VI. JOE ALEX ZACZYNA ROZUMIEĆ

— Czuję się jak nowo narodzony — powiedział Joe wesoło. Gospodarz zaprowadził go do położonej naprzeciw schodów wielkiej sali jadalnej, gdzie usiedli zagubieni w głowach olbrzymiego stołu, przy którym z łatwością mogłyby spożywać posiłek trzy tuziny osób.

— Nie znam pańskich upodobań kulinarnych, ale kazałem przyrządzić parę grzanek, fasolkę i sok owocowy. Mocniejsze napoje stoją na stole zawsze, od pewnego czasu, bo przyznam się panu — Gilburne uśmiechnął się z pozorną pogodą — że ostatnio piję trochę więcej niż powinienem.

Umilkł. Alex także nie odzywał się, czekając, aż stary Austin odejdzie. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za służącym, Gilburne powiedział:

— Starałem się zebrać wszystko, co może pana zainteresować. Mam odłożone w bibliotece wszystkie książki i dokumenty dotyczące działalności Diabła w tych stronach, a także to, co zebrałem po śmierci Patrycji. Mam tu tę książkę z odciskiem kopyta i fotografie śladów w Grocie, sprzed miesiąca i z zeszłej niedzieli.

— A jaki był tytuł książki, którą… na której Diabeł odcisnął swoją stopę? — zapytał Joe swobodnie, smarując chleb.

— Co? — Gilburne wydawał się przez ułamek sekundy zaskoczony, potem odpowiedział spokojnie — Pigmalion Bernarda Shawa.

Alex w milczeniu skinął głową, potem wskazał oczyma stojącą pośrodku stołu krótką, pękatą butelkę, w której znajdował się absolutnie klarowny, zielony płyn. — Nigdy w życiu nie widziałem trunku tego koloru.

— Ach… — Gilburne znowu zdawał się zaskoczony, prawdopodobnie rozbieganiem myśli swego gościa. — Katarzyna, żona mojego starego Austina, pochodzi tak jak i on ze wsi Norford. Wieś, poza tym, że wydała tych czternaście powieszonych ongi nieszczęśniczek, sławna jest z tego, że prawie każda kobieta tutaj zna się doskonale na ziołach i umie przyrządzać z nich wszystko, co w formie recept pamięciowych przekazała jej w spadku babka albo matka. Między innymi robią one zdumiewające nalewki z traw i ziół, o smakach i zapachach zupełnie nie znanych gdzie indziej. To na przykład jest destylat z jałowca i pewnego gatunku szyszek zebranych w pewnej ściśle określonej porze roku. Nie umiem panu podać recepty, bo Katarzyna, chociaż jest najwierniejszym i najbardziej mi oddanym z ludzi, nie mówi nigdy o swoich sekretach z nikim poza córką. Nie nalegałem zresztą. Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków.

— Za powodzenie pańskich badań i ich najszczęśliwszy rezultat.

Mówiąc to nie uśmiechnął się. Alex przytknął kieliszek do warg i wypił po sekundzie wahania. W pierwszej chwili nie odczuł ani smaku, ani mocy napoju. Ale później podniebienie zapiekło go lekko i poczuł zapach lasu, podobny trochę do tego, jaki posiadają owe kulki żywiczne, które wrzuca się do kąpieli, ale ostrzejszy i mniej przypominający perfumy. „Bardziej męski”, jak go określił w duchu.

— Znakomite! — odstawił kieliszek. — Nie przypomina w niczym jałowcówki. Należy sądzić, że przy takiej perfekcji tradycja przekazała im również kilka niezłych sposobów trucia nieprzyjaciół.

— Zapewne. Chociaż nigdy nie słyszałem o wypadku otrucia w tej okolicy.

— Może trucizny są aż tak doskonałe, że lekarze wypisują zwykłe świadectwa zgonu — uśmiechnął się Alex. — Ale proszę nie sądzić, że jestem człowiekiem ze skazą zawodową. Zostawmy te poczciwe wieśniaczki ich odwarom i moździerzom. Nasz Diabełek albo działa sam, albo ma o wiele bardziej oświeconych wspólników, o ile w ogóle działa i o ile ma wspólników.

— I ja tak myślę.

— Właśnie. — Joe uniósł brwi. — I to mnie najbardziej zadziwia.

— Co? — zapytał Gilburne ze zdziwieniem.

— To, że przyjął pan tezę o zabójstwie, a nie powiedział mi pan ani jednego słowa na temat: kogo podejrzewa pan o popełnienie tej zbrodni, a co najmniej: kto miał powód do jej popełnienia.

— Ależ nie mam najmniejszego pojęcia, kto to mógł zrobić, i nie widzę naprawdę nikogo, kto by mógł mieć do tego jakikolwiek powód.

— A jednak myśli pan, że ją zabito. Pamiętajmy, że mordując człowieka, zbrodniarz musi mieć to, co się nazywa potężnym powodem, tak potężnym, że zmusza on go do pokonania lęku przed odpowiedzialnością. Wielu ludzi mordowałoby prawdopodobnie z zupełnie błahych pobudek, gdyby nie bali się, że zabiwszy kogoś sami poniosą śmierć z rąk społeczeństwa. Każdy, nawet potencjalny morderca, bez żadnych skrupułów i moralności — musi o tym pomyśleć. Mówię o zbrodni z premedytacją. A przecież tego rodzaju zabójstwo, przy użyciu rekwizytów diabelskich, musiałoby być obmyślone dokładnie, i to przez umysł sprawny, chociaż plugawy. Dlatego pytam, czy widzi pan jakąkolwiek przyczynę, dla której ktoś mógłby chcieć zabić panią Patrycję Lynch?

Gilburne zastanawiał się przez chwilę.

— Nie, żadnej — powiedział cicho. — Myślałem już o tym sto razy. Sam, tu, w moim gabinecie, siedziałem z ołówkiem w ręce i zapisywałem najrozmaitsze kombinacje osób i powodów, które nimi mogły kierować. Nie, nie wiem. Nie była zamożna, nie miała spadkobierców, nie miała wrogów osobistych i, o ile wiem, nie popełniła w życiu nic takiego, co kazałoby komuś pragnąć jej śmierci.

— O ile pan wie… To znaczy, że nie ma pan stu procent pewności. A co pan wie o latach, które spędziła w Afryce?

— Bardzo niewiele. Z tego, co mówiła, wynikało, że prowadziła skromną, bezbarwną egzystencję, a lata mijały jej zupełnie bez wstrząsów; do chwili, kiedy on… jej mąż umarł. Zresztą, gdyby pan znał Patrycję, wiedziałby pan, że ona po prostu nie mogła mieć śmiertelnego wroga. Ona była absolutnie dobra.

Joe pomyślał, że ta absolutna dobroć nie przeszkodziła jej kiedyś w porzuceniu zakochanego Alexandra Gilburne’a i unieszczęśliwieniu go na całe życie. Ale oczywiście nie wypowiedział tego głośno.

— Może była trochę uparta jak oni wszyscy, Ecclestone’owie — ciągnął dalej gospodarz — ale to wszystko. Zresztą mogę panu zaręczyć za jedno: nie obawiała się niczego. Zbyt długo pracuję w sądownictwie i zbyt wiele rozmaitych ludzi widziałem, żebym nie wyczuł lęku w zachowaniu człowieka. Jest to uczucie, które najtrudniej ukryć. A poza tym… Muszę się panu przyznać, że rozważałem sprawę i z tego punktu widzenia. Nawet gdyby w czasie jej pobytu w Afryce nastąpiło coś, co spowodowałoby czyjąś nienawiść do niej, to przecież umarła w położonym nad urwiskiem skalnym, zamkniętym na noc domu, do którego nikt obcy nie miał dostępu. Ten argument wydaje mi się decydujący.

— Tak… — Joe zastanowił się. — A czy w okolicy nie pojawił się wówczas ktoś obcy? Jacyś turyści? Ludzie robiący pomiary ziemi? Zbierający motyle? Włóczędzy? Rzemieślnicy wędrowni? Słowem, ktoś obcy, bez względu na powód jego obecności?

— Nie. Nikt. Sprawdzałem to najskrupulatniej razem z policją. Nikogo obcego nie spostrzeżono w okolicy. A jak pan zauważył już chyba, nie jest to miejsce, gdzie obcy mógłby przebywać dłuższy okres czasu, potrzebny do przygotowania morderstwa, pozostając zupełnie niewidzialnym. Zresztą, poza odciskami kopyt w Grocie, wszystko, co się stało, stało się w domu, i to w nocy, gdy budynek jest zamknięty. Kiedy zobaczy pan Norford Manor, zrozumie pan od razu, jak bardzo nieprawdopodobne jest, aby ktoś mógł tam wejść nie zwróciwszy na siebie uwagi. W przeciwieństwie do wszystkich prawie rezydencji wiejskich, dom posiada wejście tylko z jednej strony, gdyż architekta zmusiło do tego położenie. Dla dostawców wybito przed laty małe drzwiczki z dala od głównych drzwi, ale są one także ryglowane na noc i ażeby dostać się w głąb domu, trzeba przejść przez pokój kucharki, która przecież zamyka swoje drzwi na noc. Poza tym tuż obok znajduje się w kępie drzew domek ogrodnika, który w tym czasie miał jeszcze psa, trzymanego zawsze nocą przed domem na łańcuchu.

— Miał? Więc nie ma go już?

— Nie. Pies zjadł trutkę na szczury i zdechł. Trutki rozkłada się nieustannie, bo szczury lubią tę starą budowlę i chociaż wojna z nimi trwa prawie od trzystu lat, to jednak trzymają się dzielnie.

— A w dniu śmierci pani Patrycji, a raczej tej nocy, pies żył i był uwiązany na łańcuchu przed domem, tak?

— Tak… Myślałem nawet o tym w czasie jej pogrzebu. Wie pan, są takie bezsensowne myśli, które człowiekowi przychodzą do głowy w najtragiczniejszych chwilach, kiedy wydawałoby się, że nie może myśleć o niczym innym, tylko o swoim nieszczęściu. Pomyślałem wtedy, że ten pies nie wył, chociaż Patrycja umarła. Zwykle mówi się, że psy wiedzą, kiedy ktoś umrze, i oznajmiają to wyciem.

— Niekoniecznie… — Joe potrząsnął głową. — Zachowują się w pewien specjalny sposób, kiedy umrze ich właściciel, a nawet podobno niektóre okazują niepokój w tym czasie, chociaż dzieli je od niego duża odległość. Problem ten jest dotąd niedostatecznie wyjaśniony przez naukę. Psy mogą także zacząć wyć na widok zwłok albo poczuwszy krew, ale wycie ich i niespokojne zachowanie, kiedy nie mogą zobaczyć ani usłyszeć, ani wywęszyć niczego niecodziennego, należy do przesądów podobnych do tego, który mówi, że gdy wiatr wyje, ktoś powiesił się w okolicy… A potem ten pies zdechł. Tak, to by wskazywało, że zginął przypadkowo, o ile… — O ile…? — zapytał sir Alexander cicho, głosem, który nagle wydał się Alexowi lekko zachrypnięty.

— …o ile śmierć tego psa nie należy do planu opracowanego przez mordercę w celu dokonania następnej: zbrodni.

— Ale kto? Musiałby to być wówczas na pewno ktoś z domowników.

— Właśnie. I tu wracamy do sprawy motywu zabójstwa. Pani Patrycja Lynch, będąc córką osoby tak bogatej jak Elizabeth Ecclestone, musiała chyba być właścicielką sporego majątku. Poza tym dotyczą jej chyba prawa spadkowe. Czy zna pan testament pani Elizabeth Ecclestone, jeśli on w ogóle istnieje?

— Istnieje. Znam go. Jestem przecież jej radcą prawnym. Ale najprymitywniejsza nawet znajomość tych ludzi i tego testamentu każe odrzucić wszystkie przypuszczenia. Przypadek chciał, że testament ten został poświadczony właśnie w tym pokoju. Jestem zresztą jedynym jego egzekutorem.

— Czy posiada pan tu jego kopię?

— Tak.

— A czy mógłbym ją zobaczyć?

— Niestety… — sir Alexander rozłożył ręce. — W testamencie jest klauzula zastrzegająca pełną tajemnicę do dnia śmierci starszej pani i muszę tej klauzuli przestrzegać, choćbym nie chciał. A nie mam żadnych podstaw moralnych do złamania tego warunku, bo Elizabeth Ecclestone wezwała mnie do siebie przed dwoma laty, kiedy była jeszcze w pełni władz umysłowych i częściowo fizycznych, a nic nie zapowiadało okropnego, całkowitego paraliżu, który uczynił z niej żywy przedmiot, bez możności jakiegokolwiek kontaktu ze światem żyjących. Pozostał jej tylko wzrok i nic więcej. Ale wróćmy do testamentu. Wezwała mnie i poleciła, abym sporządził jej ostatnią wolę. Potem umówiła się ze mną, że przybędzie tu następnego dnia i podpisze ten akt wobec dwojga zaprzysiężonych świadków. Przypuszczam, że nie chciała, aby w Norford Manor wiedziano nawet, że sporządza testament. Pielęgniarka przytoczyła ją tu w fotelu na kółkach. Pomiędzy naszymi dwoma domami droga jest równa i twarda, a pani Elizabeth nawet wówczas lubiła jeszcze długie spacery na świeżym powietrzu. Myślę, że ta dziewczyna Stone musi mieć dużo siły, żeby ją tak popychać całymi milami. Stara pani przybyła tu i podpisała sporządzony przeze mnie testament, który następnie zalegalizowałem w Londynie. Oryginał spoczywa w jej safesie bankowym, razem z kosztownościami, a kopia znajduje się u mnie, także zamknięta w kasie ogniotrwałej, w mojej sypialni.

— Pytałem o testament przede wszystkim dlatego, że kiedy przybyliście panowie dziś rano do mojego londyńskiego mieszkania, wspomniał pan, że co miesiąc w imieniu pani Ecclestone wysyłał pan pewną sumę pieniędzy do jej córki, która znajdowała się wtedy w Afryce. Działo się to już po śmierci Jakuba Ecclestone, prawda?

— Tak.

— Otóż zdziwiło mnie to. Ogólnie przyjętym zwyczajem w naszym kraju, który zdaje się został potwierdzony jako prawo, jest, że człowiek umierając pozostawia część spadku żonie, a pozostałą część dzieciom, o ile nie wchodzi w grę majorat szlachecki. Ponieważ ze słów pana wynikało, że córka tak bogatego człowieka jak Jakub Ecclestone pozostała po jego śmierci na łasce matki, przyjąłem, że musiał ją chyba wydziedziczać w związku z jej tak niefortunnym małżeństwem, zawartym bez zgody rodziców. Czy tak było?

— Nie… — Gilburne zdecydowanie potrząsnął głową. — Jakub Ecclestone odczuł bardzo postępek Patrycji, ale zbyt kochał swoje dzieci, aby któreś z nich wydziedziczyć, nie będąc do tego zmuszonym. A fakt, że Patrycja wolała kogoś innego niż mnie, trudno jej było poczytać za zbrodnię… — uśmiechnął się gorzko. — Sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Elizabeth i Jakub byli bardzo dobrym małżeństwem, kochającym się naprawdę i posiadającym do siebie zupełne zaufanie. Podczas gdy on przebywał przez większą część życia na Malajach, wyciskając z tych nieszczęsnych drzew kauczukowych swoją fortunę, ona zajmowała się tutaj domem, wychowywała dzieci i w pewnym sensie zarządzała całym majątkiem, robiąc inwestycje i angażując nawet ludzi, którzy byli potrzebni mężowi w koloniach. Słowem, była jego prawą ręką na terenie Anglii. W ten sposób osiągnęli o wiele więcej, niż gdyby była tylko kurą domowa, zapatrzoną w kuchnię i pokój dziecinny, albo damą trwoniącą fortuną męża na stroje i klejnoty. Jakub ufał jej tak bardzo, że umierając przekazał jej cały swój majątek, polecając jedynie w kilkunastu słowach jej rozsądkowi i dobrej woli opiekę nad dziećmi, pokrywanie ich potrzeb i przekazywanie im sum, jakie uzna za stosowne, gdy któreś z nich będzie chciało poświęcić się interesom lub pracować w przemyśle. Tak więc Elizabeth Ecclestone została wszechwładną panią majątku, a jej dorosłe dzieci potraktowano jak niemowlęta, które osiągną dojrzałość dopiero w dniu śmierci matki…

— Czy nie doprowadziło to do zakłóceń życia rodzinnego?

— Przeciwnie. Patrycja była w chwili śmierci ojca daleko, a ponieważ umarł na serce w czasie inspekcji jednej z plantacji i pochowano go w Kuala Lumpur, więc nie była nawet na pogrzebie. Zresztą matka posyłała jej zupełnie godziwą sumę na utrzymanie domu w Johannesburgu, a Patrycja w sytuacji, w której się znajdowała, nie miała prawdopodobnie okazji do zwiększenia swoich potrzeb. Raz tylko, kiedy zaistniała możliwość bardzo kosztownego zabiegu podczas leczenia jej męża, napisała do matki i natychmiast otrzymała sumę dwukrotnie większą od żądanej. Jeżeli dodamy do tego poważne, coroczne czeki na urodziny i Boże Narodzenie, to zrozumie pan, że Patrycja nie odczuwała najmniejszych trudności pieniężnych. Jeżeli chodzi o jej brata Irvinga Ecclestone, który mieszka w tej chwili w Norford Manor, to pieniądze nie obchodzą go w ogóle. Ma on tylko jedno zainteresowanie, a nie jest nim nawet jego jedyna córka. Jest nim, jak pan wie, Diabeł, a człowiek, który da Irvingowi stary manuskrypt iluminowany postaciami z rogami, albo zaprosi go do wygłoszenia poglądu na temat halucynacji Lutra podczas pobytu w klasztorze w Wittenberdze, odda mu jedyną wielką usługę, jaką można mu oddać.

— Czy jego żona żyje? Nie wspomniał pan o niej mówiąc, że pan Irving ma córkę?

— Nie. Umarła przy urodzeniu Joan. Irving ożenił się z nią bardzo młodo. Zrobił to, jak sądzę, pod presji) matki, która była zaniepokojona jego samotnością i fanatycznym stosunkiem do książek. Po śmierci żony małą Joan zajęły się guwernantki i babka, a on odczuł ten zgon i narodziny najprawdopodobniej jako dwie nieprzewidziane konieczności odrywające go od ukochanych skryptów. Jeżeli chodzi o sprawy finansowe, to teraz tak samo jak dawniej, przed, śmiercią ojca, rachunki jego krawców, koszty mieszkania w Londynie, pensje służby i tak dalej są natychmiast pokrywane. Pani Ecclestone nigdy nie ograniczała go w niczym. Nie było zresztą potrzeby, bo Irving w ogóle nie wydawałby na siebie pieniędzy, gdyby go nie zmuszono do kupienia nowych butów czy krawata. Nie myśli w ogóle o tych sprawach. Jedyne jego duże wydatki to książki! Skupuje stare manuskrypty, często po bardzo wysokich cenach, a jego biblioteka demonologiczna należy do najbogatszych w świecie, jeżeli nie jest w ogóle najbogatsza. Ale nawet gdyby książki te były wykonane ze szczerego złota, fortuna Ecclestone’ów nie odczułaby żadnego widocznego wstrząsu. Poza tym zmysł praktyczny starej pani mówił jej, że gromadzenie takiego księgozbioru jest mniej więcej tym samym, co skupywanie akcji, a może nawet czymś pewniejszym, bo księgozbiór jest wart masę pieniędzy, a cena jego wzrasta z każdym nowym tomem. Poza tym Irving ma przecież dochody ze swoich książek i wykładów. Jest specjalistą o światowym rozgłosie i jeżeli nawet w moim skromnym mniemaniu brak mu tego okrucha duszy artysty, który musi posiadać każdy wielki badacz, to jednak wiedza jego jest olbrzymia, a zważywszy, że nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, zupełnie zdumiewająca. Inna sprawa, że człowiek, który ma tylko jedno zainteresowanie, może naprawdę je opanować.

— A jego córka, pani Joan Robinson, i jej mąż Nicholas — czy oni oboje także mają nieprzeparty wstręt do pieniędzy? — Joe uśmiechnął się. — To dziwne, ale zdaje się pan wierzyć w zupełną obojętność tych wszystkich ludzi wobec ogromnego majątku leżącego w zasięgu ich rąk. — Kiedy skończę, zrozumie pan, że naprawdę tak myślę i mam powody, żeby wierzyć w to. Jeżeli chodzi o Joan, to nie jest ona dziedzicem, dopóki żyje jej babka i ojciec. A testament zawiera pewne warunki, które powodują, że może tym dziedzicem nigdy nie zostać. Ale nie chciałbym mówić o testamencie z przyczyn, które już panu podałem. Joan naprawdę nie dba o pieniądze, a gdyby dbała, to jej mąż Nicholas zarabia teraz masę i prawdopodobnie mają o wiele więcej pieniędzy, niż mogą zużyć. Joan jest dobrą, szczera, może nawet zbyt prostolinijną dziewczyną, w tym tylko podobną do ojca, że ma także tylko jedno jedyne zainteresowanie, które zmieniło się w namiętność, spychającą wszystko inne na dalszy plan.

— Malarstwo?

— Och, nic. Joan interesuje się malarstwem o tyle, o ile dobra młoda żona powinna interesować się tym, co robi jej mąż. Ona sama ima inny, ofiarowany przez naturę talent, jeżeli można nazwać to talentem w pełnym tego słowa znaczeniu. Myślę tu o jej uzdolnieniu do szybkiego biegania. Joan jest gwiazdą biegów krótkich naszego kraju i kandydatem do medalu w nadchodzącej olimpiadzie.

— Co? — powiedział Alex. — Więc to ta Joan Robinson! Imię i nazwisko tworzą razem tak pospolitą kombinację, że nie połączyłem córki pana Irvinga z dziewczyną, którą parę razy widziałem na zawodach. To wspaniała biegaczka. Nie wiem, czy najlepsza w świecie, ale na pewno jedna z kilku najlepszych. A cóż ona tu robi teraz? Przecież olimpiada ma się odbyć za dwa miesiące. Myślałem, że przed tak ważnymi igrzyskami sportowcy przechodzą specjalne przeszkolenie gdzieś w odosobnieniu.

— O to musi pan zapytać samą Joan — Gilburne rozłożył ręce. — Ja, niestety, nie jestem specjalistą od tych spraw i czasem tylko chodzę na mecze piłki nożnej, kiedy chcę w sobotę odetchnąć świeżym powietrzem po jakiejś trudniejszej sprawie w sądzie. Ale wydaje mi się, że ona ma swój specjalny plan treningu, a te lasy działają na nią bardzo dobrze. Biega bardzo wiele, po ścieżkach i po igliwiu. Jeżeli będzie pan chciał przed zmrokiem przejść się ze mną w stronę Norford Manor, spotkamy ją prawdopodobnie, bo o tej porze biega zwykle po ścieżce, którą będziemy szli.

Podniósł się.

— Czy mógłby mi pan pokazać teraz tę książkę i fotografie odcisków w Grocie? — spytał Alex, także wstając od stołu. — Chciałbym nareszcie jakoś uporządkować sobie w myśli te wszystkie szczegóły. Czy ma pan już obmyślony jakiś plan wprowadzenia mnie do Norford Manor?

— Jutro rano zadzwonię do Irvinga i powiem mu, że przyjechał do mnie znajomy adwokat, demonolg amator, pan James Cotton, który marzy po prostu, żeby go poznać i rzucić okiem na jego zbiory. Bo musi pan wiedzieć, że ma on u siebie trzy wielkie pokoje pełne przyborów diabelskich, a niektóre z nich są zupełnie wstrząsające nawet dla laika. Jestem przekonany, że połknie haczyk bez mrugnięcia powieką i natychmiast pana zaprosi… A teraz pokażę panu tę książkę i zdjęcia.

Zdjął laskę z oparcia krzesła i postukując nią ruszył w stronę szerokich podwójnych drzwi, prowadzących do biblioteki.

Joe poszedł za nim. Na twarzy miał wyraz tak głębokiego zamyślenia, jak gdyby śnił na jawie.

Загрузка...