XII. ŁAGODNE, SPOKOJNE WĘŻE

Irving Ecclestone był bardzo wysokim mężczyzną o nieco zbyt długich nogach i rękach, dzięki czemu tułów jego wydawał się trochę za krótki, a głowa za mała. Joe nie dostrzegł wyrazu jego oczu ukrytych za potężnymi, wypukłymi szkłami krótkowidza. Zauważył tylko, że są jasnoniebieskie i jak gdyby wyblakłe, podobne w kolorze do jasnych, szpakowatych włosów, bardzo już przerzedzonych na skroniach. Wyciągnął rękę do Gilburne’a, a potem szybko zwrócił się ku drugiemu gościowi.

— Pan Cotton, prawda? Nazwisko pana nie było mi dotąd znane, ale skoro interesuje się pan poważnie dziedziną, którą i ja się trochę zajmuję… — Urwał i roześmiał się cicho, a Joe i Gilburne także uśmiechnęli się, akceptując ten żart. Ecclestone dokończył: — …gotów jestem panu służyć moim skromnym doświadczeniem, o ile przyda się panu ono na coś.

Joe lekko skłonił głowę.

— Jestem adwokatem, ale moją pasją od najmłodszych lat była historia przesądów i zabobonów w naszym kraju. Znam wszystkie pana książki i wiem, jak wielkim autorytetem… jedynym autorytetem jest pan w tej dziedzinie.

— Och, nie przesadzajmy, młody człowieku, nie przesadzajmy. Są inni, jest wielu innych, którzy mają wielkie osiągnięcia.

Lecz mimo woli Irving Ecclestone rozpromienił się. A Joe po raz tysięczny w życiu sprawdził działanie prostego, jak najbanalniejszego pochlebstwa jako najpewniejszej i najszybszej drogi do ludzi.

Irving Ecclestone ujął go pod ramię.

— Przede wszystkim musi mi pan powiedzieć, czego pan szuka. Ale może najpierw rzućmy okiem na moje skromne zbiory. Jestem przekonany, że zainteresują pana. Gilburne poruszył się.

— W takim razie ja, który nie jestem czcicielem Diabla, przejdę się trochę po parku i popatrzę na tych młodych ludzi skaczących do wody.

— Och, oczywiście, mój drogi, oczywiście! — powiedział Ecclestone, prawie nie słysząc tego, co sam mówi, a na pewno nie interesując się tym, gdzie sławny adwokat chce odejść. I ująwszy mr Cottona pod ramię zaczął wstępować z nim po schodach.

Mocno rzeźbiona, lekko falista poręcz późnego baroku wyniosła ich łagodnym skrętem na piętro, gdzie wokół szerokiego prostokątnego hallu biegł szereg ciężkich drzwi, obramowanych kamiennymi portalami. Pośrodku stał okrągły stół, a na nim mała kryształowa kula, pełna białych róż.

Ecclestone zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów i trzymając nadal pod ramię swego gościa, drugą ręką zatoczył łuk.

— Tu właśnie jest moje malutkie królestwo. Zebrałem tu w kilku pokojach najciekawszą może kolekcję demonologiczną, jaką dotąd stworzono…

Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami i nacisnął ciężką klamkę z pozłociście lśniącego metalu. Joe pomyślał, że ten wspaniały połysk wystawia dobre świadectwo służbie w Norford Manor, ale równocześnie zwrócił uwagę na grube obicie drzwi i podwójny zamek.

Drzwi ustąpiły cicho. Irving usunął się, przepuszczając gościa przed sobą. Alex minął próg i znalazł się w wielkim prostokątnym pokoju, z którego wszystkich ścian, od podłogi aż po sufit, wyzierały grzbiety szeregów książek. Pomimo słonecznego południa na dworze był tu półmrok, rozjaśniony tylko silną lampą stojącą, która znajdowała się w rogu wielkiego, starego, pokrytego papierami biurka. Dopiero po sekundzie gość zorientował się, że pokój ma także dwa okna, położone na dwóch sąsiadujących ze sobą ścianach. Były one zasłonięte ciężkimi i gęstymi storami, nie przepuszczającymi ani jednej iskierki dziennego światła. Niemal podświadomie zarejestrował położenie okien i fakt, że pokój musi znajdować się w jednym z narożników domu. Drzwi, którymi weszli, były dla tego nieco ponurego pomieszczenia jedynym połączeniem ze światem zewnętrznym.

Zamknęły się cicho i gospodarz położył rękę na umieszczonym przy nich kontakcie. W ostrym świetle, które zalało pokój, Joe zauważył od razu stojącą po lewej stronie biurka przy ścianie dziwną konstrukcję z drucianych pręcików, podobną do wielkiej klatki, której dno zajmowały sztuczne skałki, porośnięte kępkami trawy. Spomiędzy nich wyrastało niskie, pozbawione liści drzewko.

— To jest biblioteka — gospodarz okrągłym gestem ukazał ściany pokoju. — Tu zwykle czytam i pracuję. Na pewno niejedno z tych dzieł jest panu znane, ale inne… — podszedł do wielkiej oszklonej szafy w kącie, wewnątrz której widać było stare, skórzane grzbiety i płasko leżące pomarszczone zwoje, przedzielone błyszczącym celofanem — …muszą pana zaciekawić, jeżeli chce pan naprawdę posiąść wiedzę o Diable i jego sprawach w średniowiecznej Europie. Zresztą tropię go nie tylko na tym obszarze i w tym okresie czasu. Przygotowuję obecnie pełną pracę o jego rodowodzie. A jest to rodowód długi i skomplikowany jak dzieje samej ludzkości. Zdziwi się pan zapewne, ale moim zdaniem rogi Jego pochodzą z Krety, a kopyta aż z przedpotopowego Sumeru. Ale nie to jest naprawdę ważne. W rzeczywistości jedynie istotne są Jego cechy psychiczne, Jego moc i władza nad ludźmi. A co za tym idzie, lęk, jaki wywoływał, i sposoby, jakimi próbowano z nim walczyć… — Uśmiechnął się i zniżywszy głos powiedział z wyrazem lekkiego rozbawienia:

— Chociaż jeśli chodzi o mnie, zawsze interesowali mnie najbardziej Jego zwolennicy, ci, którzy chcieli przy Jego pomocy uzyskać władzę nad bliźnimi i materią… Tym ludziom, z których tylko paru, jak doktor Faustus, uzyskało sławę, a inni, nie zauważeni przez poetów, poszli w zapomnienie, mam zamiar także poświęcić grubą książkę. Jedyny kłopot w tym, że mam do niej zbyt wiele materiałów… — Znowu się uśmiechnął. — Widzę, że zauważył pan już moich pupilków. Nie, to nie dziwactwo demonologa. Diabeł jest dla mnie obiektem badań i nigdy nie daję się wciągnąć w żadne zabawy z Nim. Trzymam je po to, żeby co dnia rozumieć lepiej, dlaczego są one Jego symbolem. To On przecież, przybrawszy postać węża, namówił Ewę. Dotąd kładzie się Go pod stopy Dziewicy. „Zdepcze ona głowę Twoją, Szatanie…”

Podszedł do klatki, otworzył drzwiczki i wsunął dłoń do środka. Joe zbliżył się. Irving Ecclestone wyjął rękę i zaniknął drzwiczki. Długi, zielonkawy wąż zakołysał się lekko pomiędzy jego palcami, złożył miękko głowę na rękawie marynarki i zaczął pełznąć w górę, ku szyi. Gospodarz pogładził go lekkim ruchem i niemal nie zwracając na niego uwagi zapytał:

— Nie boi się pan ich, prawda?

— Oczywiście, że nie — Alex dotknął głowy wędrującego węża, który cofnął ją i znieruchomiał. W blasku kandelabra jego małe, mądre oczka świeciły pięknym oliwkowym blaskiem.

— Widzi pan! — Irving delikatnie zdjął węża z ramienia i włożył na powrót do klatki. — Nie lubi obcych. Uznaje tylko mnie i pokojówkę Cynthię, która karmi jego i jego żonę… — Wskazał głąb klatki, gdzie na suchej gałęzi sztucznego drzewka leżał wyciągnięty drugi wąż, nieco mniejszy i jaśniejszy, oplótłszy końcem ogona pień. — …Do tej pory nie rozumiem, czemu wywoływały wyłącznie te skojarzenia? We mnie budzą sympatię. Są łagodne, spokojne i miłe… Ale mówiliśmy o mojej bibliotece. Obok mam trzy pokoje pełne eksponatów. Zbieram je od dawna, a ponieważ nie zadowalałem się byle czym, więc stanowią one także kolekcję nie do pogardzenia. O ile wiem, nie ma muzeum na kuli ziemskiej, które dysponowałoby tego rodzaju zestawem. Ale w sumie są to dla mnie tylko pomoce naukowe.

„Nadprzyrodzone — jak powiedział nasz przyjaciel Arystoteles — jest tylko to, co nie podlega obserwacji”. Dlatego interesuje mnie Diabeł w duszy ludzkiej, a nie w śladach, które mu przypisano.

— Och, jeżeli wspomniał pan już o śladach… — powiedział Joe półgłosem, przesuwając oczyma po rzędzie tomów stojących na jednej z najbliższych półek — to właśnie sir Alexander Gilburne wspomniał mi przypadkowo w Londynie, że widział odciski jego racic w jednej z tutejszych grot. W Diablej Grocie, tak ona się nazywa, prawda? Dlatego przyjechałem. Szczerze mówiąc nie marzyłem nawet, że dane mi będzie poznać tak znakomitego demonologa jak pan. Ale moje skromne hobby polega właśnie na zbieraniu danych do książki mającej ambicję stania się przyrodniczym wytłumaczeniem najbardziej znanych rodzajów widomych fenomenów diabelskich. Chodzi mi oczywiście zarówno o popełnione ongi świadomie oszustwa, jak i o igraszki natury.

— To może być bardzo interesująca praca! — Irving z uznaniem pokiwał głową. — Materiały do niej są olbrzymie. Całe średniowiecze aż do czasów nowożytnych, ba, nawet jeszcze nasz wiek, znają tysiące tego rodzaju zjawisk. Jeżeli nie uzna pan tego za impertynencję, mógłbym dać panu parę wskazówek dotyczących faktów, o których być może pan nie słyszał…

— Będę tylko szczęśliwy, mogąc powołać się na pana, chociażby w jednym tylko odsyłaczu. Już sam taki prosty fakt podniesie natychmiast godność mojej książki w oczach znawców.

— Nie przesadzajmy, nie przesadzajmy… — Irving Ecclestone skromnie potrząsnął głową. — A jeśli chodzi o te ślady, to… — urwał i pochylił się ku gościowi — nawet ja sam je widziałem.

— Widział je pan?

— Tak. Dwukrotnie. Wewnątrz Diablej Groty, tuż obok szczeliny prowadzącej w głąb ziemi.

— A czy znalazł pan już jakieś logiczne wytłumaczenie tego zjawiska?

— Nie. Jak dotąd, nie. O ile oczywiście nie był to żart kogoś… któregoś z…

Znowu urwał i Joe z lekkim zdumieniem zauważył, że jego gospodarz jest zdenerwowany. Ale wrażenie to minęło tak szybko, jak się pojawiło.

— Byłbym bardzo zadowolony — powiedział Irving z uśmiechem — gdyby zechciał się pan tym zająć. Fenomen tego rodzaju, występujący współcześnie w odległości kilkudziesięciu mil od Londynu, mógłby stać się na wpół sensacyjnym fragmentem pana książki. A jak pan wie, każda dobra praca naukowa powinna być także ciekawa. Chętnie panu w tym pomogę,— Nie kończąc zdania podszedł do okna i odsunął storę. Obaj przymrużyli oczy, gdy oślepiający blask słońca uderzył w nich przez szybę. Joe ze zdziwieniem zauważył, że okno jest solidnie okratowane. Irving Ecclestone otworzył je i wskazał widniejącą naprzeciw ścianę skalną, pośrodku której widać było czarny otwór Diablej Groty. Alex podszedł do okna i wychylił się tak daleko, jak na to pozwalała krata. W dole grunt opadał niemal pionowo ku wąwozowi, gdzie cienka nitka strumienia tańczyła pośród głazów obrośniętych ciemnym mchem. Po drugiej stronie ściana unosiła się równie ostro. Wejście do Diablej Groty znajdowało się nie więcej niż o sto pięćdziesiąt jardów w linii powietrznej od okna, w którym stali teraz.

— Sir Alexander Gilburne ma dość osobliwą teorię na temat tych śladów… — mruknął Joe, patrząc na zalany słońcem las i wystrzelającą ponad nim iglicę skalną.

— Nonsens! — Ogromne oczy, powiększone wypukłością szkieł, spojrzały surowo na stojącego. — Sir Alexander, jak ogromna większość tak zwanych cywilizowanych, kulturalnych ludzi, tkwi podświadomie w przesądach, którym podlegali przez tyle wieków jego przodkowie. Nie ma prawie człowieka, który by nie był w jakiś sposób przesądny. Ale przecież nie my, badacze! — Roześmiał się. — Jeżeli my staniemy się przesądni i nagle pomyślimy, że być może rzeczywiście sam Diabeł spaceruje po okolicznych pieczarach skalnych, opadniemy natychmiast do poziomu owych wyznawców Proroka, którzy wygrażają pięściami czarnej dłoni Szatana, odciśniętej w Hagia Sophia. Nie chce pan chyba powiedzieć, że wierzy pan w coś podobnego?

— Och nie, oczywiście, że nie… — szepnął Joe. — Ale sir Alexander także nie przypuszczał, że to prawdziwy Diabeł…

— Całe szczęście! Jedynie prawdopodobny wydaje mi się żart. Podejrzewam moją córkę, jej szalonego męża albo młodego Thomasa Kempta. Prawdopodobnie chcieli się zabawić moim kosztem. Innego powodu nie widzę…

— A woda?

— Woda? — Ecclestone uniósł brwi. — Jaka woda?

— Kiedyś natrafiłem we Francji na bardzo podobną sprawę. — Alex patrzył nadal na ciemny otwór groty. — Pojawiały się ślady stóp diabelskich, zmazywano je, strzeżono wyjścia z groty, ale pojawiały się znowu, chociaż wiarygodni świadkowie gotowi byli przysiąc, że nikt nie mógł się tam przedostać. Później okazało się, że w ukrytym wysoko w ciemności suficie groty wytworzyły się drobne szczelinki, którymi skapywała podczas deszczu woda, wsiąkając natychmiast w piaszczyste dno. I właśnie te kropelki pozostawiały, dzięki zbiegowi okoliczności, jaki zjawia się raz na wiele milionów razy, kilka prawie identycznych śladów, przypominających odciśniętą kozią nogę o dosyć osobliwym zarysie…

— Nie pomyślałem o tym… — Irving zmarszczył brwi. — Ale przecież nie mieliśmy deszczu od dwu tygodni, a ślady powtórzyły się w niedzielę… — Rozchmurzył się. — Ale oczywiście ma pan w zasadzie słuszność. Taki lub inny, powód musi być bardzo prosty i kiedy odkryjemy go, niewart będzie nawet wzmianki, a może właśnie wart wzmianki, lecz w pańskiej książce! Inna sprawa, że ślady te bardzo przypominały mi pewien typ odcisku nogi diabelskiej, który był popularny mniej więcej w czternastym wieku. Mam nawet u siebie prawie identyczny odcisk… Pokażę go panu.

I nie mówiąc ani słowa więcej ruszył ku drzwiom, a Joe poszedł za nim, raz jeszcze ogarnąwszy oczyma daleką skałę za oknem, ciemny otwór groty i leniwe ciała węży odpoczywających w wysokiej klatce przy biurku.

Kiedy znaleźli się na korytarzu, gospodarz pchnął następne drzwi i znaleźli się w innym pokoju, może nawet nieco większym niż poprzedni. Ale tu story nie były zasłonięte i światło słoneczne ślizgało się swobodnie po najdziwniejszym zbiorze przedmiotów, jaki Alex widział dotąd w życiu. Spojrzał zafascynowany, ale mimo to zdążył dostrzec jeszcze, że i tu okno przecięte było ciemnym rysunkiem kraty.

Na ścianach wisiały szeregami szczypce, haki i łańcuchy, każdy zaopatrzony w muzealne curriculum. Nad nimi rząd ohydnych metalowych masek, służących do zadawania tortur, patrzył nieruchomymi, pustymi oczodołami, w których krył się cień. Pośrodku pokoju na drewnianym podwyższeniu leżały trzy wielkie kamienie. Ku jednemu z nich podszedł Irving Ecclestone i lekko uderzył palcem w chropowatą powierzchnię.

— Widzi pan… — wskazał wklęsły, regularny ślad, widoczny pośrodku bryły piaskowca — to jest głaz, którym Szatan cisnął przed wiekami w głowę świętego Pawła. Tak chce legenda. Mieścił się on w pewnym kościółku pod Neapolem. Kiedy musiano świątynię niedawno rozebrać, gdyż zniszczył ją prawie dokumentnie pewien rodzaj grzybka, nabyłem ten kamień i przywiozłem go tu. Widzi pan ten ślad diabelskiej stopy? Jak żywy, prawda? Myślę, że jako cudowność wywodzi się on ze swojego pierwowzoru w kościele Świętej Sabiny w Rzymie, gdzie przez bardzo długi okres czasu był miejscem pielgrzymek inny kamień o podobnej tradycji. Z tą różnicą, że tamtym kamieniem Diabeł cisnął w świętego Dominika, nadaremnie marząc o strzaskaniu jego głowy, którą z łatwością ochronił anioł stróż! — Odszedł kilka kroków i wskazał otwarte drzwi do następnego pokoju, pośrodku którego Joe zauważył wielką klatkę, prawdopodobnie służącą przed wiekami do wystawiania czarownic na widok publiczny. — Tam mam gipsowe odlewy wielu odcisków rąk i nóg diabelskich w różnych kościołach, klasztorach, zamkach i gospodach Europy. Pojawiły się one prawie bez wyjątku w krótki czas po owej przesławnej bulli Innocentego VIII, która rozpoczęła ofensywę. Od tej chwili Kościół zaczął uważać oszczędzenie czarownicy za osobistą obelgę wyrządzoną najmiłosierniejszemu Bogu. Potem przyszła kontrreformacja i dowody istnienia Diabła zaczęły się mnożyć jeszcze bardziej. Kościół pragnął przy pomocy Widzialnego kazać wierzyć w Nadprzyrodzone, a że dla umysłu prymitywnego wiara bez jakichkolwiek dowodów jest niemożliwa, stąd lawina cudów i złowrogich aktów Drugiej Strony, będącej w wiekuistej wojnie z Niebem. A wychodzili ze starej, dobrej zasady Parmenidesa: „To, co jest — jest. A tego, czego nie ma — nie ma”!

— Niewątpliwie! — powiedział Joe, bo gospodarz zawiesił głos i zdawał się czekać na jego potwierdzenie. Zawrócił ku kamieniowi i spojrzał na odcisk, który poprzednio wskazał mu Irving. — Ale tu jest odcisk nogi, a raczej racicy. Z tego, co pan powiedział, wydawałoby się, że raczej na kamieniu powinny pozostać ślady palców ręki diabelskiej?

— A właśnie! — Irving uśmiechnął się. — Sam o tym myślałem. Okazuje się, że średniowiecze nie było tak wymagające. Wystarczył fakt pozostawienia śladu. A to, że nawet Diabeł niechętnie ciskałby kamienie nogami, nie wpadło zdaje się nikomu do głowy. Ale przecież nie o to nam chodzi, chociaż z tej śmiesznostki także dadzą się wyciągnąć ciekawe wnioski historyczne.

— Jestem przekonany, że ma pan słuszność… — Joe pochylił się nad kamieniem. Patrzył przez chwilę w milczeniu i chociaż nie był człowiekiem przesądnym ani nawet wierzącym, poczuł przelotny, zimny dreszcz. Odcisk stopy diabelskiej pozostawiony przed wiekami w małym włoskim kościółku był absolutnie identyczny ze śladem, który widział na egzemplarzu Pigmaliona znalezionym w pokoju zmarłej Patrycji Lynch i identyczny z fotografią zrobioną przez Alexandra Gilburne’a w Diablej Grocie. Przez krótką chwilę Joe stał pochylony, nie poruszając się. Potem wyprostował swoją smukłą, wciąż jeszcze młodzieńczą sylwetkę i spojrzał na gospodarza.

— Więc ten ślad jest tak bardzo podobny do odcisków znalezionych przez pana w Grocie?

— Tak mi się przynajmniej wydaje… — Ecclestone rozłożył ręce. — Gilburne ma zdjęcia tamtych odcisków, zdaje się. Można by je porównać. Ale przecież to niemożliwe. Gdyby tak było, musiałbym uwierzyć w żart któregoś z domowników. Nikt inny, prócz nich, nie ma tu dostępu. Ktoś musiałby sobie sporządzić odcisk woskowy… Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu… — rozpogodził się nagle. — Jeżeli ciekawi to pana naprawdę i leży poza tym na linii pańskich szczególnych zainteresowań, niech pan spróbuje rozwiązać tę zagadkę. Czy przyjechał pan na długo?

— Na kilka dni. Pozostałbym nieco dłużej, ale nie chciałbym nadużywać gościny sir Alexandra…

— Nonsens! Powiem mu, że od jutra zamieszka pan u nas. Mam nadzieję, że przyjmie pan moje zaproszenie. Proszę mi wierzyć, że sprawi mi pan tym największą przyjemność. Ostatnio nie ruszałem się stąd prawie, a szczerze mówiąc, zestaw osób mieszkających w tej chwili w tym domu uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę. Może się mylę, ale oni najprawdopodobniej uważają mnie za nieszkodliwego dziwaka, a ja ich za nieszkodliwych głupców. Tymczasem my dwaj na pewno moglibyśmy pogawędzić o niejednym…

— Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt… — szepnął Joe — jeżeli, oczywiście…

— Więc pan przyjmuje! To znakomicie! — Irving rozpromienił się. — Każę przygotować panu sypialnię tuż obok. A teraz pokażę panu resztę eksponatów… Ale nigdy nie wprowadził tego zamiaru w życie, bo rozległo się ciche pukanie do drzwi i otworzyły się one bezszelestnie. Na progu stanęła ta sama dziewczyna, którą Joe spotkał wczoraj wieczorem podczas spaceru z sir Alexandrem. Ubrana była nawet w tę samą czarną sukienkę, ale w tej chwili włosy jej zdobił maleńki, biały, nakrochmalony czepeczek, a sukienkę pokrywał równie biały, sztywny fartuszek. Na widok Alexa zarumieniła się przelotnie i spuściła oczy, ale zaraz podniosła je.

— Lunch czeka już od dziesięciu minut, proszę pana, i panienka bardzo panów prosi na dół…

— Och, oczywiście! Zaraz zejdziemy!

I ująwszy Alexa pod ramię, Irving Ecclestone ruszył z nim ku drzwiom.

Загрузка...