XXIII. TYLKO O JEDNEGO SZYLINGA

Na dole, w hallu, Thomas Kempt rozmawiał przed drzwiami swego pokoju z doktorem Dukiem. Na widok schodzących umilkli.

— Czy mógłbym zamienić z panem kilka słów? — powiedział Joe szybko do młodego architekta i nie czekając na jego zaproszenie nacisnął klamkę drzwi.

Parker wszedł za nim, nadal z tym samym wyrazem zupełnej konsternacji, którą ukrywał starannie przed oczyma obcych. Ale Joe, który znał go tak wiele lat, wiedział już, że zastępca szefa Wydziału Kryminalnego zaczyna być poruszony tą pozornie nonsensowną sytuacją. Kempt wsunął się za nimi i zamknął drzwi.

— Czym mogę panom służyć? — powiedział cicho.

Joe rozejrzał się po pokoju, który umeblowany był prawic po spartańsku. W rogu stał niski tapczan, a całą długość ściany pod oknem zajmował skośny stół Kreślarski z porozkładanymi na nim papierami. Na ścianie wisiał stary sztych, przedstawiający pościg za lisem pań i panów w pięknych, czerwono kolorowanych fraczkach. Na małym wieszaczku wiśni brezentowy rybacki kapelusz, lornetka i stały oparte dwie wędki.

— Co pan sądzi o Nicholasie Robinsonie? — zapytał Alex prosto z mostu.

— O Nicholasie? Nie chce pan chyba powiedzieć, że… Co sądzę? Bardzo go lubię i myślę, że jest to najuczciwszy człowiek pod słońcem.

— Tak. A jego żona? Znacie się od dzieci, prawda?

— Tak. To znaczy jestem starszy od Joan, ale znam ją, praktycznie biorąc, od dnia jej urodzenia. Mogę o niej powiedzieć tylko to, co o nim, a może nawet więcej i lepiej, bo znam ją dłużej i mógłbym dać za nią głowę w każdej sprawie; od najbłahszej do najpoważniejszej, Joan to kryształowa dziewczyna.

— Dziękuję panu… — Alex skinął głową. — Może później zapytam pana jeszcze o kilka szczegółów. Ale na razie…

Nie kończąc, kiwnął głową i wyszedł z pokoju, a zdumiony Parker za nim. W hallu nie było już doktora Duke’a, stał tam za to sierżant Jones.

— Ten ogrodnik już przychodzi do siebie, szefie! — powiedział. — Co z nim zrobić? Parker spojrzał na Alexa.

— Na pewno marzysz o tym, żeby go przesłuchać, Joe?

— Nic, nie marzę, ale może to się przyda. Sam nie wiem. W każdym razie trzeba z nim zamienić kilka słów. Leży u siebie w domku, tak?

— Tak, proszę pana.

Joe zrobił krok ku drzwiom wyjściowym, ale zatrzymał się nagle.

— Ach, cóż za błazen ze mnie! Cóż za zdumiewający błazen ze mnie! Ben… — przyciszył głos. — Błagam cię, trzeba zebrać tych wszystkich ludzi gdziekolwiek, najlepiej w jadalni. Poza doktorem Dukiem… Jones, proszę znaleźć doktora Duke’a i sprowadzić go nam. Na pewno jest u siebie w pokoju albo tam… — wskazał ręką — u starej pani Ecclestone.

Jones zawrócił na pięcie, podszedł do drzwi pokoju Duke’a i zapukał. Po sekundzie wszedł i wynurzył się prawie natychmiast w towarzystwie młodego lekarza.

— Jeżeli panowie… — zaczai Duke. Alex uciszył go szybkim ruchem ręki.

— Doktorze, skończmy z nonsensami. Sprawa jest zbyt poważna. Chodzi o to, żeby pan natychmiast znalazł się w sypialni starej pani Ecclestone i nie opuszczał jej ani na sekundę aż do czasu, kiedy tam przyjdę i zwolnię pana. Czynię pana absolutnie odpowiedzialnym za jej życie i zdrowie. Czy rozumie pan?

Mimo woli Duke wyprostował się.

— Czy… czy pan naprawdę?…

— Doktorze, nie wiem, czy pan był w wojsku, ale proszę to traktować jako rozkaz, bez względu na to, co pan sądzi o swoich wolnościach obywatelskich. Jest pan tu tylko po to, żeby jej strzec, i nie chcę od pana niczego poza tym, żeby wywiązał się pan w krytycznym momencie ze swoich obowiązków. I proszę w ż a d n y m w y p a d k u n i e o p u s z c z a ć j e j p o k o j u , a n i z n i ą , a n i b e z n i e j .

— Tak jest — powiedział doktor Duke i bez słowa skierował się ku drzwiom sypialni właścicielki Norford Manor.

Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Joe odwrócił się na pięcie i wymierzył palec w pierś Jonesa.

— Sierżancie! Trzeba zrobić to bardzo dokładnie!

— Co, proszę pana?

— Zebrać ich wszystkich w jadalni, z wyjątkiem doktora Duke’a i tej staruszki. Oni oboje nie mają prawa opuścić tej sypialni. My wrócimy za dziesięć minut.

— Tak jest, proszę pana.

Alex znowu odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód, porywając po drodze z wieszaka ów metalowy statyw, który zauważył u Nicholasa Robinsona, gdy po, raz pierwszy spotkał go na ścieżce owego popołudnia. Parker szedł za nim, mrucząc do siebie. W drzwiach wyjściowych, za którymi przechadzał się spokojnie umundurowany policjant w nasuniętym na czoło kapturze peleryny, zatrzymał go.

— Joe, nie chcesz chyba powiedzieć, że…

— Mogę się założyć z tobą o szylinga, że jeszcze dzisiaj rozwiążemy najbardziej zdumiewającą tajemnicę kryminalną stulecia. — Alex roześmiał się i zaraz spoważniał. — Ach, cóż za błazen ze mnie! — powiedział głośno, nie zważając na zdumione spojrzenie dyżurującego policjanta. — Gdybym mógł przypuścić!…

— Co, na miłość boską? Wiem, że nie m o ż e s z wygrać tego szylinga, bo nikt go nie może wygrać w tej sytuacji. W i e m , że Irving Ecclestone popełnił samobójstwo! Ale przecież, Joe… Powiedz, na miłość boską, o co ci chodzi?!

— Jeszcze nie teraz, jeszcze kwadrans… — Alex zatrzymał się w otwartych drzwiach, patrząc w wilgotną ciemność. Nagle zmarszczył brwi. — A jeżeli się mylę? — powiedział cicho. — Mogę przecież się mylić… — Stał przez sekundę zupełnie nieruchomo. — Nie! — powiedział zdecydowanie. — Nie mogę!

To by było jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Och, Ben, abstrakcyjne dowodzenie! Och, Ben! Uroda myśli! Jestem o szylinga bogatszy. I nie czekając odpowiedzi zanurzył się w ciemność.

Загрузка...