Szli wzdłuż żywopłotu okalającego gęstą barierą brzeg wąwozu, za którym rozpoczynała się stroma skalista ściana, opadająca w dół ku cichemu szmerowi potoku. Na prawo, pośrodku trawnika, wznosiła się smukła wieża basenu, a dalej ogród schodził tarasami i rozpływał się w gęstym lesie opadającym ku dolinie, gdzie stał ukryty Valłey House. Gilburne i Nicholas Robinson szli kilkanaście kroków przed nimi. Joe umyślnie tak manewrował, aby pozostać sam na sam z Joan. Zauważył zresztą, że dziewczyna zrozumiała to i dopomogła mu.
— Niech mi pan powie szczerze… — urwała.
— Tak?
— Dlaczego pan tu przyjechał?
— Żeby odkryć mordercę pani ciotki Patrycji Lynch i ewentualnie zapobiec, jeżeli potrafię, jakiemuś nowemu nieszczęściu.
— Tak przypuszczałam… — powiedziała spokojnie ku jego lekkiemu zdumieniu. — Więc pan sądzi, że on ją zamordował? Myślałam o tym przez dłuższy czas, ale absolutnie nie mogę w to uwierzyć. On nie byłby zdolny do tego.
— Kto?
Teraz ona spojrzała ze zdumieniem.
— Więc pan nie wie, o kim mówię?
— Wiem. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego pani tak przypuszcza?
— Właśnie powiedziałam, że nie przypuszczam, aby to był on. Póki pan nie przyjechał, gotowa byłam myśleć, że policja miała słuszność. To przecież mogło być samobójstwo… Alex potrząsnął głową.
— Jak to? Więc pan jest pewien, że to nie mogło być samobójstwo? Dlaczego?
— Och, nazwijmy to na razie moim przeświadczeniem. Proszę mi powiedzieć, co pani myślała bezpośrednio po tej tragedii.
— Nie wiedziałam, co myśleć… Widzi pan, ja jej prawie nie znałam. W ciągu całego mojego życia ona mieszkała w Afryce. A potem przyjechała i prawie zaraz umarła. Była smutna, bardzo nerwowa… Jej samobójstwo nie było niczym niemożliwym. Wie pan przecież, że straciła męża?
Alex skinął głową.
— Ale z drugiej strony… — podjęła Joan — może za wiele czytam powieści kryminalnych? Szczerze mówiąc, nie czytuję nic innego, no, może jeszcze podręczniki teoretyczne lekkiej atletyki… Więc zaczęłam się zastanawiać… Była przecież ta dziwna sprawa ze śladami w Grocie… To było naprawdę niesamowite. A ten obraz. W niedzielę znowu go ktoś przekręcił. Nie boję się oczywiście, ale…
Wzdrygnęła się i Joe zrozumiał, że Joan Robinson jednak się boi.
— Czy przypuszcza pani, że coś jeszcze może się stać?
— Nie wiem. W każdym razie ucieszyłam się, kiedy pan powiedział, kim pan jest. Słyszałam tyle o panu.
— Jedno pytanie, a potem jedna prośba… — Joe uśmiechnął się. — Ale najpierw pytanie.
— Słucham.
— Czy tego wieczora, kiedy umarła pani Lynch, przyszła ona do pani, prosząc o cokolwiek?
— Nie… — dziewczyna po sekundzie namysłu potrząsnęła głowa. — Wróciła już po kolacji. U nas kolację jada się nieco wcześniej niż w Londynie. Jest to właściwie późny obiad. Patrycja poszła prosto do siebie i zamknęła się w pokoju. Policja zadała nam to samo pytanie co pan przed chwilą. Okazało się, że nikt u niej nie był, poza Cynthią, która weszła do niej, bo przez kuchenne okno zauważyła jej powrót. Zapytała Patrycję, czy będzie jadła u siebie? Ciocia odpowiedziała, że niczego nie chce, więc Cynthią. przygotowała jej łóżko do snu i odeszła.
— Tak, dziękuję. A teraz prośba: niech pani przerwie treningi do… powiedzmy do jutra wieczór, póki nie zamieszkam w Norford Manor…
— To niemożliwe! — powiedziała Joan krótko.
— …i niech pani — ciągnął Alex, jak gdyby nic słyszał tego — przebywa jak najwięcej w towarzystwie swojego męża. Zgoda?
— Ale co pan?… Co pan chce przez to…
— Proszę powiedzieć: „zgoda” — powiedział Joe poważnie.
W głosie jego musiała zabrzmieć jakaś nutka, której może nawet sam nie zauważył, bo dziewczyna z wolna zwróciła ku niemu twarz i chociaż mógłby przysiąc, że słowo „nie” miała już niemal na wargach, zamknęła usta, a potem powiedziała cicho: „zgoda”. Oczy ich spotkały się na chwilę. Joan odwróciła wzrok.
Dochodzili właśnie do nadbrzeża basenu, gdzie zatrzymali się Gilburne i Nicholas Robinson.
— Bardzo piękne urządzenie… — powiedział Joe swobodnie, jak gdyby kończąc rozpoczęte zdanie. Z o szczerym uznaniem przyglądał się kilkudziesięciojardowemu prostokątowi czystej, zielonkawej wody, pod której przejrzystym lustrem widać było lekko drgające w niewidzialnym prądzie seledynowe płyty dna… — Jedna z licznych korzyści, jakie dają wielkie pieniądze. To niemal wygląda jak luksusowa łazienka pod dachem.
— Prawda! — Joan przyjęła jego zdawkowy ton. — To pomysł Tomka Kempta. Jesteśmy mu wszyscy wdzięczni do grobowej deski za to, że wymyślił sposób zbierania wody tu na górze i odświeżania jej.
— Tak, to ciekawe osiągnięcie techniczne. A którędy ona odpływa?
— Rurami pod łąką… — powiedział Nicholas — a potem spada na dno wąwozu i znowu łączy się ze strumieniem.
Zamienili jeszcze kilka zdań i Gilburne skinął ręką obojgu młodym.
— Nie zapomnij o naszym jutrzejszym brydżu, wujku Alexandrze — Joan wzięła go pod ramię. — Jutro jest świętego Eustachego i cała nasza służba idzie na zabawę parafialną do Blue Medows… Zjemy coś oboje w południe… — wskazała palcem męża — a potem zbiegniemy do Valley House, powiedzmy o dwunastej. Zagramy dwie, trzy godziny i przetrzymamy jakoś najgorszy, upał.
— A co z treningiem? — zapytał zdumiony Nicholas.
— Och, zrobię sobie jeden albo dwa dni przerwy. Boję się przetrenowania… — Spojrzała na Alexa. — Muszę wydać dyspozycje służbie. Czy woli pan pokój słoneczny, czy od północy? Mamy dwa do wyboru… — Roześmiała się.
— Jestem człowiekiem raczej pogodnego usposobienia… — Joe skłonił głowę.
— Więc od południa. Do widzenia na razie. Odeszła uwieszona u ramienia swego wysokiego małżonka.
— Przyprowadźcie z sobą Thomasa! — zawołał za nimi — Zagramy w piątkę!
— Dobrze! Jeżeli będzie chciał przyjść. Zdaje się, że ma bardzo wiele roboty ostatnio… Joe i sir Alexander ruszyli powoli po pochyłości. Milczeli obaj. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Gilburne zapytał:
— Dlaczego, na miłość boską, powiedział im pan swoje prawdziwe nazwisko, jeżeli w Londynie postanowił pan coś wręcz przeciwnego?
— Strach… —mruknął Alex. — Jestem przerażony. Mam niejasne wrażenie, że nigdy jeszcze nie miałem styczności z tak przebiegłym i zdeterminowanym umysłem. Ale na szczęście zaczynam widzieć już pierwsze promyki światła. Mgła jest bardzo gęsta, bardzo.
Ale to już nie jest zupełna ciemność. Boję się tylko, że Diabeł o tym nie wie. Jest przekonany, że ukrywa się w zupełnej ciemności. I dlatego może uderzyć. Gilburne zatrzymał się.
— W kogo uderzyć? — zapytał cicho.
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Ale zaczynam domyślać się, na czym to wszystko polega. Bardzo bym chciał, żeby to był już jutrzejszy wieczór. Mam wrażenie, że kiedy będę na miejscu, potrafię zaradzić najgorszemu… Ale może się mylę?…
Potrząsnął głową i w milczeniu ruszył przed siebie, a sir Alexander poszedł za nim, postukując cicho swoją ciężką laską zakończoną stalowym ostrzem.
*
W godzinę później Joe szedł przez gęsty las ku miejscu, gdzie miał go oczekiwać sierżant Hugh Clarrence. Młody podoficer policji był już na miejscu. Alex dostrzegł najpierw pomiędzy krzewami błysk szprych leżącego roweru. Później jego właściciel ukazał się, trzymając w zębach długie źdźbło trawy. Natychmiast wyjął je i wyprostował się.
— Dzień dobry panu… — Podał Alexowi płaski prostokątny pakiecik, dobrze opakowany w nieprzeźroczysty sklepowy pergamin i przewiązany cienkim, mocnym sznurkiem. — Tu jest wszystko, co zebrałem na naszym terenie, a poza tym koperta z Londynu. Scotland Yard kazał to panu doręczyć jak najszybciej, — Dziękuję… — Joe wsunął pakiecik do bocznej kieszeni marynarki. — Jutro macie zabawę ludową w Blue Medows, tak?
— Tak, proszę pana. Jak co roku od, zdaje się, siedmiuset lat. Wieczorem jest zwykle trochę pracy dla nas, bo niektórzy chłopcy lubią wlewać w siebie za wiele piwa. Zresztą pogoda jest nie najlepsza do picia… — Przesunął palcami pod kołnierzem kurtki. — Parno. Ale to są spokojne strony i nigdy nie było tu większych awantur.
— Zapewne… — Joe potarł ręką czoło. — To nawet dobrze, bo bardzo wam będę zobowiązany, sierżancie, jeżeli jutro sprzeniewierzycie się swoim obowiązkom służbowym.
— Słucham pana? — Clarrence lekko uniósł brwi, — Myślę o tej zabawie. Chciałbym, żeby ktoś z policji stale patrolował teren wokół Norford Manor. Wiem, że to nie jest łatwe, bo zdaje się, że jest was tylko pięciu w Blue Medows. Ale wydaje mi się to konieczne. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mieszkańcy domu dowiedzieli się, że teren jest pilnowany… Rozumiecie mnie?
— Myślę, że tak, proszę pana. Chce pan powiedzieć, że powinniśmy to robić tak, żeby oni nas zauważyli, a równocześnie żeby zdawało się im, że my nie chcemy być zauważeni. Czy tak, proszę pana?
— Dokładnie o to mi chodzi.
— Czy chce pan, żeby zwracać specjalną uwagę na kogoś… jakąś osobę? Alex rozłożył ręce.
— Na wszystkich, sierżancie. Poza tym nie umiem wam powiedzieć nic mądrego. Wiem tylko, że ktoś może pragnąć dokonać morderstwa dziś w nocy, a może nawet wieczorem. Może także dokonać tego morderstwa jutro rano lub jutro po południu. Może dokonać go wewnątrz domu albo w jego sąsiedztwie. A może nie dokonać go wcale. Nie wiem. I nie wiem, czy można temu morderstwu zapobiec inaczej, jak tylko przestraszywszy mordercę. Poza tym, chociaż jako metoda zapobiegania zbrodni może się wam to wydać dziecinne, zastanawiam się nad tysiącem ewentualności, kiedy uzbrojony przedstawiciel prawa i dobrze wytresowany pies policyjny mogą nagle być bardzo potrzebni w tak zalesionym i skalistym terenie. Problem w tym, że nie jestem pewien, kim jest morderca, w kogo chce uderzyć i jakie wybierze okoliczności dla dokonania mordu. Ta młoda dama biegająca samotnie po lesie także trochę mnie niepokoi…
— Pani Joan Robinson… — sierżant spojrzał na niego bystro — jako morderca czy ewentualna ofiara, proszę pana?
Przez chwilę Joe nie odpowiadał. Wreszcie mruknął:
— Myślę, że w każdym wypadku powinna być pod naszą opieką. Obiecała mi, że do jutra wieczór przerwie treningi. A jutro wieczór zamieszkam w Norford Manor. Czy macie pod ręką jakiegoś dobrego psa?
— Tak, proszę pana. Znakomitego Owczarek, nazywa się Knox. Mądry jak człowiek, ale na szczęście mniej gadatliwy. Jak długo trzeba będzie patrolować ten obszar? — Wskazał ręką uchodzący łagodnie ku górze las.
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Może dzień, może tydzień, a może całe lata? Diabeł jest wieczny.
Wstał z mchu, na którym siedzieli od pewnej chwili obaj, ukryci przed oczyma ewentualnych przechodniów na drodze. — Żartuję oczywiście. Będę tu jeszcze trzy dni i jeżeli w ciągu tego czasu niczego nie wymyślę, skontaktuję się z wami znowu o tej samej porze, dobrze?
— Tak jest, proszę pana.
Sierżant Clarrence uścisnął z szacunkiem jego dłoń, wziął swój rower i poprowadził go po skrzypiących cicho szpilkach. Kiedy zniknął, Joe także wstał i ruszył w kierunku Valley House.
Kiedy zbliżył się do bramy muru otaczającego posiadłość, zmienił zamiar i idąc wzdłuż niego terenem, po którym od lat nie szedł chyba żaden człowiek, gdyż krzaki były tu gęste i nie widać było śladu jakiejkolwiek ścieżki, skierował się w stronę niewidzialnego wąwozu. Szedł zatopiony w myślach. Kilkakrotnie chciał usiąść, żeby obejrzeć zawartość paczki, ale postanowił odłożyć to na później. To, co miał wykonać teraz, było prostym rozpoznaniem terenu, a czuł, że długi spacer z odrobiną wspinaczki dobrze mu zrobi w tym stanie ducha. Wreszcie las urwał się nagle i Alex dostrzegł prawie pod stopami dno wąwozu, a blisko przed sobą przeciwległą ścianę skalną. Wąwóz był tu w górze pozornie o wiele niższy niż u wylotu, gdzie potok uciekał ku równinie pomiędzy obiema skałami. Joe zaczął iść wzdłuż skraju poszukując miejsca do zejścia. Po przejściu kilkuset jardów dotarł w końcu do wąskiej ścieżki, biegnącej zapewne z Valley House do wsi Norford. Ścieżka była stroma, ale stosunkowo łatwa i zeszedł nią na dno wąwozu nie zabrudziwszy nawet bardzo butów. Po kilku jak gdyby umyślnie ustawionych głazach przebył suchą nogą potok i zaczął wspinać się na przeciwległe zbocze. Ciągle trzymając się ścieżki wszedł do lasu porastającego grzbiet wzgórza i gdy ścieżka zakręciła w prawo, zszedł z niej i ruszył w lewo, w strony, gdzie musiała być, niewidoczna st.jd, Diabla Skała. Szedł ukryty w cieniu drzew, starając się nie zbliżać do skraju, skąd mógłby go dostrzec każdy, kto znajdowałby się w tej chwili pomiędzy Valley House i Norford Manor na brzegu wąwozu. Znowu natrafił na ślad ścieżki, rzadko najprawdopodobniej używanej, gdyż porastał ją równo ciemnozielony mech. W pewnej chwili dostrzegł z daleka drzewa parku i skałę, a na niej dom .Ecclestone’ów. Cofnął się głębiej w las. Ale nie szedł długo, bo po chwili drzewa skończyły się i przystanął przed stromą ścianą skalną, uciekającą ku górze i oświetloną u szczytu promieniami słońca, które zeszło już nisko.
Diabla Skała. Przez chwilę Joe stał nieruchomo, patrząc na drobne roślinki wyrastające z kamiennych szczelin. Pomyślał o Londynie, tak bliskim ze swymi tysiącami ulic, tłumem przechodniów i strumieniami samochodów. Wystarczyło usiąść za kierownicą, aby w ciągu godziny minąć setki lat i znaleźć się w ciemnym, upiornym świecie średniowiecza…
Gdzieś tu musiała rozpoczynać się. ścieżka do Groty, która znajdowała się przecież w dole, pośrodku ściany wąwozu.
Idąc z wolna i nadal starając się nie wynurzać na skraj, gdyż okna Norford Manor były w tej chwili tak blisko, że najprawdopodobniej można by było porozumieć się z jego mieszkańcami nie podnosząc nawet specjalnie głosu, zaczął krążyć u podnóża skały. Wreszcie znalazł. Ścieżka biegła z kierunku przeciwległego do tego, którym nadszedł, i dlatego nie natknął się na nią jeszcze. I wtedy Joe położył się i pełznąc jak chłopiec bawiący się w Indianina z wolna zaczai posuwać się od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, aż wreszcie znalazł się nad samą krawędzią i zasłonięty karłowatym jałowcem spojrzał w dół. Dostrzegł odchodzącą ukośnie od tego miejsca półeczkę skalną, która pomimo karkołomnego wyglądu stanowiła dosyć wygodne zejście w dół i kończyła się pośrodku ściany. Uspokojony cofnął się, potem wstał i zasłonięty drzewami przed oczyma ludzi uważnie otrzepał ubranie. Nie na wiele się to przydało, bo wilgotne, zielone plamy na łokciach i kolanach pozostały. Joe nie zajmował się nimi dalej. Usiadł pod skałą w osłoniętym miejscu i zapalił nowego papierosa. Siedział tak, myśląc, paląc, gasząc papierosy i zapalając nowe, póki nie nadszedł zmrok. Ciepły zachód stał nad widoczną pomiędzy oboma skałami daleką równiną Cambridgeshire, gasnąc powoli. Wreszcie zapadła ciemność. Joe wstał. Uśmiechnął się na myśl o niepokoju, który ogarnąć musiał jego gospodarza. Chciał porozmawiać jeszcze dzisiaj z sir Alexandrem. Poprzez zarośla spojrzał na przeciwną krawędź wąwozu. W Norford Manor paliły się już światła.
Cicho przydusił obcasem ostatniego papierosa i chciał ruszyć w stronę wylotu półki skalnej, lecz nagle znieruchomiał.
Przez las ktoś szedł cicho w jego kierunku. Było już bardzo ciemno pod drzewami, i kiedy idąca postać minęła go w odległości kilku kroków, nie dostrzegł ani jej rysów, ani szczegółów stroju. Przeszła bardzo cicho i zniknęła bezszelestnie poza krawędzią. Przeczekał długą chwilę, a później, opierając kolejno każdą stopę, aby nie złamać przypadkiem suchej gałązki, ruszy! za nią. Wiedział tylko jedno na pewno. To była kobieta. Wyjrzał. Księżyc nie wszedł jeszcze na niebo. W nikłym blasku gwiazd i dalekich okien Norford Manor dostrzegł na skale ciemną plamę, przesuwającą się z wolna w prawo, coraz niżej. W pewnej chwili zatrzymała się. Joe wytężył wzrok. Ale nic już nie było widać. Postać zniknęła. Tam musiało być wejście do Groty.
Stojąc nieruchomo za krzakiem jałowca, Alex patrzył w ciemną otchłań wąwozu, wsłuchany w cichy szept potoku w dole. Potem zaczął schodzić w dół, przylepiony do ściany, czujny jak kot, zaciskając zęby i modląc się do wszystkich bogów, żeby nie strącić jakiegoś kamyka, który spadając narobi hałasu.
— Musiałaby być szalona… — powiedział do siebie, bezgłośnie poruszając wargami. — Musiałaby być po prostu szalona…
Postawił nogę na małej platformie skalnej, ku której zmierzała półka, przed nim był czarny otwór wysokości dorosłego człowieka. Przytulony do ściany, Joe zajrzał ostrożnie.
Przez chwilę nie widział zupełnie nic. Potem wydało mu się, że widzi zakręcający ostro w prawo korytarz skalny. Gdzieś na krańcu zwężającego się tunelu tańczył blady odblask jak gdyby świecy, zapalonej w głębi pieczary i poruszanej powiewem.
Joe dotknął mimowolnie tylnej kieszeni spodni. Był nie uzbrojony. Pomyślał z naglą sympatią o skośnookim doktorze Yarnamoto i cicho jak duch wsunął się w czarną czeluść. Pod nogami czuł suchy kamień, a chwilami sypki piasek. Posuwał się pochylony, choć wydawało mu się, że ciemność w górze jest wysoka jak katedra. Tuż przed zakrętem korytarza przystanął i wstrzymał oddech.
Głos był kobiecy, cichy i gwałtowny. Opierając się palcami o chłodną ścianę korytarza, wyjrzał. To, co zobaczył, było tak nieprawdopodobne, że przez chwilę wpatrywał się jak urzeczony w ów obraz, niknący i pojawiający się pośród błysków płomieni, których migotliwe odbicia uciekały po ścianach jak szybkie, pierzchające ryby.
Przed nim w świetle maleńkiego, tlącego się na ziemi ogniska leżała niewielka, niemal okrągła komnata skalna. Jej opadające ku jednej ze ścian dno kończyło się czarną szczeliną. Klęczała przed nią kobieta o czarnych, rozpuszczonych włosach i modliła się złożywszy ręce.
— Daj mi go… daj mi go, Czarny Duchu… Chcę mu prać koszule i doglądać go w chorobie, kochać go w nocy i gotować mu w dzień. Daj mi go! Tylko Ty mi go możesz dać, bo wszystko nas dzieli i on nigdy mnie nie zechce za żonę. Zechce ze mną spać i będzie dobry dla mnie. Ale za żonę weźmie inną. A dla mnie nie ma życia bez niego… Oddam Ci moje ciało i duszę, i zbawienie wieczne za to jedno…
Umilkła i pochyliła głowę. Mówiła teraz tak cicho, że dobiegał do niego tylko szelest jej słów. Potem rozplotła złożone ręce i z małego węzełka, który leżał obok na kamiennej podłodze Groty, wyjęła pęk suchych ziół i cisnęła w dogasające ognisko. Płomień na chwilę wystrzelił jaśniej i znów przygasł.
Joe cofnął się i na palcach, krok po kroku, tłumiąc oddech, wycofał się korytarzem ku wylotowi jaskini.
*
Kiedy po godzinie sir Alexander Gilburne sam otworzył mu drzwi domu w odpowiedzi na ciche pukanie, cofnął się ze zdumieniem.
— Na miłość boską, co się z panem działo?
Alex poszedł za jego spojrzeniem i dopiero teraz zauważył, że jest od stóp do głów umazany pleśnią, gliną i pokryty sosnowymi szpilkami.
— Byłem na spacerze… — Uśmiechnął się. — Przeszedłem czterysta lat w ciągu kilku godzin. Nasz przyjaciel Einstein byłby ze mnie zadowolony.
— Nie wiem, gdzie pan był, ale wygląda pan, jakby pan wyszedł z piekła.
— Och, mniej więcej. W każdym razie jestem trochę zmęczony. Ta burza za długo już wisi w powietrzu. Noc jest cieplejsza, niż często bywają dni o tej porze roku.
— Tak… — Sławny prawnik raz jeszcze obrzucił uważnym spojrzeniem swego gościa. — Niech pan po kąpieli pozostawi to ubranie w łazience. Austin wejdzie tam rano i postara się je doprowadzić do stanu używalności, zanim się pan obudzi.
— Mam inne ze sobą…
— To nic. On to świetnie potrafi robić. Nie wydaje mi się, żeby jadł pan kolację w miejscu, które pan zwiedził, prawda?
— Dziękuję bardzo. Nie jestem głodny. Ale gdyby filiżanka herbaty… — Joe ziewnął, zasłaniając ręką usta. — I, jeżeli nie będę zbyt natrętny, chciałbym jeszcze dzisiaj zająć kilka minut pańskiego czasu.
— Och, oczywiście. Niech się pan wykąpie. Herbata będzie już czekała. Jeżeli chodzi o mnie, to usypiam z trudem, a o tej porze nigdy.
— Bardzo się cieszę. Interesują mnie pewne problemy architektoniczne. Gilburne uniósł brwi, ale nie powiedział ani słowa, — To znaczy rozkład pokoi w Norford Manor.
— Widzę, że jest pan niezmordowany. Oby był pan tak samo szczęśliwy w swoich poczynaniach.
— Za to nie ręczę… — powiedział Joe poważnie. — Już dawno nie miałem tak marnego wyobrażenia o moich zdolnościach w tej ponurej dziedzinie.
— Czy odkrył pan coś ciekawego dziś wieczorem?
— Nie. W pewnym sensie nie było to nic zaskakującego. Ale faktów mamy coraz więcej.
A jak powiedział nasz przyjaciel Heron: dochodzę do wniosku, że wiedza może być używana nie tylko dla ulepszenia istnienia człowieka, ale i dla wywołania strachu i zadziwienia go. Ale dajmy temu spokój na razie. Przez cały czas mam wrażenie, że cokolwiek pomyślą, musi być bezsensowne. Prawda albo jest o wiele prostsza, albo o wiele bardziej skomplikowana od mojej hipotezy. Za kwadrans zejdę, jeżeli pan pozwoli.
I minąwszy znakomitego adwokata wszedł szybko na schody. Kiedy po kilkunastu minutach czysty i przebrany wrócił do hallu, Gilburne czekał na niego niemal w tym samym miejscu i z tym samym wyrazem twarzy, z jakim Joe go pozostawił. Usiedli przy stole w jadalni i nie czekając nawet, aż herbata wystygnie trochę, Alex przeszedł do rzeczy, — Zauważyłem dzisiaj, że doktor Duke mieszka na parterze, prawda? Zaciekawiło mnie to o tyle, że w tego rodzaju rezydencjach sypialnie położone są z reguły na piętrze i nigdy nie umieszcza się ich na jednym poziomie z jadalnią i salonem. Czy ktoś jeszcze mieszka na parterze?
— Tak… Przedtem było oczywiście tak, jak pan mówi, ale kiedy stara pani Elizabeth straciła władzę w nogach, postanowiła przenieść swoją sypialnię na dół, a wraz z nią przeniósł się tam lekarz oraz pielęgniarka, których chciała mieć w nocy blisko na każde zawołanie. Dokonano wtedy w domu pewnych przeróbek i zamieniono na sypialnie dwa saloniki i dawny pokój myśliwski. Wybudowano także dodatkowe łazienki. Zresztą życzeniem starej pani było, aby po jej śmierci wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Na parterze poza tym znajduje się pokoik gościnny, który Thomas Kempt zajmował jako chłopiec, kiedy przyjeżdżał tu jeszcze z matką. Od tej pory zajmuje go zawsze, ile razy przyjeżdża do Norford. Pokoje służby są na dole i wychodzą na przepaść. Od strony ogrodu są to sutereny, ale w rzeczywistości mają tak sarno duże okna jak pokoje parteru. Są tylko położone niżej. Rozkład pokoi na piętrze zna pan częściowo. Wyprowadzenie się matki i jej dworu Irving Ecclestone wykorzystał natychmiast, powiększając obszar swego muzeum. Zajmuje on tam teraz w sumie pięć pokoi: gabinet, trzy pokoje muzealne i sypialnię. Naprzeciw są pokoje Joan i Nicholasa, i kilka nie zajętych w tej chwili pomieszczeń gościnnych. To wszystko. Rezydencja nie jest duża i nigdy nie rozbudowywano jej, ze względu na położenie. W końcu rzadko bywają domy, których ściany z trzech stron opadają w przepaść.
— Czy mógłby mi pan narysować z pamięci szkic parteru i piętra Norford Manor?
— Chyba tak, ale to nie jest konieczne. Wyszedł z pokoju i po chwili powrócił, niosąc płaska tekturowa teczkę. — Mam u siebie plan domu, ponieważ dbam o jego konserwację i opłacam wszystkie roboty z nią związane. Czy chce pan to zabrać do swojego pokoju?
— Jeżeli pan pozwoli.
— Jak najchętniej. — Gilburne wyjął z teczki kilka kartonów. Wyszukał jeden z nich, opatrzony napisem: I piętro. — W tym pokoju umarła Patrycja… — powiedział cicho. — Mówię panu o tym, bo przypuszczam, że to pana powinno zainteresować.
— Dziękuję. — Joe wsunął karton do teczki i wstał. — Dobranoc, sir Alexandrze. Jeżeli zaśpię, proszę pamiętać, że będę dziś pracował do późna w noc.
— Na pewno nikt nie zakłóci panu snu… Joe ruszył ku drzwiom i zatrzymał się.
— Och, jeszcze jeden drobiazg. Czy nie wie pan, dlaczego wszystkie okna w Norford Manor zaopatrzone są w kraty?
— Wiem. Parter był okratowany prawdopodobnie już w pierwszych latach po zbudowaniu domu. A kraty pierwszego piętra są pomysłem Elizabeth Ecclestone. Bała się o dzieci, o Patrycję i Irvinga. Prawie wszystkie okna wychodzą na kilkunastopiętrową przepaść. Po wstawieniu krat była przynajmniej spokojna, że żadne z dzieci nie wychyli się za daleko przez parapet. I tak już potem pozostało.
— Rozumiem. Dobranoc, sir Alexandrze.
I Joe Alex poszedł do siebie na górę. Długo patrzył na rozłożone plany starego domu.
Polem złożył je, ziewnął i rozejrzał się. Jego oczy padły na maszynę do pisania i zdawało mu się przez chwilę, iż instrument oddał mu spojrzenie, a w jego wielu małych gęsto osadzonych oczkach zabłysło coś jak wyrzut.
Zgasił światło i położył się na łóżku, na którym tylu już ludzi przed nim leżało, wsłuchanych w szum drzew za oknem.
Usypiając doznał nagle bardzo niemiłego uczucia. Ocknął się z przeświadczeniem, że zapomniał o czymś. o czym? Nagle zrozumiał. Już drugi dzień mijał od chwili, kiedy po raz ostatni pomyślał o pewnej dziewczynie, która spała teraz zapewne smacznie pod ciepłym, gwiaździstym, greckim niebem.
Przez chwilę leżał nieruchomo, potem westchną! i powiedział cicho w głąb ciemnego pokoju:
— Nie gniewaj się, kochana, to piekielnie trudna historia. Niewiele rozumiem z tego wszystkiego… Przecież wiesz, że nieczęsto mi się to zdarza.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale widocznie Efialtes, grecki demon snu, splątał mu myśli. Usnął.