XI. SPACER PRZED BURZĄ

Joe usnął bardzo późno i obudził się bardzo wcześnie, niewyspany i niespokojny. Poranek był piękny, choć powietrze stało nieruchomo nad ziemią, nie poruszane najmniejszym powiewem wiatru. Było duszno. Będzie burza… — pomyślał, siadając do maszyny. — Będzie chyba burza z piorunami i ulewą… Bardzo dobrze… bardzo dobrze… Zaraz po niej minie ten nastrój…

Ale wiedział, że nastrój ten nie pochodził z jego uwrażliwienia na zjawiska atmosferyczne. Chciał już być tam. Być w Norford Manor i zmusić Diabła do… I tu myśl urywała się, bo nic nie miało sensu. W tej chwili pragnął prawie, aby śmierć Patrycji Lynch okazała się samobójstwem, a te wszystkie odciski i nonsensy z przekręcaniem obrazu — czyimś żartem. Ale chociaż rozum zawodził, instynkt krzyczał, że nawet w tej chwili dzieje się coś strasznego, co narasta, dojrzewa i wyda owoce, jeżeli nie zdoła się w porę zapobiec zbrodni. A jedyna możliwa teoria tej zbrodni była w absolutnej niezgodzie z faktami i nie mogła być prawdziwa. A może była inna? Ale jaka?…

Spędził godzinę nad stołem, nieruchomo, z głową opartą na łokciach. Przez mózg przelatywały setki kombinacji, od najbardziej niemożliwych do mających chociaż cień prawdopodobieństwa. Ale wszystkie wykluczały się nawzajem.

Gdyby wiedział, że to, co przeżywa w tej chwili, jest dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co będzie czuł za niewiele godzin, unieruchomiony przed barierą prawdopodobieństwa i skonfrontowany z najbardziej niesłychanym wydarzeniem swego życia, być może myślałby spokojniej.

Ale Joe Alex nie znał przyszłości, tak jak nie znał jej Diabeł. Gdyby znali ją obaj, śmierć nie zawitałaby prawdopodobnie tak szybko do Norford Manor, a panna Karolina Beacon szybciej spotkałaby się z człowiekiem, którego kochała jak nigdy nikogo, chociaż nie dawała mu te no poznać.

Stary Austin wszedł ze śniadaniem i wiadomością od sir Alexandra, że są obaj zaproszeni na lunch do Norford Manor, gdzie pan Irving Ecclestone oczekuje pana Jamesa Cottona i z przyjemnością podzieli się z nim wszystkimi materiałami, jakie ma do dyspozycji.

To pomogło. Świadomość, że za parę godzin będzie tam i zobaczy tych ludzi i miejsce, uspokoiła Alexa. Z apetytem zjadł śniadanie i chociaż na dnie mózgu mały płomyczek zdenerwowania palił się nie przygasając ani na chwilę, usiadł do swojej maszyny do pisania i spokojnie zajął się książką. Pisał do południa.

O dwunastej Gilburne zawołał go z ogrodu. Joe rzucił okiem na pokój. Wsunął do kieszeni kartkę papieru, na której o świcie wynotował wszystkie swoje dotychczasowe wiadomości, i wyszedł.

Szli rozmawiając o pogodzie i prawdopodobnym nadejściu burzy. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Joe powiedział:

— Więc pani Patrycja Lynch i jej brat Irving Ecclestone stanowili właśnie owo dziesiąte pokolenie, na którym miał się zemścić Lucyper?

— Widzę, że przeczytał pan tę historię. Tak, sprawdzałem to w ich kronikach rodzinnych.

— Gilburne wzruszył ramionami. — Ale czy to może mieć jakieś znaczenie? Jeżeli zaczniemy operować takimi argumentami, zejdziemy do poziomu ludzi, którzy powiesili wtedy te nieszczęsne kobiety.

— Nie myślałem o nas i o naszych argumentach, ale o kimś, komu mogłyby trafić do przekonania. O kimś, kto na przykład czułby się predestynowany do wypełnienia ostatniej woli Cynthii Rowland albo nawet samego Lucypera.

— I o tym myślałem… — sir Alexander ze zniechęceniem machnął ręką. — Ale to zupełnie niemożliwe. Nie znam tu nikogo mogącego połączyć w sobie tyle fanatyzmu i ciemnoty. Jeżeli myśli pan o córce Austina i Katarzyny, to chociaż nazywa się ona dokładnie tak jak tamta przed wiekami zamordowana dziewczyna, to mógłbym sobie dać rękę uciąć, że jest absolutnie do tego niezdolna. Po prostu zapomniałem wczoraj, że pan nie zna tych ludzi, i może przedstawiłem jej zainteresowanie Diabłem i wężami Irvinga w zbyt jaskrawym świetle. Niech pan nic zapomina, że od wielu lat patrzę na przestępców, a przecież byłem tam od rana po śmierci Patrycji i w czasie przesłuchań policyjnych. Nawet gdybym był jeszcze bardziej wstrząśnięty, niż byłem, nie umiałbym przestać przyglądać się ludziom. Obserwowałem także i Cynthię. Nie było w jej zachowaniu cienia gry. Była zapłakana, zdumiona i ciekawa, jak zwykle osoby ze służby w takich wypadkach. Czy tylko ją miał pan na myśli?

— Niekoniecznie… — Alex zamilkł. Szli dalej w milczeniu. Wreszcie las skończył się i zobaczyli z daleka Norford Manor, oświetlone ostrymi promieniami słońca. Upał rósł i gęstniał, ale na niebie nadal nie było ani jednej chmurki. Na tarasie Joe dostrzegł malutką, białą sylwetkę, ale odległość oraz fakt, że znajdowali się poniżej domu i spoglądali ukośnie ku górze, uniemożliwiały dokładniejszą obserwację.

— To Agnes Stone… — powiedział Gilburne, jak gdyby zgadując myśli gościa. — Na pewno krząta się teraz wkoło starej pani, którą wytoczyła z pokoju na słońce. Wchodzili z wolna po lekkiej pochyłości ziemnego tarasu parku. Kiedy zbliżyli się do domu na odległość mniej więcej dwustu kroków, Joe usłyszał wesołe nawoływania, dochodzące spoza drzew po prawej stronie. Spojrzał i dostrzegł pomiędzy krzewami pasmo zielonego trawnika, a nad nim niewysoką, nowocześnie oprofilowaną wieżę do skoków. Na jej krańcu stała w tej chwili dziewczyna w błękitnym kostiumie kąpielowym i czepku tego samego koloru. W chwili kiedy spojrzał, oderwała się od wieży, zatoczyła miękki, śliczny łuk, a ponieważ powierzchnia basenu znajdowała się powyżej miejsca, z którego patrzył, wyglądało to tak, jak gdyby zniknęła cicho w niewidzialnej szczelinie trawnika. Blisko poza wieżą, tak blisko, że Joe zdziwił się, wyciągała ku niebu swój stromy szczyt Diabla Skała.

— To Joan — Gilburne zatrzymał się, wbił łaskę w piasek, którym wysypana była aleja, i otarł pot z czoła. — Zaczynam się już starzeć. Kiedyś, pomimo tego defektu nogi, przebywałem tę przestrzeń bez najmniejszego wysiłku.

Joe przemilczał taktownie to stwierdzenie, a potem zapytał:

— Wydawałoby się, że tak wysoko położone miejsce jak Norford Manor musi mieć kłopoty z wodą Oczywiście, że przy fortunie Ecclestone’ów znaleziono na to łatwo lekarstwo. Ale nie przypuszczałem, że jest tu basen pływacki, prawie pod szczytem wzgórki. Skąd bierze się ta woda?

Ruszyli znowu. Na wieży ukazała się sylwetka mężczyzny, który przebiegł kilka kroków i skoczył, zwinięty nagle w salto, a potem wyprostowany z szeroko rozłożonymi rękami.

— To Kempt, a ten basen to właśnie jego dzieło i pomysł. Ten chłopiec bardzo kocha Norford Manor Kiedy był jeszcze na studiach, obmyślił sposób ujęcia rurami wody płynącej w górze potoku, który biegnie po dnie wąwozu oddzielającego nas od Diablej Skały. Woda, zamiast opadać razem z dnem potoku, płynie do pewnego miejsca pod naturalnym ciśnieniem, a potem niewielkie, sprytne urządzenie, zaopatrzono w pompę elektryczną, tłoczy ją dalej do basenu, skąd wraca podziemną rurą do potoku o kilkaset kroków dalej. Thomas sam zaprojektował wieżę i basen, który jest zresztą prześliczny, wyłożony błękitnymi płytkami na dnie i po bokach. Sam pracował przy nim w ciągu wakacji razem z robotnikami. Zbliżali się już do domu. Dopiero w tej chwili Joe zauważył, że taras domu przytyka z jednej strony do przepaści, od której odgrodzony jest porośniętą bluszczem wysoką siatką. Dalej brzeg parku nad wąwozem ograniczony był gęstym kolczastym żywopłotem. Tuż naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, górowała Diabla Skała.

— A gdzie jest Grota?

— Nieco niżej i dlatego nie widać jej stąd. Pokażę ją panu później z okien pierwszego piętra.

Na tarasie Joe widział teraz wyraźnie wysoką, młodą kobietę w białym kitlu i białej pielęgniarskiej czapeczce. Obok niej stał krępy mężczyzna, mogący liczyć około trzydziestu pięciu lat.

— To jest doktor Duke… — powiedział Gilburne półgłosem, bo byli już blisko — a tam, na fotelu, siedzi pani Elizabeth Ecclestone. Proszę nie podchodzić do niej i ukłonić się z daleka. Nie wiadomo, czy ona słyszy i zdaje sobie sprawę z tego, na co patrzy, ale na wszelki wypadek wszyscy mówią jej: Dzień dobry!

Pielęgniarka trzymała w ręce mały talerzyk i najwyraźniej karmiła z niego łyżeczką siedzącą, bo kiedy wyprostowała się, otarła jej usta białą chusteczką. Doktor także się wyprostował i zobaczywszy idących zrobił krok w ich kierunku. I wtedy Joe po raz pierwszy zobaczył panią Elizabeth Ecclestone, właścicielkę Norford Manor i posiadaczkę zawrotnej sumy półtora miliona funtów.

Była to stara kobieta, najwyraźniej wielkiego wzrostu. Twarz miała spokojną, pokrytą siecią drobnych zmarszczek i zupełnie nieruchomą jak twarz obrazu. Szeroko otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie z wyrazem zamyślenia. Oczy te były tak żywe i tak pełne wyrazu, że Joe na chwilę zwątpił w to, co mówił o ich właścicielce sir Alexander.

Na widok Gilburne’a doktor Duke uśmiechnął się szeroko.

— Dzień dobry! Mam nadzieję, że sprawy w Londynie układają się jak najlepiej?

— Dziękuję, doktorze…

Pielęgniarka także uniosła głowę, a potem pochyliła ją szybko w formalnym ukłonie i odwróciła się ku chorej. Przesunęła nieco fotel, ustawiła starą panią profilem ku słońcu, przesuwając równocześnie mały, kolorowy parasol na stojaku tak, aby rzucał cień na czoło i oczy.

— Jak zdrowie pacjentki?

— Bez żadnych zmian, sir Alexandrze. Serce w porządku, na szczęście. Nie spodziewam się jakiegoś nagłego pogorszenia.

Gilburne wszedł po trzech kamiennych stopniach na taras i, jakby zapominając o obecności Alexa, zbliżył się do starej kobiety i dotknął jej bezwładnej dłoni.

— Dzień dobry, lady Elizabeth — powiedział miękko, patrząc jej w oczy, które nie drgnęły nawet i spoglądały nadal w jakiś nieokreślony punkt nad drzewami lasu rosnącego u stóp parku. — Cieszę się, że widzę panią tu, jak zawsze… — Pochylił się jeszcze bardziej. — Proszę wierzyć i modlić się w duchu, a może jeszcze wszystko będzie dobrze… Wyprostował się i nieznacznie skinął na Alexa, który wszedł po stopniach i, minąwszy z lekkim ukłonem siedzącą nieruchomo staruszkę, ruszył za nim ku otwartym szeroko drzwiom domu. Doktor także poszedł za nimi. Gilburne przedstawił obu mężczyzn. — Pana pacjentka ma niesłychanie inteligentne spojrzenie… — powiedział Joe, kiedy znaleźli się w hallu. — Wydawałoby się, że przy tak strasznym nieszczęściu jak całkowity paraliż mózg także przestaje działać — w tym sensie, w jakim działa u istoty rozumnej… Ona spogląda, jakby była zupełnie zdrowa.

— Obawiam się, że niełatwo odpowiedzieć na to pytanie… — lekarz potrząsnął głową. — Godzinami wpatruję się w nią i staram się zrozumieć, co się z nią dzieje naprawdę. Paraliż uniemożliwia badanie, już choćby dlatego, że likwiduje odruchy badanego. Mógłbym ją zawieźć do Londynu i poddać najnowocześniejszym badaniom przy pomocy fal elektromagnetycznych, ale nic by jej to nie pomogło, a służyłoby jedynie zaspokojeniu mojej ciekawości zawodowej. Taka podróż, w tym stanie, mogłaby być fatalna dla jej… — Zawahał się. Joe wiedział, że chciał powiedzieć „zdrowia”, ale zrezygnował z tego słowa. — Samopoczucia… — dokończył doktor Duke. — Na wszelki wypadek Agnes czyta jej co dnia i opowiada o rozmaitych błahostkach, które się wydarzyły. Ale nie wiemy, co do niej dociera. Nawet źrenice jej oczu nie ulegają zmianie, z wyjątkiem chwil, kiedy poddaje się je działaniu światła. Nie wiem nawet, czy mózg jej przyjmuje znaczenie obrazów, które padają na oko.

— A jaki jest powód tej choroby? — zapytał Joe uprzejmie.

— Paralysis e tumore columnae vertebrarum, jeżeli orientuje się pan, co ta nazwa oznacza.

— I nie czekając odpowiedzi dokończył: — Guz na kręgosłupie, niesłychanie powoli rosnący. Gdyby przed laty, kiedy spowodował tylko unieruchomienie nóg, pozwoliła się prześwietlić i zoperować, była jeszcze mała szansa wyleczenia jej. Ale nie pozwoliła. Zmusiła mnie, abym ją leczył na reumatyzm. Zresztą w pierwszym okresie wydawało mi się to słuszne. Byłem bardzo młodym lekarzem, a kilka wielkich sław, które badały ją przede mną, orzekło, że to reumatyzm. Symptomy tych dwu zupełnie różnych chorób są w początkowym stadium identyczne. Potem było za późno. Kiedy guz rozrósł się, nastąpiło nagłe uderzenie, jak zwykle w tych wypadkach. Nigdy już się z tego nie wydobędzie, ale na swoje szczęście czy nieszczęście może przeżyć jeszcze nawet kilka lat przy odpowiedniej opiece i działaniach zapobiegawczych przeciw schorzeniom, które powstają wtórnie. — Skłonił się lekko. — Przepraszam, ale muszę już odejść. Zastanawiam się nad pewnym preparatem, który powinienem jej zastrzyknąć, chociaż, szczerze mówiąc, nie wierzę w jakiekolwiek radykalne działanie i poprawę.

Skinął raz jeszcze głową, błysnął pięknymi, zdrowymi zębami i odszedł w głąb domu.

— Sympatyczny i optymistyczny — mruknął Alex. — Co teraz?

Jakby uprzedzając odpowiedź na to pytanie, pan1 Irving Ecclestone ukazał się u wylotu szerokich schodów, prowadzących z sieni na piętro domu.

Загрузка...