Doktor Archibald Duke i pielęgniarka Agnes Stone jedli lunch wraz z resztą domowników. Lecz choć doktor Duke wielokrotnie zabierał głos w rozmowie, Joe nie zauważył, aby panna Stone odezwała się chociaż jednym słowem. Jadła spokojnie, unosząc oczy na mówiących, a kiedy rozmowa nie była zbyt ciekawa, opuszczała je na swój talerz, nie próbując nawet wzrokiem nawiązać kontaktu z kimkolwiek spośród, współbiesiadników. Nie miała już na sobie swego nieskazitelnie białego kitla, ale prostą, jasnoniebieską sukienkę, w której było jej zresztą do twarzy. Niemal podświadomie Alex skonstatował, że choć opinia o jej oschłej doskonałości jest chyba usprawiedliwiona, to jednak Stone nie jest wzorowym automatem, ale dziewczyną, która na swój spokojny sposób pragnie się podobać. Kilkakrotnie rzucała okiem na zegarek i dwa razy wstała cicho, odchodząc w kierunku tarasu, najprawdopodobniej po to, żeby sprawdzić, jak się ma jej podopieczna.
Lunch przebiegał spokojnie, rozmowa podobna była do tak wielu innych rozmów, które Joe słyszał w podobnych okolicznościach i w podobnych jadalniach, że gdyby nie Irving Ecclestone i kilka rzeczowych pytań na temat demonologii, które zadał swemu gościowi, mózg jego mógłby pracować w zupełnym oderwaniu od sytuacji. Joan, Nicholas, Kempt i Gilburne przerzucali ponad stołem miłe, nieważne zdania. Stary lokaj i młoda pokojówka przesuwali się bezszelestnie za oparciami krzeseł, cicho brzęczało szkło, a za zakratowanymi oknami świeciło słońce. Było cicho, pogodnie i spokojnie.
Ale w powietrzu czuć było nadchodzącą burzę, a mózg Joe Alexa pracował z niezwykłą nawet dla niego szybkością. Joe nie wierzył w to, co nazywa się intuicją, lecz w tej chwili czuł wokół siebie i wewnątrz własnego umysłu wzrastające napięcie, którego istnienia nie usprawiedliwiał żaden fakt ani jedno wypowiedziane słowo, ruch czy intonacja. Odczuwał rozpaczliwą konieczność działania, którego kierunku nie znał. Oczywiście miał swoją teorię, ale nie musiała ona być prawdziwa… Mogło być wiele innych rozwiązań. Ale każde z nich było możliwe i wyjaśnienie mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy popełniona zostanie następna zbrodnia.
Powiódł spokojnie oczyma po dwu szeregach twarzy widocznych po obu stronach stołu. Morderca, ofiara, morderca, ofiara… Kto był mordercą, a kto ofiarą? A może wszystko to razem urodziło się tylko w oszalałym z bólu mózgu Alexandra Gilburne’a i zostało podjęte przez zanadto skory do spekulacji mózg Joe Alexa?… Oby tak było. Ale wszystko wskazywało na to, że tak nie jest. Pokojówka Cynthia Rowland postawiła przed nim małą filiżankę i powiedziała coś półgłosem. Nie rozumiejąc, skinął potakująco głową. W tym pokoju był morderca Patrycji Lynch i jego następna ofiara. A on, słynny Joe Alex, siedział spokojnie, jadł czekoladowy tort i był zupełnie bezradny. Odetchnął ciężko.
W tej samej chwili nastąpiła zupełnie nieoczekiwana eksplozja. Mimowolną jej przyczyną stał się Thomas Kempt.
— Przed kąpielą pracowałem dzisiaj uczciwie przez cały ranek — powiedział pochylając się nad stołem w stronę Nicholasa Robinsona. — Przywiozłem tu z Londynu projekt i jestem bardzo zadowolony, że tak zrobiłem. Zupełnie inaczej pracuje się ze świadomością, że każdej chwili można odłożyć ołówek i ekierkę, żeby zanurzyć się w wodzie. A ty namalowałeś coś dzisiaj, Nik?
— Och… — Nicholas machnął ręką, w której trzymał malutką srebrną łyżeczkę — niewiele. Siedziałem nad brzegiem wąwozu i starałem się zrozumieć, na czym polega piekielność tej Diablej Skały, bo istotnie jest w niej coś diabelskiego. Myślę, że będę to malował. Jeżeli obraz się uda, nazwę go „Piekło I”. Mam nawet zamiar zrobić całą serię tych rzeczy… — Zwrócił się do Joan: — Rozumiesz, o co mi chodzi? Chciałbym uchwycić przestrzeń diabelską i linie potępienia. Oczywiście bez żadnych analogii tematycznych. Nikt tego nie będzie mógł dokładnie odcyfrować. Ale ja będę wiedział, co myślę o moim Diable. Stanie się wtedy moją ściśle prywatną własnością… — roześmiał się. — Trudno zresztą wymagać, żeby ludzie mogli odczytywać swoje bajeczki o naturze z moich obrazów.
— Bardzo trudno… — mruknął cicho Irving Ecclestone, który usłyszawszy słowo „Diabeł”‘, zaczął przysłuchiwać się temu, co mówi jego zięć. Alex dostrzegł, że jasna, osadzona na silnej, smukłej szyi głowa Joan odwróciła się szybko w kierunku Agnes Stone i usłyszał pospieszne pytanie na temat zdrowia starej damy. Ale zanim pielęgniarka zdążyła odpowiedzieć, Nicholas Robinson spytał z podejrzanym spokojem:
— Co pan rozumie przez to „bardzo trudno”, znakomity ojcze mojej pięknej żony?
Byłbym panu bardzo zobowiązany za kilka wskazówek, chociaż nie tyle chodzi mi o Diabła, co o dobre malarstwo, a o tym przecież nie wie pan zbyt wiele, jak zdołałem się zorientować.
— Co rozumiem przez te słowa? — Irving zastanawiał się przez chwilę i Joe dostrzegł, że jego poważne, ukryte za szkłami oczy uśmiechnęły się nagle. — Chyba niewiele. Wydaje mi się, że tego rodzaju traktowanie tematu w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Chętnie udzielę ci kiedyś wskazówek, mój chłopcze, jeżeli weźmiesz się serio do malowania. Na razie wszystkie twoje obrazy mają i tak wiele wspólnego z Diabłem. Jeżeli założysz, że jest on tym, który plącze myśli i ścieżki ludzkie, na pewno uda ci się go ukazać. Ktoś nazwał go kiedyś „panem ponurego chaosu” i sam nie wiem dlaczego, ale określenie to często przychodziło mi na myśl, kiedy patrzyłem na twoje płótna. Mimo to przypuszczam, że ta mistyfikacja powinna przynieść ci sławę. Ludzie prości i niewielkiego umysłu gardzą zwykle tym, co są w stanie łatwo pojąć. Trzeba wielkiej odwagi, żeby nazwać po imieniu nonsens, kiedy ukryty on jest pod nazwą nowoczesności. Ale może po prostu mylę się. Rzeczywiście niewiele wiem o tym, co nazywasz dosyć dowolnie „dobrym malarstwem”. — Roześmiał się. — Na pewno jestem bardzo nieprzyjemnym starszym panem. Ale wiek ma także pewien plus: pozwala ujawniać bez lęku swoje poglądy.
Nicholas także się uśmiechnął, ale potem mimowolnie zacisnął usta. Wypił łyk kawy i spojrzał na teścia uśmiechając się nadal. Ale w oczach jego nie było wesołości.
— A co by pan powiedział na to, gdybym namalował pana, Diabła i tę skałę tak ślicznie, że każdy z was rozpoznałby siebie na pierwszy rzut oka i zadziwiłby; się tym, co pan prawdopodobnie nazywa „siłą wyrazu”?
— Byłbym zachwycony — Irving skłonił głowę — i powiesiłbym ten obraz w swoim gabinecie, a potem spoglądałbym nań co dnia, ciesząc się, że moje jedyne dziecko ma za męża utalentowanego człowieka. Ale obawiam się, że nie zrobisz mi tej przyjemności.
— Obawiam się, że zrobię…
Nicholas chciał dodać coś jeszcze, ale Joan uniosła się z miejsca i wdzięcznie skinęła wszystkim głową, dając znak, że posiłek jest zakończony. Nadchodząca kłótnia rozpłynęła się. Lecz zanim ktokolwiek zdążył opuścić jadalnię, pan James Cotton powiedział głośno, zbliżając się do młodej gospodyni:
— Chciałbym panią przeprosić w tej chwili za małe oszustwo, które popełniłem przybywając do domu państwa…
— Oszustwo? — Joan uśmiechnęła się i spojrzała na niego. W białej, prostej sukience, pantoflach na wysokich, wąskich obcasach i z włosami zaczesanymi w górę nad czołem nie wyglądała już w tej chwili jak młody chłopiec, ale jak młoda dama, dziedziczka wielkiej fortuny i córka starego rodu, która z pełną swobodą potrafi, dostosować się do każdej sytuacji.
— Tak… — Alex zatrzymał się przed nią, dostrzegając kątem oka, że inni także zatrzymali się. Pokojówka Cynthia Rowland, która przed chwilą zbliżyła się do stołu, trzymając w ręce pustą tacę, na którą chciała zebrać naczynia, cofnęła się pod ścianę. — Otóż nazwisko moje nie brzmi Cotton. Brzmi ono inaczej, a ponieważ jest dosyć popularne, więc przed przyjazdem tutaj poprosiłem sir Alexandra Gilburne’a, aby pozwolił mi wystąpić pod czymś w rodzaju pseudonimu. Prawda, sir Alexandrze?
Odwrócił głowę i spojrzał na Gilburne’a, na którego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie.
— Tak, to prawda… — Prawnik skinął głową.
— Moje prawdziwe nazwisko brzmi Alex… — dodał Joe szybko — i muszę panią prosić o wybaczenie, mrs Robinson, że tak późno je ujawniam.
— Alex! — Joan klasnęła w dłonie i znowu stała się na ułamek sekundy dziewczyną w dresie. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że nazywa się pan Joe Alex?… Ależ tak! — Spojrzała na męża. — Powiedziałam ci przecież wczoraj wieczorem, że znam tego pana, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go widziałam. Teraz wiem. Pana fotografia jest odbita na grzbietach wszystkich pana książek! Och, to znakomicie! Zawsze marzyłam o tym, żeby pana poznać. Jestem pana najwierniejszą czytelniczką!
— Mogę za to jedno zaręczyć słowem honoru… — powiedział Nicholas z westchnieniem.
— A czy ja mogę zapytać wreszcie, o co tu chodzi? — Irving Ecclestone podszedł do córki. — Czy ten pan nie jest tym, za kogo się podawał? Dlaczego w takim razie trudził się pan opowiadaniem mi o książce, której pan nie ma zamiaru napisać, i wypytywaniem mnie o sprawy, które pana nie obchodzą?
— Przeciwnie — Joe potrząsnął głową. — Demonologia to naprawdę moje hobby, ale…
— Ale ten pan jest najznakomitszym umysłem kryminologicznym w Anglii — dokończyła Joan — a poza tym pisze książki. Czy pan naprawdę przyjechał w te strony, żeby napisać powieść o Diable?
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Nie wiem, czy chcę napisać taką powieść. Wolałbym napisać naukową książkę, o której rozmawiałem dziś z ojcom pani. Bo, jak państwo wiecie, zwykłym tematem moich skromnych utworów są zbrodnie. Więc jeśli przybyłem tutaj, to nie po to, aby być świadkiem zbrodni i potem ją opisać, lecz by jej zapobiec… — Uśmiechnął się swobodnie i zwrócił ku Irvingowi Ecclestone’owi. — Moje oszustwo wobec pana nie było wielkie. Naprawdę interesuje mnie Diabeł i naprawdę chciałbym o nim wiedzieć o wiele więcej, niż wiem. A mam nadzieję, że dom ten i jego gospodarz będą dla mnie najlepszym źródłem wiadomości, jakie można sobie wyobrazić. O ile oczywiście nie cofnie pan swojego zaproszenia wobec gościa, który z taką łatwością zmienia nazwisko…
Ale Irving Ecclestone nie uśmiechnął się, słysząc ten żart.
— Sądzę — powiedział cicho — że wyświadczy pan nam wielką uprzejmość, przyjmując moje zaproszenie i gościnę pod tym dachem. Wszystko pozostaje tak, jak ustaliliśmy, i myślę, że Alesandcr nie będzie miał mi za złe, jeżeli jutro wieczorem pan Cotton… to znaczy pan Alex ułoży się do snu w Norford Manor… Myślę, że wszyscy będziemy bardzo zadowoleni, prawda?
Nastąpiła chwila ciszy, a potem Joan Robinson powiedziała szybko:
— Och, oczywiście. Będę pana zanudzała pytaniami na wszystkie możliwe tematy. Nie rozumiem tylko, co pan miał na myśli, mówiąc… — Urwała. Potem podjęła spokojnie: — Chodźmy do parku. Myślę, ż s panom należy się cygaro, a mnie moja godzina odpoczynku po lunchu. Jestem niewolnikiem, co prawda nie Diabła, ale stopera, a chwilami zaczyna mi się wydawać, że to wcale nie łagodniejszy pan.
Skinęła głową i ruszyła ku drzwiom, pociągając za sobą innych. Joe szedł na końcu małej grupki. Mijając próg, przystanął na chwilę i obejrzał się.
Ze ściany spoglądał za nim portret w ciężkich gładkich ramach z czarnego dębu. Ani czas, ani strój epoki nie uczyniły sir Johna Ecclestone sympatyczniejszym, niż był za życia. Była to twarz pełna, nieociężała, a małe, szeroko osadzone oczy patrzyły ze spokojną pogardą. Z taką samą pogardą oczy te musiały spoglądać przed miesiącem i zeszłej niedzieli na twarz człowieka, który nie pozostawiając odcisków palców przekręcił ten obraz. A jeśli człowiek ten uznał przekręcenie portretu za zapowiedź swego działania, to musiał on być osobą, która z zimną krwią zamordowała Patrycję Lynch, a teraz przygotowywała się do nowej zbrodni. Ale to przecież było już chyba niemożliwe w tej chwili. Kimkolwiek był zbrodniarz, został przed paroma minutami ostrzeżony, że Joe Alex przybył do Norford Manor.
A choć Joe nie był zarozumiały, zdawał sobie sprawę, że ktokolwiek z żyjących w Anglii ludzi wkroczył lub ma zamiar wkroczyć na ścieżkę zbrodni, musi o nim wiedzieć tyle, że straci natychmiast ochotę do działania.
Myśl ta była pocieszająca. Ale mimo niej uczucie bezradności nie mijało. Westchnął.
Zrobił wszystko, co mógł. Ogłosił zbrodniarzowi swoje przybycie. W tej chwili nic więcej nie pozostawało do zrobienia. Najbliższe godziny powinny były przynieść wiele informacji.
Joc zaklął w duchu i wyszedł do hallu.