Szosa biegła lekkimi zakosami pod górę, a potem opadła w dół i wyciągnęła się białym asfaltowym ramieniem ku widocznemu z dala ślicznemu miasteczku z pogodnej bajki, które tkwiło w zielonej dolinie, odbijając się od niej ostro zarysowanymi w czystym powietrzu liniami białych i czerwonych domków.
BLUE MEDOWS — 1 MILA
— odczytał Alex na przelatującym z lewej strony drogowskazie. Zwolnił i wjechał do miasteczka. Szosa wyprowadziła go na mały, czysty ryneczek, którego domy zostały zbudowane zapewne w niewiele lat po odkryciu Ameryki. — Tu powieszono tych czternaście kobiet — pomyślał nagle. — Tu, na tym ryneczku w mieście Blue Medows… Sir John Ecclestone na pewno także tu był i przyglądał się spokojnie ofiarom swego krzywoprzysięstwa… A jedna z nich powiedziała, że jest kochanką Lucypera, który pomści ją nawet w dziesiątym pokoleniu… Wjechaliśmy na terytorium nieprzyjaciela.
Poszukał oczyma i znalazł na jednej z nowszych kamieniczek napis: Posterunek Policji. Podjechał z wolna i zatrzymał wóz. Potem wysiadł. Drzwi były otwarte. Wewnątrz za drewnianą przegródką stało biurko, a przy nim na krzesełku, w którym Joe z cichą satysfakcją rozpoznał wierną kopię krzesełka w gabinecie Parkera, siedział młody człowiek z odznakami sierżanta na kurtce. Na widok wchodzącego wstał i podszedł do przegrody, opierając o nią dłonie.
— Dzień dobry — powiedział Joe. — Czy sierżant Clarrence?
— Tak, to ja. Czym mogę służyć?
— Jestem ekspertem Scotland Yardu i nazywam się Alex — powiedział szybko i niezbyt głośno Joe. — Chcę z panem porozmawiać, ale nie chcę, żeby nasza rozmowa odbywała się tutaj. Proszę wyjść teraz ze mną przed posterunek. Wejdę do auta, a pan głośno wskaże mi, którędy mam jechać do Valley House.
— Rozumiem, proszę pana.
— Odjadę kawałek w tamtym kierunku i będę czekał na pana w pierwszym punkcie, który znajduje się poza zasięgiem wzroku mieszkańców miasteczka.
— Tak jest, proszę pana — powiedział spokojnie młody człowiek, jak gdyby tego rodzaju polecenia spotykały go co pół godziny. — Muszę tylko zaczekać, aż nadejdzie mój zastępca… O, już nawet idzie — wskazał zbliżającego się policjanta. — Niech pan skręci teraz w tę uliczkę na prawo. Wyprowadzi ona pana na boczną drogę, po obu stronach której, po przejechaniu mniej więcej czterystu jardów, napotka pan zagajnik. Proszę tam zaczekać, a ja zaraz wsiądę na rower i będę tam za kilka minut.
Wyszli przed dom i sierżant zaczął głośno wyjaśniać gościowi kierunek. Joe podziękował mu równie głośno i ruszył.
Zaraz po minięciu ostatnich domów miasteczka dostrzegł z dala gęsty zagajnik. Szosa zanurzyła się pomiędzy młode drzewa. Joe przyhamował za zakrętem. Otworzył drzwiczki, wysiadł i uniósł maskę auta. Potem pochylił się i zaczął czyścić szmatką świece.
Minuty mijały powoli. Joe pochylony nad silnikiem z radością wciągał w płuca czyste, przesycone zapachem liści powietrze. Wreszcie usłyszał za sobą głos:
— Czy można panu pomóc?
Sierżant, ubrany już w pełen uniform służbowy, podjechał i zsiadł z roweru. Pochylili się obaj nad maską samochodu.
— Chciałbym, żeby mi pan udzielił wszystkich możliwych informacji o samobójstwie pani Patrycji Lynch, która odebrała sobie życie miesiąc temu w Norford Manor. Był pan już tu wtedy, zdaje się, prawda?
— Tak… — sierżant zdjął hełm i niezdecydowanie nałożył go na powrót. — To dla mnie strasznie przykre, proszę pana. To ja jestem odpowiedzialny za to orzeczenie, bo prowadziłem śledztwo w tej sprawie. Czy pan przypuszcza, że ona została zamordowana?
Joe spojrzał na niego uważnie. — Przepraszam — dodał szybko sierżant. — Pewnie nie powinienem pytać. Ale jeżeli pozwoliłem, żeby…
— Przypuszczam, że została ona zamordowana… — powiedział Alex — ale jest to informacja, którą nie podzieli się pan absolutnie z nikim, sierżancie. Nie jestem tego oczywiście zupełnie pewien. Ale nie chciałbym o tym z panem w tej chwili mówić. Może później…
— Samobójstwo było tak oczywiste! — powiedział Clarrence. — Mimo to wezwałem eksperta–daktylo skopa i fotografa z naszej centrali w hrabstwie. Potwierdzili tylko to, co się samo nasuwało. Ta pani straciła męża i była w depresji psychicznej…
— O ile wiem, miała wyjść za mąż i pojechać w podróż naokoło świata… — Alex wyprostował się i wytarł ręce ścierką. — Ale wiem przecież mniej niż pan. Czy mógłby mi pan dostarczyć jutro wszystkich danych o służbie w Norford Manor i Valley House?
— Oczywiście, proszę pana.
— I swoje notatki dotyczące tego samobójstwa. Także i zdjęcia, jeżeli to możliwe.
— Tak, proszę pana.
— Nie chciałbym, żeby nas ktoś zobaczył razem. Czy zna pan jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się spotkać nie widziani przez nikogo?
— Takich miejsc jest dużo wokół Valley House. Cały ten obszar jest gęsto porośnięty drzewami. Może umówimy się na skraju lasu, mniej więcej w odległości pół mili od domu sir Alexandra Gilburne’a? Zobaczy pan ten las, kiedy wyjedzie pan z tego zagajnika. Proszę być tam, a ja przyjadę na rowerze. Często tu patrolujemy, więc nikogo nie zdziwi mój widok. Będę o czwartej po południu, bo nie wiem, czy uda mi się wcześniej uzyskać zdjęcia. Są w centrali, w hrabstwie. Posłałem już po nie, ale…
— Co? — Joe uniósł brwi. — Posłał pan?
— Tak. Wydział Kryminalny z Londynu dzwonił tuż przed pana przyjazdem i polecił mi przygotować konfidencjonalnie dane z tego wypadku. Właśnie siedziałem przy biurku i starałem się wynotować na kartce to wszystko, co pamiętam, kiedy pan zajechał, Oczywiście zachowałem swoje notatki służbowe, i jeżeli przydadzą się panu do czegoś… .
— Na pewno. A więc jutro o czwartej. I proszę, by pan to wszystko zręcznie zapakował, sierżancie, bo będę musiał powrócić z pakunkiem do mojego gospodarza.
— Rozumiem, proszę pana. Do widzenia panu. Samochód ruszył. Policjant na rowerze spokojnie zaczął pedałować w kierunku miasteczka.
Po chwili drzewa skończyły się i nadbiegły zielone pastwiska pocętkowane sylwetkami owiec. Za nimi Joe dostrzegł ciemną linię lasu, unoszącą się łagodnie po zboczu niewidzialnego łańcucha wzgórz, zarośniętego gęsto drzewami. Wysoko nad krajobrazem uciekała w górę ostra biała skała. Tuż obok niej, oddzielona błękitną pustką nieba, tkwiła nad lasem druga skała, niższa, zaledwie widoczna nad najwyższymi koronami drzew. Choć samochód dzieliło od niej jeszcze kilka mil, słońce odbiło stamtąd nagłą błyskawicę światła.
— Ktoś zamknął okno w tej chwili… — pomyślał Joe. — Tam jest Norford Manor, dom nad przepaścią. A ta wysoka skała naprzeciw to właśnie Diabla Skała. Więc jesteśmy w domu… Dzień dobry, Diable!
Szosa znowu zanurzyła się w lesie, ale wbrew temu, czego Joe się spodziewał, nie zaczęła się wspinać, lecz zakręciła ku niewidzialnej dolinie. Po chwili zobaczył długi mur. Zwolnił. Wreszcie w murze ukazała się kamienna brama, której strzegły dwa lwy, spoglądające uniesionymi, pokrytymi mchem granitowymi łbami w dal, ponad korony drzew. Nad bramą stary, wykuty we wklęsłym reliefie napis głosił: VALLEY HOUSE.
Więc był na miejscu. Brama była otwarta. Najwyraźniej w tej cichej, spokojnej okolicy nikt się nikogo nie obawiał. Po widocznych na żwirowanej alei świeżych śladach kół Alex wolniuteńko poprowadził samochód. Chwilami gałęzie krzewów zbiegały się niemal i cięły z cichym szelestem po karoserii. Park wokół domu sir Alexandra nie był nadzwyczajnie utrzymany, jeżeli w ogóle ktoś się nim zajmował. W pewnej chwili aleja zakręciła miękko i Joe znalazł się niespodziewanie na szerokiej słonecznej łące, na końcu której stał śliczny stary dom, pochodzący najprawdopodobniej z okresu restauracji i noszący w swej nieskażonej sylwetce ślad wizji Inigo Jonesa albo któregoś z jego zdolniejszych uczniów. Aleja przecinała łąkę, biegnąc prosto ku domowi, przed którym kończyła się szeroką pętlą podjazdu. Joe zatrąbił.
Najprawdopodobniej musiano go oczekiwać, bo drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich natychmiast stary człowiek. Dopiero w chwilą po nim ukazał się sir Alexander ze swoją nieodstępną laską.
Joe zatrzymał wóz przed drzwiami domu i wyskoczył.
— Witam pana w Valley House, mr Cotton — powiedział Gilburne uśmiechając się porozumiewawczo na znak, że nie zapomniał nazwiska swego gościa. — Mam nadzieję, że miał pan przyjemną podróż?
— Och, prześliczną! — powiedział Alex. — Cóż to za cudowna okolica. Już w drodze zacząłem żałować, że jeszcze tu nigdy nie byłem.
— Wiem, wiem. Ja sam przyjechałem zaledwie przed godziną, a już zdążyłem trochę odetchnąć. — Gilburne zrobił zapraszający ruch ręką. — Proszę nie troszczyć się o wóz i bagaż. Austin zajmie się wszystkim. Pokój pana jest już przygotowany.
I przepuściwszy gościa przed sobą wszedł za nim do sieni. Joe zatrzymał się, słysząc za sobą ostry stuk laski zakończonej żelaznym ostrzem. Kamienne płyty sieni były ogromne, wyciosane z szarego piaskowca, który pod wpływem nieustannego mycia zbielał i stał się jasnopopielaty. Sień była ciemna, szeroka i biegła na przestrzał domu. Po jej przeciwnej stronie, za misterną kratą, która pokrywała oszklone drzwi, widać było splątaną masę zieleni. Promień stojącego już nisko słońca wpadał tamtędy, rozświetlając wspaniały kamienny kominek o prostych proporcjach wczesnego angielskiego baroku. W lewo zakręcały w mrok uciekające ku górze wąskie schody. Stuk laski ustał i Joe usłyszał tuż przy sobie oddech Gilburne’a.
— Boże, jak tu cicho! — powiedział z nagłą, dziecinną prawie szczerością. To było pierwsze, najostrzejsze wrażenie. Po piekle Londynu cisza ta była już sama w sobie przedsionkiem tajemnicy.
Rozejrzał się, mrużąc oczy na wpół oślepione blaskiem stojącego za szybą słońca. Był zadowolony, że jest na wsi, a równocześnie niemal odruchowo myślał: Nic dziwnego, że te pogodne wiejskie rezydencje widziały i widują tyle zbrodni. Trudno odpędzić nienawiść, kiedy chodzi się z nią sam na sam po pustych, rozległych pokojach i ustronnych alejach, pośród zupełnej ciszy. Nic nie odciąga myśli i nie daje zapomnieć. W mieście człowiek nigdy nie jest taki samotny. Zresztą inny rytm życia musi powodować inny rytm rozumowania. Długie bezsenne godziny nocy, przecięte tylko biciem zegara i głosami niewidzialnych drapieżnych ptaków… Oczywiście, jeżeli się kogoś nienawidzi…
— Zaraz obejrzymy przygotowany pokój… — Gilburne minął go i zbliżył się ku schodom.
— Mam nadzieję, że się panu spodoba. Jeżeli nie, to oczywiście znajdziemy inny… — Uśmiechnął się smutnym, cichym uśmiechem i Joe spojrzał z odruchową sympatią na tego silnego, energicznego człowieka, który zrobił tak świetną karierę, a w gruncie rzeczy był tylko jednym z nieszczęśliwych tego świata, pozbawionym na zawsze tego, co kochał. Gospodarz zaczął wolno wspinać się po stromych schodach. Joe szedł za nim, zastanawiając się przez chwilę, gdzie się podział stary Austin z walizkami. Schody zakręciły ostro w połowie piętra, a potem uniosły ku długiemu, ciemnemu korytarzowi. Korytarz zakończony był z obu końców małymi, podzielonymi na wiele prostokątów oknami. Trwał tu półmrok, a cisza byłaby chyba jeszcze większa niż na dole, gdyby jedno z okien nie było uchylone. Wchodził nim łagodny, mały wiatr i szelest gałęzi bliskiego kasztana.
Gilburne zatrzymał się przed drzwiami leżącymi na wprost schodów. Były one uchylone. Wewnątrz Alex dostrzegł starego Austina, który właśnie stawiał walizki. Spojrzał uważnie w głąb korytarza i dopiero teraz dostrzegł wąską przerwę na krańcu rytmicznej linii drzwi i odcinków ściany pomiędzy nimi. Musiały tam być jeszcze węższe schody, którymi ongi przechodziła służba. Widocznie i teraz, chociaż wielki, stary dom był niemal wyludniony, ten rytuał obowiązywał bez zmiany.
— Nie jest to wspaniały apartament — powiedział Gilburne stając w progu — ale mam nadzieję, że będzie tu panu wygodnie. Nad łóżkiem i przy stole są dzwonki. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć, a zaraz przyjdzie Austin albo jego żona, Katarzyna. Łazienka jest, o, tam — wskazał małe drzwiczki w jednej ze ścian pokoju. Ich kamienny, zwieńczony półkolistym ornamentem portal był niemal doskonały. Joe rozejrzał się i westchnął.
— Chciałbym mieć choć jeden taki pokój… — powiedział szczerze. — Nie wychodziłbym z niego. Te meble stoją tu chyba od dnia postawienia domu? — Wskazał wysokie łoże o ciemnobłękitnych firankach, uniesionych w tej chwili. Przy łożu stały dwa zydle, mniej więcej z połowy lat sześćsetnych, ich pozorna lekkość przy wyraźnym masywie nóg i oparcia z ciężkiego dębu wskazywały nawet na pierwszy rzut oka pracę wielkiego mistrza. Pod oknem stał stół, ciężki, prosty i oparty na krzyżakach. Najprawdopodobniej był starszy niż dom. Musiano przy nim jadać, a może pisać, nim William Shakespeare ukończył swój pierwszy sonet. Biały, marmurowy kominek, zastawiony czarną kratą, ukazywał wewnątrz ciemną, osmaloną tarcze herbową. Joe spojrzał w górę. Sufit podzielony był na pięć kasetonów, tak charakterystycznych dla pierwszej połowy siedemnastego wieku. Środkowy, okrągły, przedstawiał Dedala i Ikara unoszących się nad brzegiem morskim… A więc nawet już wtedy nie była to wiejska rezydencja szlachecka, ale pałac należący do ludzi, którzy chcieli dawać widomy obraz swej sile i bogactwu.
— To ciekawe… — Alex spojrzał na sufit, a potem na sir Alexandra. — Nie widać tam nawet śladu tragedii, która zaraz nastąpi. To rzadkie w siedemnastowiecznym malarstwie…
— Podszedł do okna i wyjrzał. — Boże, jak tu pięknie… — Chciał dodać, że tylko konieczność rozmyślania o zbrodni zakłóca mu myśl o pobycie tutaj, ale zdążył ugryźć się w język. Stary Austin postawił jego walizki i maszynę do pisania obok łóżka, a później stanął przy nich w wyczekującej postawie.
— Czy potrzeba panu jeszcze czegoś w tej chwili? — zapytał Gilburne. — Austin może rozpakować i poukładać rzeczy.
— Och, nie! — Joe oderwał spojrzenie od koron drzew bliskiego lasu i spojrzał na gospodarza. — Zawsze sam dbam o siebie. Nauczyłem się tego na wojnie. — Uśmiechnął się do starego, który oddał mu uśmiech, ale jak Joe ocenił, nie był to objaw sympatii, lecz po prostu odruch dobrego służącego.
— W takim razie zostawiamy pana. — Gilburne dał oczyma znak Austinowi, który skłonił się lekko i zanim Joe zdążył mu podziękować, zniknął za drzwiami. — Kiedy się pan wykąpie, proszę zejść. Będą czekał na dole w hallu. Chyba zjemy coś, później na pewno będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, prawda?
— Tak — Joe rozłożył ręce. — Nie jestem tylko pewien, jakie?
Gospodarz wycofał się z uśmiechem. Przez chwilę Alex słyszał za drzwiami cichnący stukot jego laski. Później wszystko ucichło i został sam.
Pierwszą jego czynnością było wyjęcie maszyny z pokrowca i postawienie jej na stole. Później podszedł do drzwi łazienki i otworzył je. Spojrzał i gwizdnął cicho. O ile pokój umeblowany był najznakomitszymi meblami epoki, które mogłyby zdobić każde muzeum, o tyle łazienka była prawdziwym cudem. Cała, od podłogi po sufit, wyłożona była drobnymi, białymi kafelkami holenderskimi, na których delikatnymi, błękitnymi linijkami nakreślono sceny mitologiczne, najprawdopodobniej z Owidiusza. Każdy z kafli przedstawiał inną scenę i były to najładniejsze delfty, jakie Joe widział w swoim życiu. Z uczuciem lekkiego zażenowania, zagubiony niemal pośród tego przepychu wzorów, odkręcił kran z gorącą wodą i stał, przyglądając się kafelkom, póki wanna nie wypełniła się.
Wchodząc do wody pomyślał przelotnie, że o ile sir Alexander Gilburne zamordował kogokolwiek albo ma zamiar to zrobić, to nie mogła kierować nim żądza zysku. Samo umeblowanie jednego tylko pokoju wystarczyłoby mu do końca życia na przyzwoite utrzymanie. Ale fakt, że tak piękne przedmioty znajdowały się na tym odludziu nieomal nie strzeżone, pod opieką dwojga niemłodych przecież ludzi, już sam w sobie był dosyć zdumiewający.
Kiedy przebrany i odświeżony podszedł do okna zawiązując krawat, dostrzegł daleko nad lasem lśniący w zachodzącym słońcu dom, zawieszony jak gdyby w powietrzu. Widać było stąd podchodzący łagodnym ukosem w górę park, a właściwie wierzchołki jego drzew. Na prawo, tuż przy ścianie domu ziemia urywała się pionowo w dół. Resztę widoku zakrywały drzewa. Jeszcze dalej na prawo, po drugiej stronie wąwozu, wyrastała naprzeciw Norford Manor wysoka, ostra skała. Drzewa podchodziły ku jej wierzchołkowi, ale w pewnej chwili jak gdyby rezygnowały z utrzymania się na prostopadłej powierzchni i pozostawiały strzelisty szczyt bez najmniejszego śladu roślinności. To chyba tam przed wiekami stawał nocą Diabeł i patrzył skośnymi, przymrużonymi oczami na świat w dole, uśpiony w świetle księżyca. A do lasu pod szczytem zlatywały się one, szumiąc miotłami, na obłędne tańce i diabelskie pieszczoty… Gdzieś niżej musiała być Grota.
Zawiązał krawat; spojrzał odruchowo w małe srebrne lusterko na ścianie i ruszył ku drzwiom, zastanawiając się nad pochodzeniom sabatów. Najprawdopodobniej daleka, grecka tradycja. Bachantki i faunowie… podobieństwo do kozłów… bożek Pan… misteria dionizyjskie… Jakieś stowarzyszenia przenosiły to z wieku na wiek. A może po prostu wpływ literatury antycznej podziałał na wyobraźnię ludzi odrodzenia? W historii wszyscy mieli swojego Diabła, poza epikurejczykami, ale w średniowieczu nazywano go tylko czarnym albo złym aniołem… Ten Diabeł średniowiecza był nawet poczciwy czasami, głupi, dawał się oszukiwać. To nie był jeszcze ten sam Diabeł, za kontakty z którym kobiety płonęły później na stosach i zawisały na sznurach, których kawałki kat sprzedawał potem jako amulety przeciwko złu, a właściwie przeciw Złemu…
Zamknął drzwi pokoju i zaczai schodzić po schodach, przesuwając w myśli całe szeregi znanych sobie literackich Diabłów: Wesoły Diabeł z Edmonton… Mefistofeles… Diabeł Kulawy…
Znalazł się na zakręcie schodów i spojrzał w dół. Sir Alexander Gilburne nadchodził właśnie, spokojny, uśmiechnięty smutnie, kulejąc, postukując laską.