Joan Ecclestone odwiedzili w jej pokoju na piętrze. Kiedy zapukali, Nicholas na wpół otworzył drzwi i powiedział półgłosem:
— Ona płacze…
— To niedługo potrwa… — Alex wsunął się, a za nim Parker. — Chcemy tylko zadać pana żonie kilka pytań i zaraz odejdziemy, proszę zaczekać u siebie w pokoju…
Joan wstała z fotela przy oknie. Na twarzy miała ślady łez i Alex pomyślał, że nigdy by jej nie posądził o opłakiwanie ojca.
— Najmocniej panią przepraszamy, mrs Robinson, ale mamy kilka pytań. Jedno z nich jest bardzo żenujące. Proszę bardzo, naprawdę bardzo panią proszę o opanowanie się i szybką odpowiedź…
— Och, postaram się… — powiedziała cicho. Deszcz ustawał. Burza odchodziła, pomrukując za niewidzialnym widnokręgiem. Nadchodziła cisza z dogasającym miękkim pluskiem ciepłych kropel.
— Czy mogę tu pozostać? — zapytał Nicholas.
— Gdyby pan był uprzejmy zaczekać u siebie w pokoju, bylibyśmy bardzo wdzięczni. Zajmiemy państwu dosłownie dwie minuty.
— Dobrze… — Nicholas rozłożył ręce. — Tylko proszę jej nie denerwować…
— Och, Nik… — powiedziała cicho. — Co to wszystko ma za znaczenie teraz… —
Znowu głos jej się załamał, ale wyprostowała się i grzbietem dłoni, sięgając po chusteczkę, otarła oczy, zupełnie jakby była małym dzieckiem. Robinson wyszedł i cicho zamknął drzwi za sobą.
— Proszę się nie gniewać, że nie zapalam górnego światła… — powiedziała Joan. — Niech… niech panowie usiądą…
— Mam tylko kilka słów… — Joe zaczerpnął głęboko powietrza. — Musimy niestety zbadać do końca wszystkie okoliczności towarzyszące śmierci pani ciotki i dzisiejszą tragedię. Czy mogłaby mi pani w tej chwili odpowiadać jasno? Nie jest pani zanadto przemęczona?
— Proszę, niech pan pyta… — Widział w nikłym blasku małej lampki przy stoliku jej ściągnięte bólem rysy. Ale plecy Joan Robinson były wyprostowane, a głowę trzymała wysoko.
— Czy zna pani testament swojej babki?
— Nie… — Joan potrząsnęła głową. — Nie widziałam go nigdy.
— Czy słyszała pani o nim?
— Tak. Babcia mówiła mi o nim już dawno, może półtora roku temu, a może wcześniej, tuż przed zupełnym sparaliżowaniem. Mówiła, że nic nie dostanę, jeżeli nie będę miała dzieci.
— Jak pani przyjęła tą wiadomość?
— Och… — wzruszyła lekko ramionami. — Nie bardzo mnie to obeszło, nawet niedokładnie przypominam sobie, co mówiła.
— A czy nie chce pani mieć dzieci? Joan umilkła. Potem powiedziała cicho:
— Wolałabym nie mówić z panem na ten temat. Alex wstał i zbliżył się do niej.
— Proszę pani… — powiedział cicho. — Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pani ojca. Nie wszystko jest jeszcze jasne. Niech pani nie odmawia mi pomocy.
— Jak to?… — Joan gwałtownie uniosła się i osunęła z powrotem na fotel. — Czy pan chce powiedzieć, że… — Urwała.
— Chcę tylko bardzo prosić panią o dokładne informacje, które wydają mi się niezbędne. Nie męczyłbym pani w przeciwnym razie pytaniami, i to właśnie dzisiaj.
Toan przymknęła oczy. Potem otworzyła je i spojrzała w twarz Alexa.
— Wszyscy myślą, że ja nie chcę mieć dzieci, bo bardziej zależy mi na bieganiu… — powiedziała cicho. — To nieprawda. I Nicholas, i ja bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Ale chyba nie będziemy mieli. To… to taka wada… organiczna… jakaś mała sprawa, której lekarze nie umieją naprawić… Ja nigdy nikomu nie mówiłam o tym, ale przecież leczyłam się przez dwa lata bez przerwy. Przyjeżdżałam tutaj i odbywałam kuracje… Agnes dawała mi w tajemnicy przed resztą domowników całe serie zastrzyków. I nic nie pomogło… To nieprawda, że zależy mi więcej na medalach niż na dziecku. Jutro rzuciłabym sport, gdybym… gdybym…
Znowu najwidoczniej zawiódł ją głos, bo przyłożyła dłoń do ust i załkała cicho. Alex wstał i skinął na Parker a.
— Nie będziemy teraz męczyli pani dłużej, mrs Robinson — powiedział cicho. — Może później pozwolę sobie jeszcze zapytać panią o coś. Proszę mi nie brać tego za złe, dobrze? Bez słowa potrząsnęła głową, a potem ukryła twarz w dłoniach. Joe skierował się do bocznych, niskich drzwi, za którymi zniknął Nicholas Robinson, Zapukał cicho i nie czekając na zaproszenie nacisnął klamką. Parker szedł o krok za nim.
Drugi pokój był o wiele mniej przytulny. Nie było w nim prawie mebli, poza stolikiem i kilkoma krzesłami, na których leżały porozrzucane kartony i stały małe słoiczki z farbami. Na ścianach wisiało kilkanaście płócien, „bardzo abstrakcyjnych”, jak to określił w myśli Parker, zamykając za sobą drzwi.
Nicholas Robinson chodził dużymi krokami po pokoju, zawadzając o krzesła i depcząc po leżących na ziemi szmatkach i kawałkach papieru. Na ich widok zatrzymał się, a potem ruszył w kierunku drzwi.
— Czy panowie już skończyli? Mogą iść do niej, prawda?
— Oczywiście. — Joe zatrzymał się pośrodku pokoju. — Chciałem zadać panu jeszcze tylko kilka pytań, jeżeli można.
— Słucham? — Nicholas zatrzymał się z ręką na klamce i zawrócił.
— Miał nam pan powiedzieć dziś wieczorem, co pan robił tak rano poza domem, mr Robinson?
— Co? Ja?… — Nicholas otworzył usta, a potem Alex dostrzegł, że jego pokryta piegami twarz blednie wyraźnie pod ostrym blaskiem wiszącej u sufitu nagiej, silnej żarówki. — Ja?
— powtórzył i najwyraźniej opanował się z wysiłkiem. — Ja? Malowałem oczywiście. Poszedłem malować w plener. Po to przecież tu przyjechałem…
— Tak. Zapewne. Czy mógłby nam pan pokazać ten obraz, który pan właśnie malował…
— Alex nie dokończył. Od paru chwil rozglądał się, a teraz podszedł szybko do ściany i ujął dwoma palcami brzeg napiętego na blejtram płótna. Zanim Nicholas zdążył mu przeszkodzić, odwrócił je ku światłu.
— A cóż to jest!? — powiedział Parker cicho i nieomal skokiem znalazł się naprzeciw obrazu, na którym pośrodku zupełnie realistycznego pejzażu przedstawiającego Diablą Skałę i Norford Manor w blasku wschodzącego słońca, Diabeł, otoczony ćmami, poczwarami i głowami bez tułowia, unosił w szponach, bijąc gwałtownie błoniastymi skrzydłami, małą postać o wielkiej, karykaturalnej głowie.
A postacią tą był Irving Ecclestone, tak doskonale oddany, że Joe westchnął cicho. Sam obraz przypominał wizje Jérôme Boscha.
— Ja… to jest… — Nicholas obejrzał się z nagłym przerażeniem. — Ona nie może tego zobaczyć. Zapomniałem na śmierć o tym, kiedy tamto nastąpiło… O, mój Boże… — Więc pan t o malował dziś rano… — powiedział cicho Joe. — Jakże proroczo…
— Chciałem tylko… Pamięta pan, co on powiedział wtedy przy lunchu? Mówił, że nie potrafimy, my abstrakcjoniści, namalować niczego tak, jak malowali kiedyś. To miał być prezent dla niego…
— Prezent! — mruknął Parker. — Na urodziny prawdopodobnie.
— Co pan zabiera zwykle ze sobą, idąc malować? — zapytał szybko Joe.
— Co? Ja?… — Nicholas nadal nie mógł odwrócić oczu od obrazu. — To okropne… — szepnął. — Muszę to zniszczyć, zaraz….
— O, nie… — mruknął Parker po raz drugi. — Tego nie zrobi pan tak szybko. Ten obraz jest zbyt interesujący.
— Ben… — Alex odwrócił się ku niemu. — Myślę, że będzie najlepiej, kiedy pan Robinson sam będzie decydował o losie swoich obrazów. Ale na razie chciałbym, żeby mi pan odpowiedział na moje pytanie.
— Co biorę? Farby oczywiście, płótno, sztalugi…
— Czy te? Chyba nie? — Joe wskazał zwykłe drewniane sztalugi, na których w tej chwili nie znajdowało się nic.
— Och, nie. Mam doskonałe szwajcarskie, takie składane jak statyw… Poza tym biorę pędzle i coś do jedzenia… Niech mi pan da go odwrócić na razie do ściany. Ona może tu wejść i to by było okropne.
Joe przekręcił ów zdumiewający obraz i dostrzegł w oczach tamtego wyraz tak głębokiej ulgi, że skinął porozumiewawczo głową.
— Pana żona nie dowie się nigdy, mam nadzieję, że pan to namalował. Ale proszę mi teraz jeszcze odpowiedzieć na dodatkowe pytanie. Czy wracając z pleneru zabiera pan to wszystko na górę? Chyba tak?
— Tak. Tylko sztalugi zostawiam na dole, bo mi tu nie są potrzebne. Wkładam je w hallu do wieszaka na parasole. Składają się jak statyw…
— Tak… — Alex nagle zawrócił ku drzwiom. — Dziękujemy panu na razie. I proszę oczywiście iść do żony. Ona potrzebuje pana.
— A czy… — Nicholas spojrzał na obraz, ukazujący w tej chwili tylko neutralną powierzchnię szarego płótna. — Czy panowie nie poruszycie tej sprawy obrazu, bo za nic nie chciałbym… Rozłożył ręce.
— Postaramy się zachować dyskrecję… — Alex skinął mu głową i wyszedł. Ale nie skierował się na powrót do gabinetu Irvinga, lecz zaczął schodzić w dół. Parker poszedł za nim, pogwizdując prawie niedosłyszalnie i kręcąc głową.