XXV. CO NAJMNIEJ — DWA PRZEDMIOTY

Chmury zaczęły się przecierać i księżyc błysnął nad Diablą Skałą, która odbiła jego światło swym lśniącym, wilgotnym wierzchołkiem. Grupka nieruchomych ludzi stała wpatrzona w opadającą z wolna powierzchnię basenu. Zamknięto dopływ wody i otworzono stalową zastawkę, która regulowała odpływ. Kula księżyca, odbita w powierzchni wody, osuwała się z wolna w głąb.

— Jeszcze chwila… — powiedział Joe półgłosem — i będziemy mogli tam zejść.

— Co chcesz tu znaleźć?

— Co najmniej — dwa przedmioty! Mały, metalowy cylinder i jeszcze jeden klucz, bardzo podobny do tego, który znaleźliśmy w domku węży pana Iryinga Ecclestone’a. Tym razem jestem tego tak absolutnie pewien, że gotów jestem założyć się o drugiego szylinga… Chciałbym, żebyś kazał ludziom opukać całe dno i próbować, która z płyt da się przesunąć. Gdzieś tu musi być skrytka, musi być, Ben!

Księżyc na dnie basenu zniknął nagle. Joe pochylił się. Dno było już widoczne, w bladym świetle lśniły równe szeregi ciemnych, mokrych płyt, dokładnie przylegających do siebie. Joe zszedł w dół po metalowej drabince, a za nim pozostali mężczyźni — łańcuch sylwetek znikających kolejno w dole. Rozbłysły latarki. Parker ustawił ludzi szeregiem i zaczęli posuwać się powoli, postukując cicho, pochylając się i omiatając światłem dno sztucznego jeziorka.

Alex szedł za nimi, świecąc uważnie na płyty, którymi wyłożone były boki basenu. W pewnej chwili zatrzymał się. Zdawało mu się, że zamiast wąskiej smugi cementu, którym spojone były poszczególne płyty, dostrzegł błysk stali. Podszedł. Przysunął latarkę nieomal do ściany i zaczął uważnie oglądać to miejsce. W pewnej chwili wyciągnął rękę i spróbował poruszyć płytę od góry. Nie drgnęła. Ponowił próbę z lewej strony, potem z prawej. Nic. Wreszcie nacisnął dolną krawędź. I płyta przekręciła się na osi, ukazując ciemny otwór płytkiego zagłębienia, z którego polała się woda. Kiedy spłynęła, Joe zaświecił do środka. Patrzył przez chwilę, potem odwrócił się.

— Ben! — zawołał cicho. — Nie musicie już szukać. Znalazłem!

Łańcuch zatrzymał się, potem pękł i ciemne postacie ludzkie zaczęły zbliżać się ku Alexowi, a później zatrzymały w odległości kilku jardów. Światła latarek pogasły.

— Co znalazłeś? — Parker był przy nim. W ręce trzymał latarkę wycelowaną w stronę otworu, jak gdyby mierzył z pistoletu do ukrywającego się w nim wroga.

— Pudełko… — Alex wskazał małe, niklowe pudełko, leżące w rogu niszy. — I, jak myślę, znajdują się w nim dwa przedmioty: ten klucz i mały, żelazny cylinderek, jeden z tych, które dobrze znasz…

Nie dostrzegł tego, bo był oślepiony blaskiem własnej latarki, ale wyczuł i usłyszał cichy szelest stóp na dnie. Ludzie zbliżyli się.

— Uważaj, Ben! — dodał szybko. — Bo na tym pudełeczku na pewno są odciski palców!

A myślę, że będą nam one absolutnie konieczne, jeżeli chcemy, żeby Diabeł wrócił do Piekła z naszą najserdeczniejszą pomocą!

Parker wyjął chusteczkę i z największą ostrożnością sięgnął po pudełko. Otworzył je końcami palców. Wewnątrz… leżały obok siebie: mały, żelazny cylinder dziwnego kształtu i płaski klucz o ciekawej konstrukcji, do złudzenia przypominający drugi klucz, znaleziony przez nich po południu w domku węży zmarłego Irvinga Ecclestone!

— Jones! — powiedział cicho zastępca szefa Wydziału Kryminalnego. — Nie ma go tutaj… — odparł jakiś głos. — Pilnuje ich tam, w jadalni.

— Carruthers, bierz to od razu do auta laboratoryjnego! Mam nadzieję, że ekspert jeszcze nie usnął.

— Nie usnął… — mruknął drugi głos z ciemności. — Przyszedłem tu za wami, żeby nie umrzeć z nudów.

— Ma pan odciski wszystkich domowników, prawda? Niech pan od razu porówna i powie, do kogo one należą.

— Och, to mogę ci powiedzieć i bez pomocy nauki… — Joe ruszył w stronę drabinki. Parker dopędził go.

— Powiedz!

I Alex powiedział mu.

— Jak to? — Parker pochwycił go za ramię. — Przecież to niemożliwe!

— Zaczekaj… — Weszli na górę i stanęli na trawniku, znowu tonącym w ciemności, bo chmura zakryła księżyc. W mroku Parker dostrzegł błysk białych zębów przyjaciela. — Nie tylko niemożliwe, ale jedynie możliwe, Ben. Już od paru godzin wiedziałem, że tylko jedna osoba miała równocześnie motyw i możliwości, ale hipoteza, jak sam widzisz, była tak nieprawdopodobna i tak niewytłumaczalna przy pomocy zdrowego rozsądku, że… — Urwał.

— I wtedy dopiero posłużyłem się z d r o w y m r o z s ą d k i e m . I okazało się, że z pewnego punktu widzenia rzecz jest niesłychanie prosta i banalna. Ale najpierw trzeba było wykluczyć wszystko inne. Nie chodziło o mnie. Ja już wiedziałem swoje, chociaż pomyliłem się kilkakrotnie w szczegółach. Ale myślałem o tobie. Byłeś tak bardzo przeciwny temu nonsensownemu śledztwu. Zresztą dopóki nie wiedziałem dokładnie, gdzie byli wszyscy mieszkańcy domu w chwili zabójstwa, nie mogłem mieć absolutnej pewności. Zawsze pozostawała w tej fantastycznej sprawie jeszcze jakaś nieznana, bardziej fantastyczna możliwość… Na szczęście kiedy zastosowałem elementarną logikę, rzeczy ułożyły się w takim porządku, w jakim musiały się, ułożyć. Bo ta genialna na swój sposób zbrodnia miała jeden błąd. Była n i e o m a l absolutna i w związku z tym wykluczała wszystkie możliwości poza jedną: p r a w d z i w ą , ale jeśli nie odnalazło się prawdy w całym gąszczu pozorów i w labiryncie tego diabelskiego planu, stawała się automatycznie z b r o d n i ą a b s o l u t n ą , to znaczy samobójstwem Irvinga Ecclestone, co z kolei oznaczało dla naszego Diabełka pełen tryumf i dojście do upragnionego celu…

— Ale ja nadal nie rozumiem, jakim sposobem ta zbrodnia…

— Zaczekaj, Ben. Pozwól i mnie na jakąś małą przyjemność. Czy pozwolisz mi na jeszcze jedną przyjemność, poza tym?

— O co ci chodzi? — zapytał Parker przygnębionym głosem. Był znakomitym oficerem śledczym i bardzo uczciwym człowiekiem. Nawet teraz nie zapominał ani na chwilę o tym, że jeszcze przed dwoma godzinami namawiał Alexa do zaprzestania nonsensownych poszukiwań i wyjazdu stąd.

— Czy… czy mógłbym na podstawie tej mojej legitymacji dokonać, oczywiście w twojej obecności, aktu aresztowania? Ten Diabeł naraził mi się bardzo. Zaproponował sobie z premedytacją nie tyle absolutną zbrodnię, co absolutną drwinę ze mnie i mojej skromnej sławy, do której, szczerze mówiąc, jestem trochę przywiązany. Chciałbym mu sam donieść o jego porażce.

— Och, zrób to! — Biorę na moją odpowiedzialność nawet ewentualne pomyłki, jeżeli nie zapamiętasz tekstu formuły. Byleśmy tylko nie popełnili prawdziwej omyłki, Joe. Nie chcę nawet myśleć o tym.

— Och, powiedziałem ci już, że ta zdumiewająca sprawa ma właśnie ten zdumiewający aspekt: n i e m o ż e b y ć i n n e g o r o z w i ą z a n i a , jeżeli nie brać pod uwagę interwencji sił nadprzyrodzonych. Zresztą nasze ostatnie odkrycie wyklucza nawet i tę prześliczną ewentualność. Dochodzili już do domu. Alex wyprostował się, minął patrolującego na tarasie policjanta i wszedł do hallu.

Słysząc za sobą kroki Parkera i kilku wchodzących za nim detektywów zbliżył się do drzwi jadalni, otworzył je i stanął w progu.

Przez chwilę w milczeniu przesuwał oczyma po zgromadzonych. Dwoje stało pod portretem sir Johna. Byli to Cynthia Rowland i doktor Archibald Duke, oboje zagłębieni w cichej rozmowie, którą najwyraźniej im przerwał. Naprzeciw wejścia, przy stole, siedzieli Joan i Nicholas Robinson, po drugiej stronie stołu, na krzesłach znajdujących się najbliżej drzwi, Kempt i Gilburne, ściskający pomiędzy kolanami swoją nieodstępną laskę. Agnes Stone w nieposzlakowanym białym fartuchu i białym czepeczku stała wyprostowana w rogu pokoju obok fotela, na którym nieruchoma staruszka wpatrywała się nieruchomym spojrzeniem w przestrzeń. Martha Cowley i Stary Rice stali niedaleko nich, najwidoczniej nie mając śmiałości usiąść w obecności właścicieli domu. Wszyscy milczeli. Oczy ich skierowały się na wchodzącego, Sierżant Jones, który stał spokojnie przy drzwiach, usunął się robiąc Alexowi miejsce i szeptem zapytał Parkera:

— Już, szefie?

Zastępca szefa Wydziału Kryminalnego prawie niedostrzegalnie skinął potakująco głową.

— Przepraszam, że kazaliśmy państwu czekać tu tak długo — powiedział Joe. — Ale wyniknęły pewne nieoczekiwane okoliczności, które przedłużyły trochę śledztwo… Nie było to zresztą łatwe śledztwo, gdyż morderstwo zostało zaplanowane z niesłychanym sprytem…

— Boże! — powiedziała cicho Joan. — Morderstwo… Więc on, tatuś…

— Niestety — Alex rozłożył ręce. — Była to zbrodnia zaplanowana z niesłychaną, zupełnie bezprzykładną brawurą… jeżeli wolno użyć tego bądź co bądź pozytywnego słowa w odniesieniu do największej nikczemności, jaką człowiek może popełnić na ziemi. I musimy tu przyznać ze wstydem, że nieomal padliśmy ofiarami sprytu mordercy, który stworzył bezbłędną, skomplikowaną panoramę mistyfikacji i starał się nas zapędzić w nią tak zręcznie, że gdyby nie… — urwał, potem podjął zaraz. — Ale mistyfikacja jest tylko mistyfikacją. Już dwa i pół tysiąca lat temu pewien stary, mądry Grek, Parmenides z Elei, napisał w swoim poemacie Droga złudzenia słowa, których spokojna siła przemówiła do mnie dziś wieczór znowu: „Nie dopuśćcie, aby przyzwyczajenie wynikłe z powtarzającego się doświadczenia skierowało was na drogę, gdzie narzędziem poznania jest ślepe oko i ucho wtórzące dźwiękom, lecz próbujcie przy pomocy rozumu…” Nie będę cytował dalej. Przestaliśmy wierzyć oczom i uszom, zaangażowaliśmy do tej sprawy nasz rozum i rezultatem tego jest fakt, że muszę w tej chwili powtórzyć ową sakramentalną formułkę: „W imieniu prawa aresztuję was pod zarzutem popełnienia morderstwa z premedytacją na osobach Patrycji Lynch i Irvinga Ecclestone i ostrzegam, że wszystko, co powiecie od tej chwili, może być użyte przeciwko wam…” Zawiesił na chwilę głos.

— Ale… ale kogo to dotyczy? — zapytał zduszonym głosem sir Alexander Gilburne.

— Słowa te dotyczą obecnych tu Thomasa Kempta i Agnes Stone… — powiedział Alex spokojnie i w tej samej chwili zaciął usta, bo dostrzegł w dłoni, którą Thomas Kempt wyrwał z kieszeni, pistolet automatyczny. A lufa tego pistoletu była skierowana prosto w pierś jego, Joe Alexa. I w tym ułamku sekundy pomyślał z żalem, że na nic poszły wszystkie nauki doktora Yamamoto, bo oto stał w pełnym polu widzenia i gdyby uskoczył, odsłoniłby stojącego za nim Parkera. A Kempt był zbyt daleko, aby można go było dosięgnąć.

Ale wszystkie te myśli, a raczej ich maleńkie, nie powiązane fragmenty mignęły tylko, zanim padł strzał. Jedna z kobiet krzyknęła.

Joe stał przez sekundę, zdumiony tym, że nic nie czuje, podświadomie poszukując wszystkimi nerwami miejsca, którym weszła kula. Ale nie pod nim ugięły się kolana. To Thomas Kempt z wolna opuścił głowę, ręce i ciężko jak kukła zwalił się na ziemię pod nogi stojących.

Alex obejrzał się błyskawicznie. Pyzaty sierżant Jones stał z bronią opuszczoną już ku ziemi.

— Noszę go w kaburze pod pachą, szefie… — powiedział półgłosem. — I zawsze, kiedy ma się obwieścić któremuś z tych ptaszków jego los, trzymam rękę jak Napoleon, założoną na piersi. W ręce trzymam go odbezpieczony, z kulą w lufie… na wszelki wypadek.

Ale Parker nie usłyszał nawet jego ostatnich słów.

— Ty Diable… — Agnes Stone patrzyła na Alexa strasznym, pełnym rozpaczy spojrzeniem. Potem i ona wyrwała rękę z kieszeni fartucha. Ale nie miała w niej broni. Błyskawicznie podniosła ją do ust.

I w tym momencie stała się druga niespodziewana rzecz. Joan Robinson wyprysnęła ze swego fotela i uwiesiła się u tej ręki. Za nią skoczył Nicholas i reszta obecnych. Po chwili Agnes stała z kajdankami na rękach, nieruchoma, blada i zupełnie spokojna.

Parker siłą otworzył jej zaciśniętą pięść i wyjął z niej małą, bladą kapsułkę.

— Cyjanek potasu… — mruknął i pokiwał głową. — Myślę, że to chyba będzie cyjanek. Sierżant Jones położył dłoń na ramieniu Agnes.

— Chodźmy… — powiedział spokojnie.

Ruszyła przed nim sztywna, wyprostowana, z podniesioną głową w białym, nakrochmalonym czepku. Odprowadzały ich oczy wszystkich obecnych. Tylko stara kobieta w wózku nie drgnęła nawet i nadal patrzyła niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń, obojętna i nieruchoma jak rzeźba.

Загрузка...