchnął głęboko — to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności…

— Co? — zapytał Alex.

— To, że interesował się pan Diabłem i jego historią na terenie Anglii. Bez względu na to, do jakich pan dojdzie wniosków po usłyszeniu naszego opowiadania, jestem przekonany, że istnieje jakiś związek pomiędzy tymi odległymi czasami a tym, co… co się może stać. Zanim zacznę opowiadać, proszę sobie uświadomić, że w okolicy, o której mówię, wszyscy słyszeli o Diable i jego sprawach więcej niż w jakiejkolwiek części kraju. Tyle tam krąży o nim podań i tyle jest miejsc związanych z nim i czarownicami, że chociaż od setek lat nikt nie bierze poważnie tego wszystkiego…

— W „Timesie” z 24 września 1863 może pan przeczytać, że pewien stary człowiek został uznany za czarownika i zlinczowany przez tłum w hrabstwie Essex… A Essex to najbardziej cywilizowany obszar naszego państwa… — mruknął Alex. — Tuż pod Londynem. Dziewięćdziesiąt siedem lat temu ludzie rozerwali tego staruszka na kawałki. Nie tak dawno… Ale przepraszam bardzo, nie chciałem panu przeszkodzić, chociaż ciągle to robię. Sir Alexander potrząsnął głową. — Chciałem tylko dodać, że wioska Norford nie liczy w tej chwili więcej mieszkańców niż w siedemnastym wieku. Bliskość Londynu i morza zawsze powodowały szybki odpływ wszystkich zbędnych rąk do pracy. Jest to śliczna, stara wioska. Niektóre zabudowania sięgają szesnastego wieku. Prawdziwe cudo prowincjonalnej architektury. Ludzie, którzy zamieszkują te domy, są raczej spokojni i pracowici. Przestępstw nie notuje się tam prawie żadnych. Zresztą zawsze tak było. Być może dlatego, że niespokojne duchy także ciągnęły w stronę morza i metropolii. Czarownic oczywiście nie ma już także od dawna. Ostatnią z tych nieszczęśliwych kobiet powieszono w 1684 roku. Pochodzę z tamtych stron i dobrze znam historię tego obszaru. Mieszkańcy zmienili się już bardzo. Są sceptyczni. Oczywiście nikt z nich ,za żadne skarby nie wszedłby nocą na Diablą Skałę ani nie zbliżyłby się do wejścia do Groty, ale to już zupełnie inne zagadnienie. Znam wielu wykształconych ludzi z wielkich miast, którzy za nic nie przenocowaliby na cmentarzu, a myślę, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent kobiet nie zrobiłoby tego na pewno, bez względu na wyznaczoną nagrodę. W sumie więc stosunek mieszkańców Norford do ich starego Diabła jest dwudziestowieczny, to znaczy obojętny. Zresztą wioska leży za lasem, już po drugiej stronie pasma kredowych wzgórz, przeciętych wąwozem, w którego stromym zboczu, prawie pośrodku, znajduje się pieczara. Można się do niej dostać tylko wzdłuż karkołomnej, wąskiej półeczki skalnej. Dlatego Grota nie jest zaznaczona w przewodnikach turystycznych. Mniej więcej nad jej otworem leży szczyt urwistej, nagiej Diablej Skały, najwyższego punktu łańcucha wzgórz. Pod nią, w wąwozie, płynie strumień i zaraz później wąwóz kończy się, otwierając widok na szeroką równinę, ciągnącą się w stronę Cambridge i bliższego Fulbourn. Po drugiej stronie wąwozu, na podobnie stromej, chociaż nieco niższej skale stoi Norford Manor. Był tam kiedyś w trzynastym stuleciu warowny zameczek, spalony później i zrównany z ziemią podczas walk Białej Róży z Czerwoną. ;W roku 1602 ziemię tę kupił dworzanin starej już królowej Elżbiety, sir John Ecclestone, i na gruzach zameczku wybudował piękną, niewielką rezydencją, którą nazwał Norford Manor i zasadził przy niej park. Wkrótce po śmierci królowej opuścił dwór i zamieszkał w Norford Manor na stałe. Tam też umarł. Dom, który był kilkakrotnie przebudowywany od tego czasu, stoi w tym samym malowniczym miejscu, gdzie ongi stał zameczek. Z trzech stron podparty jest on pionowymi prawie ścianami skalnego cypla. A naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, ma Diablą Skałę i — nieomal na wysokości okien — Diablą Grotę w jej zboczu. Park przytyka do rezydencji tylko z jednej strony i rozszerza się, opadając łagodnie ku dolinie, pośrodku której stoi mój dom — Valley House. Ecclestone’owie nadal zamieszkują Norford Manor. Ponieważ obie nasze rodziny łączyła w ciągu dwustu lat przyjaźń, więc z biegiem czasu powstała nawet pomiędzy obu domami prywatna droga, wysadzona szpalerem krzewów przez mego dziadka i. przedostatniego właściciela Norford Manor. — Urwał. — Proszę mi wybaczyć, że tak wiele czasu zajmuje mi opis miejscowości, ale myślę, że w ten sposób wyjaśnić, od razu kilka spraw, które mogłyby być niejasne. Żeby usprawiedliwić moją tu obecność, chcę dodać, że i ja, jak moi przodkowie, jestem przyjacielem Ecclestone’ów…

Przy ostatnich jego słowach Joe spojrzał mimowolnie na młodego Kempta, który przysłuchiwał się słowom sir Alexandra, potakując od czasu do czasu na znak, że opis jest najzupełniej dokładny. Gilburne prawdopodobnie dostrzegł błysk zainteresowania w oczach Alexa, bo zaraz dodał:

— Pan Kempt jest dalekim krewnym Ecclestone’ów, ściślej mówiąc jest wnukiem starszej siostry Jakuba Ecclestone, zmarłego przed kilkunastu laty męża obecnej właścicielki, pani Elizabeth Ecclestone. Przyjeżdżał często do Norford Manor jako dziecko i teraz też nierzadko tam zagląda.

— Jakuba Ecclestone… — powtórzył Joe cicho. — Czyżby to był ów Jakub Ecclestone, który zrobił tak wielki majątek na Malajach w chwili, kiedy rozpoczęło się zapotrzebowanie na kauczuk?

— Tak, ten sam.

— Wdowa po nim musi być chyba bardzo zamożną osobą?

— Zapewne. — Sir Alexander z przekonaniem skinął głową. — Jest nawet bardzo bogata. Wiem o tym najlepiej, bo od lat jestem jej radcą prawnym.

— Tak… O czym to mówiliśmy? A tak, o tym, że pan Kempt także teraz tam bywa?

— Mam tam nawet swój pokój, ten sam, który miałem jako chłopiec — uśmiechnął się Thomas Kempt. — Ale nie mówmy o mnie. Ja nie gram żadnej roli w tym opowiadaniu.

— Tak… — Sir Alexander zastanowił się. — W rezydencji mieszka obecnie tylko stara pani Elizabeth Ecclestone z lekarzem, pielęgniarką i kilkoma osobami służby. Przekroczyła już obecnie siedemdziesiątkę. W ciągu ostatnich kilkunastu lat od śmierci męża niedomagała bardzo poważnie, a od mniej więcej dwu jest zupełnie sparaliżowana. Poza tym przebywa w Norford Manor jej syn, Irving Ecclestone. Ma on mieszkanie w Londynie, ale ponieważ zajmuje się pracą literacką, więc woli ten cichy dom na wsi. Prócz l niego bywają tam jego córka Joan i jej mąż Nicholas Robinson. Irving Ecclestone jest w sensie ogólnym historykiem. Ale jego hobby, jak pan to podkreślił, stanowi demonologia. Na to jego upodobanie na pewno wpłynęło otoczenie w dzieciństwie. Kiedy ojciec robił fortunę na Malajach, stara pani Ecclestone mieszkał:! wraz z dziećmi w Norford Manor. Oczywiście Irving miał niańkę ze wsi Norford. Jej opowiadania, połączone z okoliczną scenerią, musiały chyba odcisnąć się na jego wyobraźni. Irving ma w Norford Manor kompletnie urządzoną pracownię i…

— Tak… — mruknął Alex. — Czytałem kilka jego książek. To prawdziwy autorytet…

— Podobno. Miewa cykliczne wykłady w Cambridge i jest uważany za eksperta historii inkwizycji. Ale dzieje Diabła na ziemi to jego podstawowa dziedzina. Lecz wracając do domowników… Irving miał jeszcze młodszą siostrę, Patrycję. Wyszła ona bardzo młodo za mąż i mieszkała z mężem w Południowej Afryce. Na początku tego roku mąż umarł i powróciła do Norford Manor… Miesiąc temu umarła… — Znowu urwał i odetchnął głęboko, ale zaraz podjął. — Żeby więc podsumować: W Norford Manor mieszka stara, sparaliżowana pani Ecclestone, wraz z nią lekarz, doktor Archibald Duke, pielęgniarka Agnes Stone i kilka osób służby. Mniej więcej pół roku spędza tam jej syn, Irving Ecclestone, a wnuczka jej (czyli jego córka) Joan Robinson wraz ze swoim mężem Nicholasem Robinson przyjeżdżają tam dość rzadko, zwykle wówczas, gdy Nicholas chce malować w plenerze, co mu się nieczęsto zdarza, bo jest malarzem abstrakcjonista i w naturze poszukuje, jak mówi, tylko ruchu barw. Poza tym bywa czasem w Norford Manor tu obecny pan Kempt, który jest dalekim powinowatym rodziny, no i ja tam zachodzę, z przyjaźni i z obowiązku, gdyż prowadząc sprawy finansowe starej pani sprawdzam także wydatki domowe co pewien czas. Ani Irving, ani Joan nie zajęliby się takimi sprawami, nawet nie z braku chęci, ale dla zupełnej swojej nieświadomości w tej dziedzinie. Nikogo więcej się tam nie przyjmuje, a od dnia, kiedy stara pani Elizabeth została sparaliżowana, nie bywa nawet nikt z jej dawnych przyjaciół.

— Tak… — Joe skinął głową. — Duży, cichy dom na odludziu, bez śladu obcego człowieka w okolicy. Sami swoi. Kiedy wspomniał pan Nicholasa Robinsona, zrozumiałem nagle, skąd biorą się w jego zadziwiających płótnach te zestawy kolorów. Tak, to bardzo ciekawe, abstrakcja oparta na barwie wsi angielskiej. To bardzo utalentowany człowiek, jak mi się wydaje. Ale pomiędzy tym, co myśli awangarda, a co odbieramy z ich obrazów my, zwykli śmiertelnicy, jest przecież tak wielka przepaść, że mogę się mylić. W każdym razie to bardzo interesujący artysta…

— Tu opinia pana zgadza się z opinią pana Kempta. Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, przyznaję ze skruchą, że nie widzę w jego obrazach absolutnie nic, i gdybym miał być zupełnie szczery, powiedziałbym, że zapewne wyrażają one absolutną nicość. Chwilami podejrzewam, że żaden z tych nowoczesnych malarzy nie potrafiłby namalować zwykłego człowieka na zwykłym koniu, jadącego o zwykłym zachodzie słońca.

W odpowiedzi Alex uśmiechnął się z zażenowaniem, jak gdyby chciał dać do zrozumienia gościowi, że chociaż szanuje jego osobę, nie może uszanować w tym odosobnionym wypadku jego zdania.

— Tak… — Gilburne przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i wyprostował się w fotelu. Joe z pewną ulgą wyczuł, że dopiero w tej chwili zacznie się właściwe opowiadanie.

— Otóż to wszystko nastąpiło dopiero wtedy, kiedy Patrycja powróciła po śmierci męża do Norford Manor…

Znowu zamilkł, a Joe, który przyglądał mu się teraz nie spuszczając z niego wzroku, zauważył w jego rysach nagłą zamianę. Nie umiałby jej określić, gdyż pozornie twarz nie zmieniła wyrazu. Ale przesunęło się przez nią, jak cień ciemnej chmury, odbicie jakiejś tragicznej myśli.

— Ponieważ przyszliśmy do pana po radę, a może nawet po pomoc — powiedział Gilburne cicho — moim obowiązkiem jest okazać zupełną szczerość. Otóż Patrycja i ja… kiedy byliśmy młodzi… — Widać było, że mówienie o tym przychodzi mu z trudem. — Kochałem ją, a ona… Wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie. Byłem o siedem lat starszy od niej, ale wychowywaliśmy się obok siebie, bo domy nasze nieomal się stykały, tam, na odludziu… I rzecz była postanowiona, kiedy ona poznała pewnego młodego oficera. Wyszła za niego za mąż. Zrobiła to bardzo nagle, prawie bez namysłu, i wyjechała z nim od razu, bo jego okręt odpływał za kilka dni… Już z Capetown napisała do mnie list. Oczywiście przyjąłem to tak, jak tylko umiałem najlepiej. Była przecież młodsza niż ja, on, tamten, był zdrowym, na pewno bardzo przystojnym oficerem, a ja… — spojrzał na swoją nogę — niestety, jestem kaleką od urodzenia. Zrozumiałem ją oczywiście. Wszystko było aż banalnie proste i łatwe do wytłumaczenia. Miała osiemnaście lat. W tym wieku wiele trudnych decyzji przychodzi bardzo łatwo, a litość nad innymi nie towarzyszy tym latom. Usprawiedliwiłem ją więc w zupełności i nie czułem do niej nienawiści. Cios ten dotknął mnie jednak bardzo.

Może pomógł mi w karierze, bo musiałem w czymś wyładować mój ból i próbować jakoś zapomnieć. Nie ożeniłem się w ciągu wszystkich tych lat. Wiedziałem tylko, że w rok po ich ślubie mąż jej zachorował na jakąś tropikalną chorobę i został zwolniony z wojska. Był chory przez wiele lat. Zdaje się, że była to pewna odmiana śpiączki. Prowadząc sprawy finansowe Ecclestone’ów byłem wtajemniczony także i w to, że stara pani Elizabeth posyła córce co miesiąc pewną sumę pieniędzy na odpowiednie utrzymanie domu. Ale Patrycja ani razu nie przyjechała do Anglii. Może była zbyt dumna, żeby pokazać nam swoje nieszczęście, bo przecież nie mogłaby go zostawić tam samego. Lata mijały i wreszcie ten człowiek umarł. Ale, jakby dla udokumentowania ironii losu, stara pani Ecclcstone została zupełnie sparaliżowana na kilkanaście miesięcy przed przyjazdem córki i kiedy Patrycja powróciła, nie mogły nawet porozumieć się ze sobą. Ale powróciła. Zrozumiałem już w dniu jej powrotu, że pomimo dwudziestu lat, które minęły, kocham ją nadal. Miała teraz lat trzydzieści osiem, a ja czterdzieści pięć… Odbyliśmy długą rozmowę. Była oczywiście lojalna wobec zmarłego, ale domyśliłem się, że może odeszłaby od niego wcześniej, gdyby nie jego choroba. Takie jak ona nie odchodzą w podobnej sytuacji. W końcu zrozumieliśmy oboje bardzo wiele. Postanowiliśmy się pobrać, kiedy minie okres jej żałoby. Nasza decyzja bardzo wszystkich ucieszyła. Widywaliśmy się codziennie. Aż wreszcie, prawie dokładnie miesiąc temu, stało się…

Zamarł na chwilę, jak gdyby zapominając, że nie jest sam i że mówi do słuchających go ludzi, a nie myśli w milczeniu. Potem, jak gdyby nagle zrozumiawszy, że Alex i Kompt czekają na jego dalsze słowa, oparł mocniej dłonie na lasce i podjął spokojnym, beznamiętnym głosem.

— Odprowadziłem ją do domu ze wspólnie odbytego spaceru. Potem wróciłem do siebie drogą łączącą nasze oba domy. Był wieczór, miałem trochę przygotowanej pracy, którą przywiozłem z Londynu, chcąc być o ile możności jak najbliżej Patrycji. Siedziałem przy biurku do późna w noc i zaspałem rano. Obudził mnie telefon z Norford Manor… Joan zawiadomiła mnie, że ciotka Patrycja nie żyje. Popełniła samobójstwo u siebie w pokoju. Pokój był zamknięty na klucz. Klucz leżał przed nią na biurku. W rozbitej szklance, która wypadła z jej ręki, był cyjanek potasu. Prawdopodobnie musiała go przywieźć ze sobą z Afryki. Nie zostawiła żadnego listu. Nic zupełnie, Alex poważnie skinął głową. W czasie gdy sir Alexander mówił, starał się odtworzyć sobie stan psychiczny samobójczyni: śmierć ukochanego mężczyzny po długiej, szarpiącej jej nerwy chorobie… powrót do krainy dzieciństwa… pojawia się znowu zakochany kaleka, ten sam kaleka, którego rzuciła w młodości… Początkowo instynkt bierze górę i Patrycja pragnie pochwycić tę ostatnią szansę powrotu do życia, do świata normalnych ludzi. Ale w końcu przeważa świadomość, że już jest za późno, że nie potrafi się tak absolutnie zakłamać, że świat bez tamtego nie jest wart istnienia.

Ale dlaczego nie zostawiła żadnego listu?… To nie jest jeszcze dowód. Ludzie piszą lub nie w takich okolicznościach, zależnie od charakteru, od przyczyny samobójstwa, od… Ale przecież zrobiła to z pełną premedytacją, przygotowała truciznę, zamknęła drzwi na klucz i położyła klucz na biurku… Dlaczego?… A dlaczego nie napisała listu, kartki, paru słów? Była noc, miała wiele czasu, pozostawiała rodzinę i człowieka, który przez tak wiele lat kochał ją wiernie i bez żadnej nadziei… Powinna była napisać… To byłoby proste, logiczne, nieuniknione w jej stanie… Leżał na biurku, ten klucz… Dlaczego?…

Uniósł szybko głowę, bo sir Alexander mówił dalej.

— Umiałbym to może zrozumieć… Ale wieczorem nic na to nie wskazywało, zupełnie nic. Byłem nawet bardzo zadowolony tego dnia. Wyraźnie opuszczało ją przygnębienie. Mówiliśmy o tym, że zaraz po ślubie wyjedziemy w podróż dokoła świata na rok. Chciałem, żeby wielka ilość świeżych wrażeń zatarła w niej wspomnienia tamtych lat. Zgodziła się od razu, czułem, że jest uszczęśliwiona myślą o nadchodzącej podróży… Nie, nie mogę tego zrozumieć. Nie było w jej zachowaniu nic z… z nastroju samobójczego. A jednak. Nikt jej przecież nie zamordował. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Żadnych śladów. Policja przyjechała rano. Znalazła wyłącznie jej odciski na szklance i na klamkach. Okna są tam zakratowane, jak zresztą wszystkie okna domu, które wychodzą na przepaść…

— Wobec tego… — szepnął Alex — należy chyba przyjąć, że to nieszczęście trzeba przypisać smutnej decyzji zmarłej, prawda?

— Tak. Na pewno ma pan słuszność… — sir Alexander skinął głowa, ale wyraz jego twarzy przeczył słowom. — To samo powiedziała policja, ale…

— Ale przecież nie powiedział mi pan jeszcze nic o Diable, prawda?

— Powiedziałem panu tylko, że w pokoju nie znaleziono żadnych śladów. Otóż był tam ślad: półkolisty odcisk jak gdyby małej podkowy albo wielkiej koziej nogi…

— Gdzie?

— Na kartce otwartej książki, która leżała na biurku. Był nawet nieco przybrudzony, jakby znak odcisnęła noga zwierzęcia, które przeszło przedtem przez wilgotny piasek.

— A czy nie mógł to być jakiś stary odcisk?

— Nie. Tę książkę kupiłem o dzień wcześniej w Londynie i przywiozłem samochodem. Potem przeczytałem ją i spotkałem się z Patrycją, która zabrała ją do domu wieczorem. W nocy umarła. A tego odcisku przedtem tam nie było. Nie mógłbym go nie zauważyć, czytając. Poza tym dałem ziarnka tego piasku do zidentyfikowania w laboratorium… Takiego piasku nie ma po naszej stronie wąwozu. Nie ma go zresztą i po drugiej stronie wąwozu ani nigdzie w okolicy. Można go znaleźć tylko w Diablej Grocie.

— Widzę, że prowadził pan śledztwo na własną rękę. A czy wspominał pan o tym śladzie policji?

— Oczywiście. Ale czego mogła dokonać policja w tym wypadku? Samobójstwo samo się nasuwało ze wzglądu na okoliczności, w jakich znaleziono zmarłą, jak i ewentualny motyw, którym była długotrwała depresja psychiczna. Poza tym ja sam nie wiem, co ten odcisk może oznaczać. Zresztą przedtem… przed śmiercią Patrycji, też działy się pewne dziwne sprawy, których policja także nie wzięta pod uwagę. My sami nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. Wszystko wydawało się takie błahe w porównaniu z faktem jej śmierci, a może nawet zapomnieliśmy wówczas o tych wydarzeniach. Dopiero później… I właśnie to nie daje mi spokoju. Widzi pan, na trzy dni przed śmiercią Patrycji poszliśmy wszyscy na wycieczkę do Groty. Patrycja chciała ją znowu zobaczyć po tylu latach. Wróciła przecież do kraju dzieciństwa. Oczywiście zabraliśmy linę, którą związaliśmy się dla bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby komuś obsunęła się noga przy przechodzeniu półeczki skalnej prowadzącej do Groty. Ale dotarliśmy do wejścia bez żadnych przeszkód. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, zapaliliśmy latarki elektryczne i ruszyliśmy w głąb, ku sławnej szczelinie, która leży nieco niżej we wnętrzu góry. Prowadzi do niej korytarz skalny, liczący mniej więcej pięćdziesiąt jardów. Ale droga nie opada stromo i różnica poziomów wynosi może pół piętra. Tak więc po paru chwilach posuwania się w dół wyszliśmy spoza zakrętu i znaleźliśmy się wewnątrz komory skalnej, na krańcu której, w najniższym miejscu, leży szczelina. Właśnie wokół tego miejsca dno groty wysypane jest drobniuteńkim, jasnym piaskiem, który deszcz i woda podskórna wypłukują prawdopodobnie ze stropu. I na tym piasku zobaczyliśmy… Zawahał się.

— Odciski racic, oczywiście… — szepnął Joe.

— Kto panu o tym powiedział? Tak, znaleźliśmy odciski racic.

— Tak mi się wydawało, po tym, co pan mówił poprzednio. Ktoś kiedyś powiedział, że Diabeł jest ojcem Logiki… — Spoważniał i pochylił się ku przodowi. — Proszę mi opowiedzieć wszystko, co panowie możecie powiedzieć o tych odciskach, dosłownie wszystko, nawet nic nie znaczące szczegóły. Czy były on identyczne z odciskami jakiegokolwiek zwierzęcia?

Kempt, który milczał dotąd, odezwał się niespodziewanie:

— Nie. Nie były podobne do żadnych znanych śladów zwierzęcych. Może były podobne do kozich, ale o wiele większe i mniej zaokrąglone, jakby należały do ogromnego kozła o ostro zakończonych racicach, zbudowanych zupełnie inaczej niż wszystkie, które znamy.

— Jak pan to sprawdził?

— Zabraliśmy fotografię odcisków do zakładu zoologii, gdzie przyjęto nas trochę z niedowierzaniem, a trochę ze zdumieniem. Te odciski nie pasowały do żadnych znanych im odcisków. Wynikałoby z tego, że zwierzę, które je pozostawiło, nie może istnieć.

— Chwała Bogu… — mruknął Alex, ale nie dodał ani słowa, pomimo zdumionych spojrzeń, którymi obrzucili go obaj goście. Dopiero po chwili zapytał:

— Czy nie miały one żadnych charakterystycznych cech jednostkowych, to znaczy złamania, skazy, szramy, wiecie, panowie, o co mi chodzi?

— Tak, różniły się nieco od siebie. A poza tym miały pewną nieregularność, jak gdyby zaopatrzone były w szpon, odstający do tyłu… Zdaję sobie sprawę, że to brzmi humorystycznie, ale powtarzam tylko to, co widzieliśmy na własne oczy i co sprawdziliśmy… A najbardziej zdumiewające było to, że odciski znajdowały się tylko w bezpośrednim sąsiedztwie szczeliny, jak gdyby to zwierzę wynurzyło się stamtąd i powróciło tam. Dalej, na dnie Groty i w korytarzu, nie było ich.

— A czy grunt w Grocie nie uniemożliwiał ich znalezienia?

— Gdzieniegdzie tak, bo występuje tam chwilami czysta skała. Ale jest ona wilgotna i pokryta mchem, a to zwierzę musiało być bardzo ciężkie, bo zostawiło na piasku głębokie odciski.

— A czy nie mogliście państwo zadeptać prowadzących do wyjścia śladów, kiedy szliście całą grupą ;przez korytarz ku szczelinie?

— Mogliśmy. Ale ja szedłem pierwszy i świeciłem przez cały czas latarką. Mam mocną latarkę. Zresztą sir Ałexander i Irving też je mieli. W grocie było zupełnie widno i ze zrozumiałych względów patrzyłem sobie pod nogi. Nie zauważyłem niczego. Nie mógłbym oczywiście przysiąc, ale chyba zauważyłbym te ślady, gdyby występowały w korytarzu. Nie ma tam znów tak wiele miejsca, żeby móc odbiegać wzrokiem.

— Czy widziało je wiele osób?

— Wszystkie, które weszły do Groty: Patrycja, Joan, Nicholas, sir Ałexander, Irving i ja.

— A jakie wrażenie wywarły wówczas na paniach te ślady?

— Niesamowite! — powiedział krótko Kempt. Umilkł. Potom dodał, jak gdyby wspomnienie zmusiło go do komentarza: — Nie jestem przesądny. W ogóle nie wierzę w świat nadprzyrodzony. Ale to mną. wstrząsnęło. Oczywiście próbowaliśmy żartować wtedy wszyscy. Nikomu się to zresztą nie udawało, nawet Irvingowi.

— A jakie było pana pierwsze wrażenie, sir Alexandrze?

— W pierwszej chwili nie odczułem tego jako czegoś niesamowitego. Może po prostu dlatego, że nigdy dotąd nie myślałem w ten sposób o jakimkolwiek zjawisku. Jedno tylko uderzyło mnie od razu: do Groty nie mogło się dostać żadne zwierzę, poza, może, kozicą górską. Ta półeczka skalna nie jest miejscem, gdzie może zabłądzić jakikolwiek kopytny czworonóg. A o ile wiem, kozic górskich nie ma w promieniu wielu setek mil od Norford. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieją w Anglii. To mnie najbardziej zdziwiło i myślałem o tym długo tego dnia, lecz raczej jako o ciekawostce, jednym z pozornie niewytłumaczalnych zjawisk, jakie człowiek spotyka czasem w życiu. Daleki jestem od łączenia z nadprzyrodzonością wszystkiego, czego nie umiem wyjaśnić… Pamiętam nawet, że zastanawiałem się, czy jakiegoś zwierzęcia nie mógł ktoś spuścić na linie do Groty. Ale po co? Poza tym odciski kopyt były tylko w bezpośredniej bliskości szczeliny. Może w promieniu jarda albo najdalej dwóch. Dalej na pewno nie było żadnych śladów na piasku. Thomas Kempt i Nicholas Robinson też byli bardzo zaintrygowani. Razem z Irvingiem Ecclestone przeszukali potem cały las na grzbiecie wzgórza w bezpośredniej bliskości Groty. Weszli nawet na szczyt Diablej Skały. Ale nie znaleźli żadnych śladów…

— A czy nie przyszło nikomu do głowy, że zwierzę rzeczywiście mogło wyjść z tej szczeliny i zawrócić do niej? Czy została ona kiedykolwiek zbadana?

— To wykluczone — sir Alexander potrząsnął głową. — Przed kilkunastu laty była tam ekipa grotołazów. Szczelina zwęża się coraz bardziej, opadając prawie prostopadle, a potem zupełnie pionowo w dół. W końcu staje się tak wąska, że człowiek nie mógł się już przez nią przecisnąć, a w świetle lampy ekipa zaobserwowała, że skała schodzi się, tworząc wąski lejek, którym prawdopodobnie kiedyś ściekała woda.

— Tak — Joe skinął głową. — Rozumiem. A co się działo później? Czy zapomnieliście państwo o tym zdarzeniu?

— Och, nie. — Kempt potrząsnął głową. — Nie zna pan wujka Irvinga! Napisał w życiu tyle prac i książek o przesądach związanych z Diabłem i o ciemnocie owej epoki, która skazywała tysiące czarownic na okrutną śmierć nie mając żadnych, nawet fałszywych dowodów istnienia Diabła, że widząc cień tego rodzaju dowodu szukał w lesie niemal do wieczora. Chciał nam wykazać czarno na białym, jak proste i naturalne wyjaśnienie musi mieć fenomen zaobserwowany przez nas w Grocie.

— I nic. Absolutnie nic. Patrycja i Joan wróciły przez wąwóz do domu, a my wszyscy odbyliśmy znowu spacer do Groty. Żartowaliśmy oczywiście nadal. Ale Irving uparł się, że wytłumaczy nam wszystko, tylko musi spokojnie przyjrzeć się tym odciskom jeszcze raz. Kiedy weszliśmy do Groty, zaczęliśmy na klęczkach badać ślady. Były tak wyraźnie odciśnięte w wilgotnym piasku, jak w wosku. Można było w najdrobniejszych szczegółach zaobserwować każda nieregularność konturu ich powierzchni. I wtedy doszliśmy do jeszcze jednego, może najbardziej zdumiewającego odkrycia… Te kopyta miały pewne cechy charakterystyczne. W jednym było skośne wgłębienie przez środek, a drugie miało małą wypukłość na przedniej krawędzi, jak narośl. To powtarzało się we wszystkich śladach…

— A pozostałe dwa kopyta?

— Pozostałych d w ó c h k o p y t n i e b y ł o — powiedział spokojnie sir Alexander Gilburne. — I to właśnie było naszym najbardziej zdumiewającym odkryciem. Mogliśmy to obaj zeznać pod przysięgą, a wraz z nami Nicholas Robinson i Irving Ecclestone, chociaż ten ostatni już po paru godzinach zaczął nam wmawiać, że padliśmy ofiarami zbiorowej halucynacji albo czyjegoś idiotycznego żartu. Przy tym wydaje mi się, że wspominając o tym żarcie miał na myśli swego zięcia Nicholasa Robinsona.

— A co skłania pana teraz do łączenia odcisków w Grocie ze śmiercią pana narzeczonej?

Czy jeden z odcisków był podobny do śladu odkrytego przez pana na książce, którą pożyczył pan zmarłej na kilka godzin przed jej śmiercią?

— Tak. — Adwokat skinął głową. — W moim przekonaniu odcisk ten był identyczny z jednym ze znalezionych w Grocie, z tym, który miał skośne wgłębienie przez środek. Oczywiście na książce jest ono mniej wyraźne, ale mam fotografię obu odcisków i…

— Czy pan robił te zdjęcia, czy policja?

— Ja. Policja także zwróciła uwagę na ślad i wysłuchała mnie, ale nie umiałem wtedy powiedzieć nic rozsądnego. Zresztą… — rozłożył ręce — jak można było tym rzeczowym, konkretnie myślącym policjantom zwracać uwagę na ważność śladów kopyt w Diablej Grocie? Poza tym byłem wtedy wstrząśnięty. Nie umiałem zebrać myśli. Wydawało mi się, że ona przecież musiała popełnić samobójstwo… — Uniósł głowę i spojrzał na Alexa z wyrazem nagłego przerażenia w oczach. — P r z e c i e ż n i c i n n e g o n i e m o g ł o s i ę s t a ć ?!… — Uspokoił się natychmiast. — Przepraszam was, panowie. To wszystko jest tak… — Przez chwilę szukał słowa, potem zrezygnował i umilkł, patrząc na Alexa oczyma, w których nie było ani lęku, ani ciekawości, lecz tylko rozpacz. Joe przerwał milczenie, zwracając się do Kempta. — Czy to wszystko? Czy przed śmiercią pani Patrycji, ewentualnie po jej śmierci, nie zdarzyło się nic, nazwijmy to, niecodziennego?

Pytając był przekonany, że nie usłyszy już niczego, co może rzucić światło na tamto wydarzenie, które… Nie. Nie chciał myśleć jeszcze w ogóle o tamtym wydarzeniu w ten sposób. Nie miał do niego żadnego klucza… poza tym jednym, oczywiście. Odpowiedź Kempta skierowała jego myśli w zupełnie inną stronę. — Tak — powiedział młody człowiek.

— Zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz, to znaczy, zdarzyło się to dwa razy. Ale może opowiem po kolei. Było to w przeddzień śmierci Patrycji. Kiedy pokojówka weszła rano do jadalni, żeby zabrać do zmywania pozostawione późno wieczorem przez nas filiżanki, zobaczyła, że portret, który tam wisi, odwrócony jest twarzą do ściany. Działo się to już po naszej wycieczce do Groty, więc pomyśleliśmy wszyscy, że to czyjś żart. Portret ten przedstawia właśnie owego sławnego prześladowcę czarownic i budowniczego Norford Manor — Johna Ecclestone. Joan powiedziała, że John Ecclestone, który tak bardzo gnębił czcicieli Diabła, odwrócił się teraz do nas plecami, bo nie tylko, że nie umieliśmy wytropić Diabła, chociaż pozostawił wyraźne ślady, ale nadal nie chcieliśmy uwierzyć w jego istnienie. Irving Ecclestone mruknął, że to zapewne Nicholas odwrócił portret, bo nie może prawdopodobnie patrzeć na nic namalowanego, co ma jakikolwiek sens. Było jeszcze kilka innych żartów na ten temat. Widzi pan… nikt z nas przecież nie wiedział, że Patrycja umrze tej nocy.

— Chociaż ktoś przecież mógł przewidywać to wydarzenie… — szepnął Joe i szczypczykami wrzucił do szklanki kawałek lodu.

— Nie rozumiem pana? — Kempt uniósł brwi.

— Ani ja… — Alex uśmiechnął się lekko. — Ja także siebie nie rozumiem w tej chwili. Ale niepotrzebnie panu przerwałem. Czy to już wszystko?

— Nie. Otóż czyjąś uwagę zwrócił pewien niecodzienny szczegół. To mianowicie, że ramy portretu były zakurzone, a przy odwracaniu obrazu ku ścianie kurzu tego nie tylko nie starto, ale nawet nie został on tknięty w żadnym miejscu.

— Kto to zauważył?

— Nie przypominam sobie… — Kempt zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć.

— Wydaje mi się, że pielęgniarka, panna Stone. Ale nie jestem tego pewien. Może wydaje mi się tak po prostu dlatego, że jest to osoba zawsze otoczona atmosferą zupełnie klinicznej czystości… Tak, jednak sobie przypominam. To była panna Stone. Podeszła do portretu i powiedziała: „Boże, jaki on jest zakurzony! I pomyśleć, że wszyscy muszą tym oddychać!” Może uwaga ta wydać się panu dziwna w podobnych okolicznościach, ale panna Stone nie jest osobą bardzo lotną. Posiada za to nienawiść do wszystkiego, co nie jest absolutnie antyseptyczne, wyprasowane, nakrochmalone i wysterylizowane. Myślę zresztą, że w jej zawodzie trudno to uważać za wadę.

— Zapewne — Joe skinął głowa. — Ale przecież na tym nie skończyło się. Czy ktoś powiedział coś jeszcze?

Gilburne spojrzał na niego — już po raz trzeci w ciągu tej wizyty — ze zdumieniem.

— Chociaż nie wiem, do czego to panu może być potrzebne, ale chętnie zrobiłbym, co tylko leży w mojej mocy… Niestety nie zwróciłem na to uwagi. Był ranek, wszedłem właśnie do Norford Manor, a domownicy stali zebrani w bibliotece, niektórzy ubrani jeszcze w szlafroki, i żartowali. W pierwszej chwili nie orientowałem się nawet dokładnie, o co chodzi. Dopiero po śmierci Patrycji, kiedy zacząłem rozpamiętywać szczegółowo każdą godzinę poprzedzającą tragedię, zacząłem rozmyślać i nad tamtym wydarzeniem.

— Za to ja sobie przypominam… — Kempt zapalił papierosa i zgasił zapałkę w maleńkiej kropelce wody, która przypadkiem znalazła się na dnie popielniczki. Uniósł głowę i spojrzał w oczy Alexa. — Wiem, czego pan poszukuje, zadając te pytania. Ale proszę mi wierzyć, że ja, to znaczy my obaj, omówiliśmy to już sto razy. Szukaliśmy najmniejszego punktu zaczepienia, jakiegoś powodu, dla którego ktoś mógłby chcieć wyrządzić krzywdę Patrycji, nawet obłęd maniakalny też braliśmy pod uwagę. Ale po pierwsze nie rozumiemy, w jaki sposób Patrycja mogłaby zostać zamordowana, jeżeli klucz był wewnątrz, a po drugie to wszystko nie ma sensu, nie ma gruntu, na którym można by postawić stopę… przynajmniej dla nas nie miało. I dlatego przyszliśmy do pana. Ale pan pytał o to, co się stało, kiedy panna Stone zauważyła ten kurz. Nicholas powiedział, że moglibyśmy poznać żartownisia po odciskach palców i że chociaż on się na tym nie zna, to ponieważ każda ręka na świecie ma podobno inne linie papilarne, więc wierzy, że jako malarz potrafi nawet pod szkłem powiększającym od razu poznać, do kogo te linie należą. Śmiał się przy tym i podszedł do obrazu. Zaczął go oglądać nie dotykając, ale po chwili spoważniał. Otóż k u r z b y ł a b s o l u t n i e n i e t k n i ę t y . To takie sprawdziliśmy wszyscy razem. Wyglądało na to, że obraz sam się przekręcił.

— A czy później, już po tragedii, wspomnieliście panowie o tym policji?

— Nie, chyba nie. Myślę, że wszyscy zapomnieli o tym żarcie pod wpływem tego, co się stało.

Alex milczał przez chwilę.

— Chciałbym wrócić do samego portretu… — powiedział wreszcie. — Przedstawiał on owego siedemnastowiecznego właściciela posiadłości, sir Johna Ecclcstone, czy tak?

— Tak. Portret również pochodzi z epoki.

— Mówiąc o nim, wspomniał pan o tym, że był on gnębicielem czarownic. Czy to prawda?

— Tak… — Kempt, ożywił się. — Wszyscy o tym zresztą wiedzą w Norford. Właśnie wtedy, kiedy sir John kupił tę ziemię i wybudował na niej dom, król Jakub wstąpił na tron, a wraz z początkiem jego panowania zaczął się obłędny pościg za czarownicami. Wtedy właśnie sławny Matthew Hopkins, inkwizytor, zawitał do hrabstwa Suffolk. Jak się obecnie wydaje, sir John miał wówczas jakiś zaogniony spór z radą wiejską i wykorzystał bliskość Diablej Groty, leżące; mniej więcej pomiędzy wsią a rezydencją, aby załatwić przy jej pomocy swoje porachunki z chłopami. W każdym razie za jego namową Matthew Hopkins zawitał do Norford i akta podają, że tego roku stracono czternaście kobiet z tej nieszczęsnej wioski. Zostały one powieszone na rynku w Blue Medows.

— Zawsze byliśmy kulturalnym narodem… — mruknął Alex. — W całej Europie, nawet w Szkocji, palono je, a u nas tylko wieszano… Sympatyczny staruszek ten wasz sir John, A co było potem?

— Oczywiście nic. Za czarownicami nikt nigdy nie ujmował się ze zrozumiałych względów. A zważywszy ówczesny stan umysłów, wcale nie jestem przeświadczony, czy ich własne rodziny nie były na wpół przekonane o słuszności wyroku sądowego. Sir John i jego ludzie zeznali przed trybunałem w Blue Medows, że na własne oczy widzieli tych czternaście kobiet lecących na miotłach w noc świętojańską ku otworowi Diablej Groty. Takie oskarżenie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Zachował się nawet opis egzekucji, pióra diakona z Blue Medows, niejakiego Silby. Znalazłem tam zdumiewające rzeczy. W ostatniej chwili przed straceniem jedna z kobiet odwróciła się ku obserwującym widowisko tłumom i powiedziała, że jest kochanką Lucypora, który pomści jej śmierć na rodzinie Ecclestone’ów, a zemsta jego dosięgnie ich nawet w dziesiątym pokoleniu.

— A Patrycja, urodzona Ecclestone, była w prostej linii potomkiem w dziesiątym pokoleniu po sir Johnie… — szepnął sir A leirander. — Ten straszliwy, upiorny nonsens nie daje mi zupełnie żyć… Sam nie wiem, czy wolno nawet rozważać tą sprawą w podobny sposób, ale nie mogę się od tego powstrzymać.

— Nie lubię zbiorowej odpowiedzialności — mruknął Joe. — Lucyper zrobiłby chyba o wiele lepiej mszcząc się od razu na samym sir Johnie, prawda?

Kempt bez słowa wzruszył ramionami. Potem powiedział:

— Ale to jeszcze nie wszystko.

— Spodziewam się… — szepnął Alex jeszcze ciszej niż poprzednio. — Coś musiało się przecież stać ostatnio, prawda?

— Tak… — sir Alexander ze znużeniem pochylił swoją piękną, siwiejącą głowę. — W niedzielę rano pokojówka znalazła portret sir Johna ponownie wiszący twarzą do ściany.

Загрузка...