Rozdział ósmy

H JAK HISTORIE

Opuścili Escondidp autostradą 78, kierując się w stronę zalesionych wzgórz. Na kolację zatrzymali się w małym miasteczku Julian, skąd mieli pojechać już prosto do domku Dara. Julian było kiedyś osadą poszukiwaczy złota, teraz zaś jedynie maleńką miejscowością turystyczną. Wybrana przez Minora restauracja serwowała jednak świetne jedzenie w obfitych porcjach za przyzwoitą cenę, a ponieważ nie miała sali barowej, nawet w piątkowy wieczór nie wypełniały jej hordy hałaśliwych tubylców. Właściciel znał Minora, toteż natychmiast wskazał im przyjemny stolik przy oknie, w wykuszu głównego salonu starej wiktoriańskiej kamienicy, którą zajmował lokal. W restauracji podawano również dobre wino. Syd wiele wiedziała o winach, znała się nawet na rocznikach, ona więc wybrała butelkę doskonałego merlota. Trunek popijali podczas rozmowy.

Sama rozmowa zaskoczyła Darwina. W ciągu ostatnich lat stał się bowiem mistrzem małomówności, który umiał wspaniale słuchać swego rozmówcy i z łatwością, acz subtelnie zmieniać temat na… dotyczący tej drugiej osoby. Czasem naprawdę go zadziwiało, jak swobodnie skłaniał ludzi do wielogodzinnych opowieści o sobie. Tyle że z Sydney Olson mu się to nie udało. Na jego pytania o swoją przeszłość kobieta odpowiadała krótko i treściwie, w trzech zdaniach zatem streściła swoje lata w Federalnym Biurze Śledczym, a w jednym zaledwie nieudane małżeństwo: „Kevin też był agentem specjalnym, tyle że on nienawidził pracy w terenie, podczas gdy ja uwielbiałam takie zadania i stale o nie zabiegałam”. Po każdym zdaniu na swój temat Syd wypytywała Darwina szczegółowo o jego życie.

– Dlaczego komisja rewizyjna NASA zwolniła cię, gdy powiedziałeś jej członkom, że niektórzy astronauci Challengera przeżyli początkową eksplozję? – spytała, trzymając lampkę z winem w obu rękach. Jej paznokcie, jak zauważył Dar, były krótkie i nie pomalowane.

Posłał jej coś, co Trudy nazwała kiedyś „uśmiechem w stylu Clinta Eastwooda”.

– Nie wylali mnie – odparł. – Raczej powołali kogoś innego na moje stanowisko, zanim zdążyłem złożyć cokolwiek na piśmie. Tak czy inaczej byłem tylko młodszym pracownikiem obsługi technicznej.

– No dobrze, a… – naciskała Syd -…powiedz mi, skąd wiedziałeś, że niektórzy astronauci przeżyli eksplozję i zginęli dopiero w wyniku upadku.

Minor westchnął. Nie widział sensu w drążeniu tego tematu.

– Jesteś pewna, że chcesz właśnie o tym rozmawiać podczas kolacji?

– No cóż – odrzekła Sydney. – Przypuszczam, że moglibyśmy podyskutować o przeszytym kilkoma prętami zbrojeniowymi ciele biednego pana Phonga, który wylatuje z ciężarówki isuzu przez przednią szybę, wolałabym wszakże omówić z tobą śledztwo w sprawie Challengera.

Darwin nie skomentował dokładnego opisu wypadku nieszczęsnego Wietnamczyka. Opowiedział za to krótko o swojej pracy doktorskiej w dziedzinie fizyki.

– Mówimy o plazmie? – upewniła się Syd. – Takiej, jaka powstaje jak wyniku eksplozji?

– Dokładnie o takiej – przyznał Darwin. – Wtedy wiele osób nie rozumiało takich pojęć jak dynamika plazmy czy dynamiczne systemy nieliniowe, ponieważ analityczne użycie matematyki chaosu, czyli to, co dziś nazywa się teorią złożoności, znajdowało się wówczas w powijakach.

– Stałeś się zatem ekspertem od spraw plazmy i chaosu podczas eksplozji? – spytała Sydney.

– I od innych zdarzeń związanych z niezwykle wysokimi temperaturami – dodał Minor.

– Czy jest duży popyt na tego rodzaju specjalistyczną wiedzę na rynku pracy? – zaciekawiła się.

Dar westchnął i odstawił kieliszek.

– Większy, niż potrafisz sobie wyobrazić. Sporo mówiło się w owym czasie o ładunkach kumulacyjnych. Niech ci opowiedzą Irakijczycy walczący w rosyjskich czołgach, z jaką łatwością amerykańskie sabotowe pociski rakietowe przenikały przez dwudziestocentymetrowy pancerz, po czym wybuchały w środku.

– Nie przypuszczam, żebym miała kogo spytać – odparowała Sydney.

– Zgadza się.

– Więc dołączyłeś do Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu – podsumowała. – Z takim doktoratem miałeś chyba zbyt wysokie kwalifikacje.

– Niestety – powiedział Darwin. – W lotnictwie częściej zdarzają się eksplozje, niż mamy ochotę przyznać. Ktoś taki jak ja prędzej zrozumie ich przyczyny.

– Na przykład katastrofę w Lockerbie – zauważyła Syd. – Albo samolotu linii TWA, lot numer 800.

– Właśnie – przyznał Dar.

Podszedł kelner i sprzątnął talerze, a gdy przyniósł im filiżanki z kawą, Syd powiedziała:

– To dzięki temu trafiłeś do wyższych sfer NTSB i znalazłeś się w sztabie komisji prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy Challengera. Ale skąd wiedziałeś, że ci astronauci przeżyli eksplozję?

– Nie wiedziałem – odparł Minor. – To znaczy początkowo. Po prostu posiadałem większą wiedzę na temat ludzkiego ciała podczas eksplozji. Wybuch często nie zabija człowieka, podobnie jak skok z wysokości, gdy nie giniesz w trakcie lotu, lecz…

– Kiedy uderzasz o ziemię – dokończyła Syd.

Dar kiwnął głową.

– Sama eksplozja nie zawsze uszkadza ludzkie ciało, szczególnie ciało astronauty przypiętego do fotela szczelniej niż kierowcy formuły NASCAR, a widziałaś, z jak przerażających kraks ci ostatni wychodzą żywi.

Sydney pokiwała głową.

– Uważałeś zatem, że ta biedna nauczycielka i kilku spośród pozostałych przeżyło straszliwą eksplozję olbrzymiego zewnętrznego zbiornika ciekłego tlenu i wodoru Challengera?

– Nie, nauczycielka nie przeżyła – odparł Minor i mimo upływu tak wielu lat poczuł ukłucie smutku. – Wraz z jednym astronautą znajdowała się wówczas na dolnym pokładzie, toteż oboje byli narażeni na pierwszą falę uderzeniową wybuchu. Prawdopodobnie umarli bardzo szybko, o ile nie natychmiast.

– Przedstawiciel NASA stwierdził w swoim oświadczeniu, że wszyscy astronauci na pewno zmarli, nie wiedząc, co ich zabiło – zauważyła Syd.

– Wiem. Wybuch wstrząsnął wszystkimi Amerykanami. Właśnie takie słowa chcieliśmy zatem usłyszeć. Tyle że… już w pierwszych godzinach po eksplozji wiadomo było… z przekazów wideo i radarowych, pokazujących spadające pozostałości Challengera, że główna kabina załogi… ta na górnym pokładzie, że tak powiem… pozostawała nietknięta przez całe dwie minuty i czterdzieści pięć sekund, czyli aż do zetknięcia się szczątków wahadłowca z wodą.

– Całe wieki – mruknęła Sydney i zamgliły jej się oczy. – Ale powiedziałeś, że wiesz…

– Mieli aparaty tlenowe przymocowane do siedzisk – wyjaśnił.

– Każdy swój?

– Tak, niewielkie pojemniki ze sprężonym powietrzem. Zasadniczo są to maleńkie butle z tlenem na wypadek nagłej dekompresji. Pamiętaj, że nie nosili skafandrów kosmicznych… Komisja badająca sprawę Challengera wydała to zalecenie dopiero po przestudiowaniu detali tej tragedii. Z tego też względu John Glenn i wszyscy inni uczestnicy następnych lotów zakładali skafandry, dokładnie tak jak pierwsi astronauci…

– Ale aparaty tlenowe…? – wymówiła te słowa bardzo cicho i bez wścibskiej ciekawości, jaką Darwin słyszał w tonie tak wielu osób mówiących o śmiertelnych wypadkach.

– Znaleziono je wśród szczątków kabiny głównej – odparł. – Właściwie ratownicy odzyskali prawie wszystkie części Challengera. Po katastrofie zrekonstruowano wahadłowiec, tak jak się robi z samolotami pasażerskimi po fakcie… Tak czy owak, okazało się, że pięć tych osobistych aparatów tlenowych używano… Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund. Dokładny czas, który minął od eksplozji, aż do zetknięcia się szczątków z powierzchnią oceanu.

Sydney zamknęła na kilka sekund oczy. Kiedy je otworzyła, powiedziała:

– Nie mogły się chyba zużyć automatycznie…

Minor potrząsnął głową.

– Nie, na pewno nie. Zawór trzeba odkręcić ręcznie. Domyślamy się, że dowódca nie mógł włączyć własnego bez pomocy innych. Pomogła mu zapewne siedząca za nim astronautka… druga kobieta na pokładzie. Odpięła prawdopodobnie własne pasy i wychyliła się ku niemu, aby uruchomić zawór. Wiemy na pewno, że powietrze z jego aparatu zostało zużyte.

– Mój Boże! – powiedziała Sydney. Przez kilka minut pili kawę w milczeniu. – Dar… – zaczęła kobieta. Minor nie potrafił sobie przypomnieć, czy wcześniej wypowiedziała jego imię, teraz jednak zauważył, że je wymówiła, gdyż jej ton był inny niż dotąd. – Dar – powtórzyła – chciałam ci wyjaśnić powody naszego wspólnego wyjazdu do twojego domku. Powiedziałam, że jadę tam cię chronić… Lawrence i Trudy unosili brwi i marszczyli czoła. Musisz wiedzieć, że nie jestem…

– Wiem o tym – przerwał jej, nieco poirytowany.

Syd podniosła rękę.

– Proszę, pozwól mi dokończyć. Mówię ci z góry, że nie szukam romansu i z pewnością nie interesuje mnie w tym momencie seks. Lubię z tobą pożartować, ponieważ masz poczucie humoru bardziej cierpkie niż najbardziej wytrawne wino, ale nie zamierzam grać z tobą w żadne gierki.

– Wiem… – Darwin próbował znów coś powiedzieć, lecz śledcza ponownie mu przerwała, po raz drugi unosząc dłoń.

– Prawie skończyłam – podjęła bardzo cicho. Przy najbliższych stolikach nie było klientów, a kelner znajdował się na drugim końcu sali. – Dickweed naprawdę chciał postawić ci zarzut spowodowania umyślnego wypadku…

– Żartujesz – obruszył się Dar. – Nawet po obejrzeniu nagrania na wideo?

– Zwłaszcza po obejrzeniu nagrania – odrzekła z naciskiem. – Tego rodzaju sprawę nawet taki dupek jak Dickweed potrafiłby wygrać. Oczywista napaść na drodze…

– Ja na nich napadłem?! – krzyknął Minor, szczerze rozgniewany. – Strzelali do mnie zabójcy z mafii rosyjskiej. Znaleziono przecież we wraku ich cholernego mercedesa broń automatyczną. A poza tym… ten cały fenomen o nazwie „furia drogowa” czy „napaść na drodze” to kompletna bzdura i doskonale o tym wiesz, moja droga. Dziś procent napaści na drogach nie jest wcale wyższy niż dwie dekady temu…

Usiłując go uspokoić, Sydney zamachała teraz obiema rękoma.

– Tak, tak… Wiem o tym, wiem. „Furia drogowa” to po prostu termin, którego lubią używać spikerzy telewizyjnych programów informacyjnych, nawet nie sprawdzając faktów. Tyle że Dickweed mógłby ci postawić ten zarzut, choćby właśnie dlatego, że napaści na drogach są obecnie popularnym tematem, więc zyskałby zainteresowanie telewizji.

– Tak, jasne, ja na nich napadłem – mruknął Dar i wypił kilka łyków kawy, wyraźnie starając się ugryźć w język, ażeby nie powiedzieć, co myśli o zastępcy prokuratora okręgowego i jego politycznych ambicjach.

– W każdym razie – kontynuowała Syd – przechytrzyłam ich wszystkich, powiedziałam im bowiem, że zamierzam cię wykorzystać jako… hm… coś w rodzaju przynęty. Dzięki tobie pragnę zdemaskować duży gang oszustów, którego istnienie podejrzewamy od jakiegoś czasu. Dickweed i jego szef zrozumieli, że odkrycie takiego przestępstwa jest ważniejsze i… bardziej spektakularne niż ujawnienie kolejnego przypadku rzekomej furii drogowej. Fakt ten jednak oznacza, że albo musisz pozostawać pod stałym nadzorem, albo nałożymy na ciebie areszt zapobiegawczy…

– Albo ty mnie będziesz pilnować – dokończył Darwin.

– Właśnie – zgodziła się. Znowu przesiedzieli kilka minut w zupełnej ciszy, po czym Sydney oświadczyła: – I wiem o wypadku w Fort Collins. – Minor popatrzył na nią bez słowa. Właściwie nie był zaskoczony, że miała dostęp do wszystkich akt, a jego przeszłość sprawdziła, uznając ją za ważną jako tło do obecnie prowadzonych działań. Z drugiej strony sprawiła mu prawdziwy ból wzmianka o zdarzeniu, o którym nie rozmawiał absolutnie nigdy i absolutnie z nikim. – Wiem, że to nie moja sprawa – powiedziała głosem jeszcze cichszym niż przedtem – ale przeczytałam w raporcie, że wezwano cię na miejsce katastrofy. Jak to możliwe? Jak mogli zrobić ci coś takiego?!

Mięśnie wokół ust Darwina skurczyły się, a jego twarz wykrzywiła się w osobliwej imitacji uśmiechu.

– Nie wiedzieli, że tym samolotem leciała… moja żona i maleństwo. Widzisz… moja żona planowała powrót do Waszyngtonu dopiero następnego dnia, ale jej matka poczuła się lepiej… szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Dlatego postanowiła wrócić dzień wcześniej.

Zapanowała cisza, którą przerwał głośny wybuch śmiechu od strony barku. Jakaś młoda para akurat wychodziła. Trzymali się za ręce.

– Nie musisz o tym mówić – szepnęła Sydney.

– Wiem, że nie muszę – odparł Dar. – I nigdy o tym nie rozmawiam. Nawet z Larrym i Trudy, chociaż oboje znają podstawowe fakty. Po prostu odpowiadam na twoje pytanie… – Kobieta skinęła głową. – Więc tak… Moja żona i dziecko mieli przylecieć następnego dnia… jednak wsiedli w ten wcześniejszy samolot i znaleźli się na pokładzie boeinga 737, który spadł na przedmieściach Fort Collins, wbijając się dziobem w ziemię…

– A ciebie wezwano – dodała Syd.

– Byłem wtedy pracownikiem NTSB, członkiem zespołu, który pracował w okolicach Denver – wyjaśnił pozbawionym emocji tonem. – Badaliśmy przyczyny wszystkich wypadków w regionie, czyli w sześciu stanach. A Fort Collins znajduje się zaledwie nieco ponad sto dziesięć kilometrów od Denver.

– Tyle że… – zaczęła Sydney, lecz się powstrzymała, po czym zagapiła się w resztki kawy w swojej filiżance.

Dar potrząsnął głową.

– Na tym polegała moja praca… oglądałem wraki samolotów. Na szczęście ktoś w biurze w Denver spojrzał na listę pasażerów lotu i zauważył imię mojej żony. Natychmiast zawiadomili szefa mojego zespołu. Od pół godziny byłem już wtedy na miejscu wypadku… Gdzie zresztą nie było zbyt dużo do oglądania. Jak ci wspomniałem, boeing zarył dziobem w ziemię. Lej wokół samolotu miał głębokość sześciu, a średnicę osiemnastu metrów. Wszędzie leżało sporo zwykłych dla takiej katastrofy przedmiotów: buty… zawsze jest mnóstwo butów… tu spalony miś, tam zielona torebka… Tylko że większość ludzkich szczątków musieli wydobywać archeolodzy…

Syd podniosła na niego wzrok.

– Był to zresztą jeden z nielicznych wypadków, których NTSB nie rozwiązała… To znaczy nie znaleziono jednoznacznej i bezpośredniej przyczyny…

– Tak, ściśle rzecz biorąc, ta katastrofa należała do czterech nierozwiązanych zagadek, licząc samolot linii TWA, lot numer 800 – przyznał cicho Darwin. – Podejrzewano nagłą lokalną zmianę wiatru. FAA, czyli Urząd Lotnictwa Cywilnego, zalecił zmianę w ustawieniach sterowniczych boeingów 737 dopiero po… Niczym nie potrafiliśmy uzasadnić takiej nagłej i kompletnej utraty kontroli pilota. Kiedy mnie powiadamiali, akurat rozmawiałem z nastolatką która mieszkała w bloku mieszkalnym tuż obok parku, na który runął samolot. No i ta dziewczyna powiedziała mi, że wyglądała akurat przez okno swojego mieszkania na czwartym piętrze i widziała twarze osób w samolocie… Siedzieli głowami do dołu, ponieważ boeing spadał w pozycji pionowej, czyli dziobem w ziemię. Podobno szczegółowo widziała twarze pasażerów, gdyż było już po zmroku i ludzie zapalili sobie światełka do czytania…

– Przestań, proszę cię – jęknęła Sydney. – Wybacz, że zaczęłam ten temat.

Darwin milczał przez chwilę. Odniósł wrażenie, że wraca z jakiejś dalekiej podróży. Tak się w każdym razie czuł. Patrzył na siedzącą przed nim kobietę i uświadamiał sobie z szokiem, że krzyknęła.

– W porządku – zapewnił ją, zwalczając pragnienie pogładzenia Syd po ręce, którą położyła na białym obrusie. – W porządku, naprawdę. Od tej pory minęło sporo czasu.

– Dziesięć lat to nie jest wystarczająco długo – odszepnęła kobieta. – Nie w przypadku takiej tragedii. – Odwróciła się do okna i dwoma gniewnymi ruchami ręki starła łzy.

– Rzeczywiście – zgodził się z nią Dar.

Spojrzała na niego ponownie. Wydało mu się, że jej niebieskie oczy wnikają nieskończenie głęboko w jego umysł.

– Mogę spytać o jedną rzecz?

Minor kiwnął głową.

– Dopiero dwa lata po katastrofie odszedłeś z NTSB i przeprowadziłeś się do Kalifornii – powiedziała. – Jak mogłeś… zostać? Kontynuować tę robotę?

– To była moja praca – odparł Darwin. – Byłem w tym dobry.

Sydney Olson bardzo nieznacznie się uśmiechnęła.

– Przeczytałam całe twoje akta, Dar. Wciąż jesteś najlepszym w kraju specjalistą od rekonstrukcji wypadków. Po co zatem współpracujesz ze Stewart Investigations? Wiem, że jesteś całkiem nieźle sytuowany i nie potrzebujesz wielkiej pensji… Ale dlaczego Lawrence i Trudy?

– Lubię ich – odparł. – Larry doprowadza mnie do śmiechu.


***

Do domku Minora przybyli tuż po zachodzie słońca. Zmierzch wisiał w cichym letnim powietrzu jak mało wyrazisty gobelin. Niewielki dom Darwina znajdował się na końcu kilkunastometrowej drogi żwirowej, na południowy wschód od miasteczka Julian, na skraju Rezerwatu Cleveland. Z okien domku rozciągał się widok na rozległe łąki i szerokie, porośnięte trawą doliny na południu. Ponad domem i za nim, aż do skalistego wierzchołka, gęsto rosły sosny żółte i daglezje zielone.

Syd rozglądała się z podziwem.

– Niesamowite! – wołała. – Używałeś określenia „domek”, więc wyobraziłam sobie zbite z sobą kłody i biegające wokół myszy.

Minor zerknął na zadbaną budowlę z kamienia i drewna sekwojowego, okoloną gankiem z widokiem na południe.

– Nie jest stary – odparł. – Ma dopiero sześć lat. Kupiłem tę posiadłość, gdy po raz pierwszy tu przyjechałem. Najpierw mieszkałem w starym wozie służącym do przewozu owiec…

– W wozie służącym do przewozu owiec? – spytała Sydney.

Dar skinął głową.

– Zaraz zobaczysz.

– I założę się, że ten dom zbudowałeś sam.

– Nie bardzo. – Dar zachichotał. – Mam dwie lewe ręce, jeśli chodzi o młotek czy piłę. Większość prac wykonał miejscowy budowniczy… siedemdziesięciolatek nazwiskiem Burt McNamara.

– Mój Boże – zawołała Syd, podchodząc do otwartego ganku przed budynkiem. – Masz nawet jacuzzi.

– Tak, to bardzo przyjemne urządzenie. A stąd jest wspaniały widok. W zimną noc można usiąść w gorącej wodzie i patrzeć na światełka w indiańskim rezerwacie, tam, po drugiej stronie doliny.

Otworzył frontowe drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając kobietę jako pierwszą.

– Rozumiem, dlaczego nie masz… zbyt często… gości – mruknęła cicho.

Ostatnie promienie wieczornego światła oświetlały jeden duży pokój. Dar nie podzielił domu (wydzielił jedynie łazienkę) i tylko grupki mebli oraz dywany różniły jeden obszar od innego. Większość ścian zastawiono półkami z książkami, choć gdzieniegdzie wisiały też ogromne oryginalne plakaty francuskie – jeden z nich reklamował jakieś akcesoria dla wędkarzy, prezentując wędkarkę łapiącą z kanoe pstrąga; obraz stylizowany był na lata dwudzieste: czarnobiały, wykonany charakterystyczną śmiałą kreską. W południowo-wschodnim narożniku, pod kwadratowymi oknami o trzydziestocentymetrowym boku, stało duże biurko w kształcie litery „L”. Widok z tego miejsca był wprost zniewalający. Zresztą cała wschodnia ściana składała się z pięknie zaciemnionych zapadającym zmierzchem okien. Większą część zachodniej ściany zajmował olbrzymi kominek, w pobliżu stało kilka wygodnych skórzanych foteli i kanap do siedzenia, a także pojedyncze łóżko, przykryte kocem marki Hudson’s Bay i ustawione tuż za długą kanapą.

– Lubię obserwować ogień z łóżka – wyjaśnił Darwin.

– Jasne – mruknęła Syd.

Minor postawił torby, po czym zdjął dwie latarnie z haków na ścianie.

– Chodź, pokażę ci twoje miejsce w wozie.

Wyprowadził ją na ganek. W coraz bardziej gęstniejącym mroku przeszli jakieś trzydzieści metrów dobrze utrzymaną ścieżką, wzdłuż której w sześciometrowych odstępach stały półmetrowe latarenki z białego kamienia o wyglądzie dalekowschodnich pagód. Dar i Sydney pokonali mały brzozowy zagajnik, po czym znaleźli się na porośniętej bujną trawą polanie. Stał tam wóz.

Wóz był stary i być może kiedyś rzeczywiście służył do przewozu zwierząt, teraz jednak został odnowiony, obudowany drewnem i szkłem oraz dodatkowo wyposażony w mały ganek, siatkowe drzwi, a od strony południowej także w płócienną markizę. Obok niego ustawiono kilka krzeseł w stylu Adirondack; wszystkie obrócono w stronę widoku jeszcze bardziej nieprawdopodobnego niż ten rozciągający się z domku.

Minor przepuścił Syd i kobieta weszła po czterech stopniach, otworzyła drzwi i wkroczyła do niewielkiego pomieszczenia.

– To chyba najprzytulniejszy pokój, jaki w życiu widziałam – oświadczyła.

Wóz miał zaledwie pięć i pół metra długości oraz dwa metry szerokości, ale przestrzeń wykorzystano z dużą pomysłowością. Po prawej stronie mieściła się mała toaleta, na ścianie północnej, pod oknem – niewielki zlew, na południowej „część jadalna” w postaci barowego stolika połączonego z ławką, całą zachodnią zaś zajmowało przymocowane do ściany łóżko pod półkulą starych szybek okiennych. Niski kopulasty sufit połyskiwał, ponieważ wyłożono go pomalowanymi na kolor miodu drewnianymi listewkami. Do ścian przybito różne kołki i haki; na dwóch z nich Dar powiesił przyniesione latarnie. Wysokie łóżko wyglądało na bardzo wygodne, szczególnie dzięki leżącej na nim domowej narzucie utworzonej z pozszywanych kwadratów i ułożonych na obu końcach ogromnych poduszek. Szuflady wsuwały się w boazerię pod materacem.

– Nie ma tu niestety prądu – wyjaśnił Darwin – jest jednak woda, gdyż działa instalacja wodno-kanalizacyjna. Pociągnęliśmy linię od tego samego zbiornika, z którego korzysta domek. Obawiam się, że nie będziesz miała prysznica ani wanny… wiesz, nie było miejsca… ale nie krępuj się używać dużego prysznica w domku.

– Czy twój pan McNamara przebudował także ten wóz? – spytała Syd, siadając na drewnianej ławce i popatrując przez maleńkie okna na ostatnie minuty zachodu słońca. Dzięki niewielkiej przestrzeni w wozie można się było czuć jak pod pokładem bardzo małej, lecz przytulnej łodzi.

Dar potrząsnął głową – My… to znaczy moja żona i ja zbudowaliśmy go latem przed katastrofą. W magazynie „Architectural Digest” przeczytaliśmy artykuł o pewnej ekipie z Montany. We trzech – projektant wnętrz, stary ranczer i budowlaniec – skupowali stare baskijskie wozy służące niegdyś do przewozu owiec i przerabiali je w takie… hm… przyczepy. Zamówiliśmy więc u nich taki wóz, który przerobili według naszego projektu, a później rozmontowali, wysłali do Kolorado i tam znów zmontowali. Identycznie postąpiłem z wozem, kiedy przeprowadzałem się tutaj.

Sydney popatrzyła na niego z uwagą.

– Używaliście go kiedykolwiek… we troje?

Darwin znów zaprzeczył.

– Kupiliśmy posiadłość w Górach Skalistych niedaleko Denver, tyle że było to tej zimy, kiedy urodził się David, a potem… no cóż, jednym słowem, nigdy nie zdążyliśmy w tym wozie pomieszkać.

– Ty jednak w nim zamieszkałeś – zauważyła Sydney. – Tutaj. Zupełnie sam.

Minor skinął głową.

– Tyle że miałem coraz więcej pracy w weekendy – dodał. – A ponieważ pracowałem głównie na komputerze, wolałem zbudować domek, niż doprowadzać do wozu elektryczność.

– Dobry wybór – oceniła Syd.

– Czysta pościel i poszewki na poduszki są w szufladach pod łóżkiem. – Dar zmienił temat. – Tam też leżą czyste ręczniki. I nie ma tu myszy. Byłem tutaj w ostatni weekend i wszystko dokładnie posprzątałem.

– Nie przejęłabym się myszami – odparła kobieta.

Darwin otworzył szufladę, wyjął pudełko długich kuchennych zapałek i zapalił latarnie. Stare drewno natychmiast rozjarzyło się słodkim, miodowym ciepłem – wszędzie, a w szczególności na kopulastym suficie.

– Dwupalnikowy piecyk jest na propan-butan – powiedział Minor. – Taki, jakie mieliśmy na obozach. Nie ma lodówki, toteż łatwo psujące się produkty trzymam w domku. Latarnie są bezpieczne, więc możesz je zostawić włączone, nawet kiedy wyjdziesz, wtedy jednak weź latarkę. – Otworzył kolejną szufladę, wyjął z niej latarkę i położył ją na łóżku. Ruszył do drzwi. – Kiedy się już rozgościsz, zapraszam do domku na gorącą herbatę. O ile tylko masz ochotę.

– Nadal zostało nam mnóstwo akt do przejrzenia – odparła Syd. Dar skrzywił się. – No dobrze, idź już, idź – dodała. – Zgodnie z twoją radą rozgoszczę się w tej cudownej małej chatce, posiedzę tu sobie przez chwilę, a potem przyjdę.

Darwin wziął kilka zapałek.

– Zapalę latarnie na dworze, więc będzie jasno.

W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się bez słowa.


***

Zjawiła się w domku dopiero godzinę później, przebrana z eleganckiego kostiumu w dżinsy, flanelową koszulę i sportowe buty. W kaburze przy pasku miała pistolet, kaliber dziewięć milimetrów.

Na dworze zapadły już kompletne ciemności, a w powietrze zaczął wpełzać typowy dla górskich regionów wieczorny chłód. Minor rozpalił ogień w ogromnym kominku i włączył stary magnetofon szpulowy, na którym odtwarzał taśmy z muzyką klasyczną. Nie pomyślał wcześniej o selekcji, po prostu włączył taśmę, która już leżała na szpulach – tak jak robił zwykle po przyjeździe do domku. Miał na tej taśmie zestaw pięknych kawałków: Adagietto, część czwartą Piątej Symfonii Mahlera, drugą część Drugiego Koncertu Fortepianowego Brahmsa, drugą część Siódmej Symfonii Beethovena, trzecią i czwartą część Symfonii Włoskiej Mendelssohna, Andante z Koncertu na skrzypce i orkiestrę, opus 64 Mendelssohna w wykonaniu Kyoko Takezawy, dwa utwory Kyrie Eleison - jeden z Missa solemnis Beethovena, drugi z Requiem Mozarta, kilka utworów fortepianowych w wykonaniu Mitsuko Uchidy i Vladimira Horowitza (łącznie z Darwina ulubionym, etiudą cis-moll opus 2, numer 1 Skriabina z nadzwyczajnego albumu Horowitz w Moskwie), arie operowe nagrane przez Ying Huang z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną oraz lżejsze kawałki, które ta sopranistka nagrała z oboistą Heinzem Holligerem i orkiestrą.

W ostatniej sekundzie Dar wystraszył się jednak, że oficer śledcza uzna, że usiłował narzucić romantyczny nastrój, z jej miny natychmiast wszakże wywnioskował, że naprawdę lubiła muzykę poważną.

– Mozart – powiedziała, słuchając wspaniałego wykonania Requiem. Kiwnęła głową, po czym podeszła do Darwina i przyłączyła się do niego przy ogniu, zajmując drugi fotel naprzeciwko.

– Masz ochotę na gorącą herbatę? – spytał. – Może być zielona, miętowa, śniadaniowy earl grey, czarny lipton…

Syd przeniosła wzrok ku zabytkowemu barkowi przy kuchennym kontuarze.

– Czy nie stoi tam butelka macallana? – odpowiedziała pytaniem.

– Rzeczywiście – przyznał Dar. – Prawdziwa słodowa szkocka.

– Jest prawie pełna – zauważyła Sydney.

– Nie lubię pić sam.

– Ja uwielbiam whisky – zwierzyła się.

Darwin podszedł do kontuaru, wyjął z kredensu dwie kryształowe szklanki do whisky i nalał do każdej nieco szkockiej.

– Z lodem? – zapytał.

– Do dobrej słodowej? – zdziwiła się Sydney. – Jeśli się zbliżysz do kostki lodu, to się obrażę.

Minor skinął głową i wrócił przed kominek. Bursztynowy płyn w szklaneczkach pięknie połyskiwał. Przez kilka minut oboje siedzieli w milczeniu i delektowali się doskonałą whisky.

Zaskoczony Dar uprzytomnił sobie nagle, że towarzystwo tej kobiety sprawia mu ogromną przyjemność i że pojawiło się między nimi lekkie, tym niemniej rosnące fizyczne napięcie – a może tylko świadomość napięcia. Myśl ta naprawdę go zaszokowała, gdyż we własnej opinii zawsze różnił się w poglądach na te sprawy od większości mężczyzn. Mógłby się oczywiście podniecić na widok nagiej kobiety, nieobce było mu także pożądanie towarzyszące erotycznym snom. Pomijając zwykłe fizyczne pobudzenie, do prawdziwego, głębokiego podniecenia potrzebował jednak czegoś więcej niż tylko nagości partnerki. Jeszcze zanim spotkał swoją żonę, nigdy nie pojmował, jak można pragnąć osoby, której się nie zna, nie rozumie, nie…

A później pokochał Barbarę. Zapragnął Barbary. Kochał jej twarz, głos, rude włosy, niewielkie piersi, różowe sutki, rudawe włosy łonowe i jasną karnację – wszystkie te elementy razem składały się na jego miłość, wszystkie one stały się źródłem jego uczucia, troski i pożądania. Podczas dekady, która upłynęła od śmierci żony, odnosił wrażenie, że coraz bardziej się odsuwa od znalezienia kogoś podobnego i coraz bardziej oddala się od niego możliwość poczucia pożądania drugiej osoby. Teraz wszakże sączył whisky i nie mógł wprost oderwać wzroku od łagodnie oświetlonej blaskiem ognia Syd Olson, która siedziała naprzeciwko niego wygodnie rozparta w klubowym fotelu, z pledem za głową. Zauważył kształt jej piersi pod koszulą, oczy błyszczące ponad połyskującym kryształem szklaneczki ze szkocką i…

– …to wszystko przypomina? – pytała kobieta.

Dar potrząsnął głową – dosłownie – aby pojąć sens jej słów.

– Przepraszam – bąknął w końcu. – Co mówiłaś?

Sydney rozejrzała się po rozjarzonym pokoju. Małe halogenowe lampki oświetlały półki z książkami i dzieła sztuki. Światło ognia odbijało się w licznych oknach. Jedna z biurowych lamp obrzucała kręgiem światła stół do pracy na drugim końcu długiego pokoju.

– Spytałam, czy wiesz, co mi to wszystko przypomina?

– Nie – odparł cicho Minor. Jego ciałem wciąż targały fale seksualnego i emocjonalnego pobudzenia, poza tym ogarnęło go nieodparte uczucie, że Syd powie za chwilę coś, co ich do siebie zbliży, a następnie odmieni na zawsze ich życie. Czy tego chciał, czy nie. – Co ci to wszystko przypomina?

– Och, jeden z tych głupich filmów akcji, w którym gliniarzowi zlecono opiekę nad jakimś świadkiem, więc policjant wywozi nieszczęśnika gdzieś daleko w las, z dala od wszelkiego wsparcia. Wiesz, instalują się w domu pełnym wielkich okien, jakby sami chcieli ułatwić robotę snajperowi – tłumaczyła Sydney. – A potem nagle gliniarza kompletnie zaskakuje odkrycie, że ktoś do nich strzela. Widziałeś Kevina Costnera i Whitney Houston w Bodyguardzie?

– Nie – odrzekł Dar.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Durne filmidło. Scenariusz został pierwotnie napisany dla Steve’a McQueena i Diany Ross… taka obsada chyba bardziej by mi odpowiadała. Steve McQueen na ekranie przynajmniej udawał, że myśli. – Darwin przełknął ślinę i nic nie powiedział. Jego towarzyszka również milczała przez chwilę. Wyglądała na zatopioną w myślach. W końcu wzruszyła ramionami. – Trzymasz jakąś broń w domku?

– Masz na myśli pistolet?

– Na przykład.

– Nie – odparł i natychmiast skojarzył paradoks. Chociaż bowiem właściwie powiedział prawdę, w jakimś sensie równocześnie okłamał swą rozmówczynię.

– Z twoich wcześniejszych komentarzy wywnioskowałam, że jesteś przeciwnikiem broni palnej.

– Uważam broń za zgubę Ameryki i jej powód do wstydu – wyjaśnił stanowczo. – Nasz najgorszy grzech od czasów niewolnictwa.

Syd pokiwała głową.

– Ale nie obrazisz się, jeśli zatrzymam swój pistolet?

– Och, ty przecież uosabiasz prawo – odrzekł. – Jesteś przedstawicielką organów ścigania. Powinnaś nosić broń.

Sydney znów pokiwała głową.

– Powiedz mi jednak… Nie masz nawet żadnej broni myśliwskiej? Dubeltówki? Strzelby?

Minor ponownie zaprzeczył.

– Nie w domku. Mam gdzieś na zewnątrz jakąś starą broń…

– Wiesz, jaka jest najlepsza do obrony domu? – spytała Syd. Wypiła łyk whisky, po czym przez moment siedziała nieruchomo, trzymając szklaneczkę w obu rękach.

– Duży pitbull? – zaryzykował Dar.

– Nie. Wielostrzałowa broń myśliwska. Niezależnie od kalibru.

– Cóż, trafienie kogoś z dubeltówki nie wymaga dużej praktyki w strzelaniu do celu – zgodził się Dar.

– Nie tylko o to chodzi – ciągnęła kobieta. – Odgłos samopowtarzalnej strzelby trajkoczącej w ciemnym domu jest absolutnie niesamowity. Byłbyś zdumiony odstraszającym efektem, jaki ten dźwięk może wywrzeć na włamywaczach i innych intruzach.

– Intruzach – powtórzył Dar, sylabizując słowo. – No cóż, jeśli odgłos trajkoczącej strzelby jest taki ważny, w ogóle nie trzeba jej ładować, prawda? – Syd nie odpowiedziała, lecz wnosząc z jej miny, bez wątpienia pogardzała pomysłem trzymania w domu nie naładowanej broni. – Właściwie – dodał Minor – wystarczyłoby głośne nagranie trajkoczącej strzelby, zgadza się?

Sydney odstawiła szklankę i podeszła do biurka Darwina. Na blacie leżało niewiele luźnych kartek, za to stało sporo niezwykłych przycisków do papieru – małe denko tłoka, czaszka jakiegoś małego mięsożercy, szklana kula z Goofym wśród płatków śniegu i jeden zielony nabój do strzelby.

– Kaliber.410. Ma jakieś znaczenie?

Darwin wzruszył ramionami.

– Miałem kiedyś myśliwskiego savage’a kaliber.410 – wyjaśnił cicho. – Prezent. Dał mi go tuż przed śmiercią mój ojciec. Strzelba była prawdziwym antykiem. Zostawiłem ją w Kolorado.

Syd odwróciła nabój i przypatrzyła się mosiężnej końcówce.

– Nie został wystrzelony, chociaż ktoś próbował. Tyle że iglica nie trafiła w spłonkę, nieco się osunęła.

– Zdarzyło mi się to, gdy ostatnim razem próbowałem strzelać z tej broni – przyznał Minor jeszcze ciszej.

– Po raz pierwszy wówczas strzelba nie wypaliła. Sydney stała nieruchomo, trzymając w dłoni nabój i patrząc na Darwina przez długą chwilę, w końcu odłożyła zielony przedmiot na parapet okienny.

– Ten nabój wciąż jest niebezpieczny, wiesz o tym?

– Dar uniósł brwi. – Wiem z twoich akt, że walczyłeś w Wietnamie… W marines. Chyba byłeś wtedy strasznie młody.

– Nie taki wcale młody – odparł Minor. – Ukończyłem college, a później się zaciągnąłem. Wysłali mnie w 1974. Poza tym, w ostatnim roku niewiele mieliśmy do roboty oprócz słuchania wojskowego radia, w którym bez końca opowiadano o aferze Watergate. Albo chodziliśmy po okolicy, szukając M-16 i innej broni, którą porzucali w trakcie ucieczki żołnierze armii północnowietnamskiej.

– Skończyłeś college jako osiemnastolatek – stwierdziła Syd. – Czyżbyś był… cudownym dzieckiem?

– Nie, po prostu zdobywałem niezłe oceny – odparł Dar.

– Dlaczego wstąpiłeś do piechoty morskiej? – naciskała.

– Uwierzysz, jeśli ci powiem, że z sentymentu? – odpowiedział pytaniem Minor. – Mój ojciec był w marines, walczył w prawdziwej wojnie… w II wojnie światowej.

– Wierzę, że twój ojciec był w marines – mruknęła – nie wierzę jednak, że akurat z tego powodu wstąpiłeś do wojska.

„Zgadza się” – pomyślał Darwin, ale na głos powiedział:

– Wiesz, z jednej strony chciałem po prostu swoje odsłużyć, mieć z głowy wojsko, wrócić do Stanów i zacząć studia, z drugiej zaś strony zaciągnąłem się z czystej przekory.

– Jak to? – spytała Sydney. Wypiła już swoją szkocką, więc Dar nalał jej kolejnego drinka, napełniając szklankę na dwa palce.

Zawahał się, po czym zdał sobie sprawę, że zamierza powiedzieć jej prawdę… w każdym razie coś w rodzaju prawdy.

– Jako dziecko miałem obsesję na punkcie starożytnych Greków – zaczął. – Interesowałem się ich historią i kulturą przez cały college, nawet kiedy pisałem pracę z fizyki. Wszyscy studenci, którzy specjalizowali się w naukach humanistycznych, uczyli się o starożytnych Atenach… wiesz, rzeźby, demokracja, Sokrates… Moja obsesja natomiast dotyczyła Sparty.

Kobieta popatrzyła na niego porozumiewawczo.

– Ciekawiła cię wojna?

Darwin potrząsnął głową.

– Nie, nie, nie wojna, chociaż uważamy Spartan przede wszystkim za wojowników. Byli też jedynym znanym mi społeczeństwem, które badało strach. To oni odkryli fobie. Ich szkolenie… które rozpoczynali w bardzo młodym wieku… skupiało się między innymi na rozpoznaniu strachu, z greckiego fobos, i pokonywaniu go. Odkryli nawet, że niektóre części ciała są fobosynakteres, czyli kumulują strach, i uczyli młodych mężczyzn, przyszłych wojowników, wprowadzać się w umysłowy i cielesny stan zwany afobia.

– Czyli nieustraszoności – przetłumaczyła Syd.

Dar zmarszczył brwi.

– I tak, i nie – odrzekł. – Istnieją różne formy waleczności. Nordycki berserk albo japoński samuraj po prostu wpadali w ślepy szał bojowy. Albo pomyśl na przykład o palestyńskim terroryście z bombą. Ci ludzie są naprawdę nieustraszeni, co oznacza, że nie boją się o własne życie. Spartanie jednakże pragnęli czegoś więcej.

– Jaka cecha może być bardziej przydatna dla wojownika niż absolutny brak lęku? – spytała Syd.

– Brak lęku wywołany przez wściekłość lub gniew Spartanie nazywali katalepsis - wyjaśnił Dar. – Dosłownie słowo to oznacza opętanie przez demona lub po prostu utratę kontroli przez umysł. Spartanie pogardzali tym stanem. Afobia, do której dążyli, była czymś innym, działaniem opanowanym, ukierunkowanym, kontrolowanym… Nawet w samym środku bitwy nie dawali się pochłonąć szaleństwu…

– A ty nauczyłeś się tego w marines… W Wietnamie?

– Nie. W każdej sekundzie, którą spędziłem w Wietnamie, towarzyszyło mi śmiertelne przerażenie.

– Często widziałeś tam działania wojenne? – naciskała Sydney, przypatrując mu się z uwagą. – Twoje akta związane z tamtym okresem nadal są poufne. Fakt ten musi chyba coś oznaczać.

– Nic nie znaczy – skłamał. – Gdybym na przykład był wojskowym pisarzem i przepisywał dużo tajnych materiałów, do dziś w ogóle nie otrzymałabyś dostępu do moich plików.

– A byłeś wojskowym pisarzem?

Dar wpatrzył się zawartość trzymanej w obu dłoniach szklanicy ze szkocką.

– Nie przez cały czas.

– Byłeś więc świadkiem walk?

– Widziałem wystarczająco wiele rzeczy, których na pewno nigdy więcej nie chciałbym zobaczyć – wyjaśnił zgodnie z prawdą.

– Dobrze sobie radzisz z bronią – zauważyła, zmierzając do sedna. Darwin skrzywił się i wypił duży łyk whisky. – Jakiego rodzaju karabiny mieliście w marines? – spytała.

– Różne – odparł. Nie miał ochoty rozmawiać o broni palnej.

– Zatem M-16 – podsumowała Syd.

– Którym to M-16 zdarzało się zacinać, jeżeli nie zostały idealnie wyczyszczone – mruknął nieco nieszczerze. Nie poznał zresztą w Wietnamie M-16. Jego obserwator strzelał z wyborowej wersji M-14, czyli starszego typu, do którego pasowały pociski kaliber 7,62 milimetra; tych samych używały samopowtarzalne karabiny Remington 700 M40, na których szkolił się Minor. A szkolenie przeszedł staranne – oddawał sto dwadzieścia strzałów dziennie, sześć dni w tygodniu, aż trafiał ruchomy cel wielkości człowieka z pięciuset metrów, a nieruchomy cel tej samej wielkości z kilometra. Dopił szkocką. – Jeśli próbujesz wcisnąć mi pistolet, nie wysilaj się, moja droga. Nienawidzę broni i już.

– Nawet wtedy, kiedy usiłuje cię zabić rosyjska mafia?

– Raczej już próbowali mnie zabić i im się nie udało – poprawił ją Dar. – Poza tym ciągle uważam, że pewnie pomylili mnie z kimś innym.

Kobieta pokiwała głową.

– Ale umiesz się obchodzić z bronią – naciskała. – Nauczono cię, co trzeba zrobić, jeśli pocisk nie wypali…

Minor przypatrywał jej się przez chwilę.

– Wycelować broń w bezpieczny, neutralny cel i czekać. Karabin może bowiem w każdej chwili wypalić bez ostrzeżenia.

Sydney wskazała na nabój do czterystadziesiątki.

– Czy nie powinniśmy go wyrzucić?

– Nie – odparł Darwin.


***

Dopijali ostatnią szklaneczkę whisky i patrzyli w ogień. W pokoju unosił się aromatyczny dym, zmieszany z ostrym zapachem whisky. Towarzyszące im obojgu na początku rozmowy napięcie teraz prawie zniknęło. Gawędzili swobodnie o sprawach zawodowych.

– Słyszałeś o wytycznej ostatniego członka rady Amerykańskiej Agencji do spraw Bezpieczeństwa Ruchu na Autostradach? – zapytała Syd.

Minor zachichotał.

– Oczywiście. Od tej pory nie wolno nam używać słowa „wypadek” ani w żadnych oficjalnych raportach, ani w korespondencji, ani nawet we własnych notatkach.

– Czy taka wytyczna nie wydaje ci się trochę dziwna?

– Bynajmniej – odparł Darwin. W tym momencie w kominku pękła głośno kłoda i skruszyła się w rozżarzone drzazgi. Dar zerknął na sekundę w tamtą stronę, po czym wrócił spojrzeniem do swojej towarzyszki. W blasku ognia twarz Syd wydawała się młodsza i łagodniejsza, a jej żywe, inteligentne oczy połyskiwały wesoło. – Musisz zrozumieć ich podejście – stwierdził. – Ich zdaniem każdego wypadku można uniknąć. A zatem żaden nie powinien się wydarzyć. Dlatego nie wolno nam używać słowa „wypadek”… ponieważ w jakimś sensie wypadki po prostu nie istnieją. Trzeba użyć omówienia i nazwać całe zdarzenie kraksą, zajściem albo jeszcze inaczej.

– Zgadzasz się ze stwierdzeniem, że każdego wypadku można uniknąć? – wtrąciła Sydney.

Dar zaśmiał się serdecznie.

– Każdy, kto kiedykolwiek badał… czy to katastrofę wahadłowca kosmicznego, czy też zwykłą stłuczkę spowodowaną przez biednego kretyna, który ruszył na żółtym świetle, toteż ktoś przypadkiem na niego najechał… wie, że tych wypadków nie można było uniknąć. Mało tego, one były wręcz nieuniknione!

– Jak to? – spytała Syd.

Dar przez chwilę patrzył na nią bez słowa.

– Po prostu się zdarzyły. Prawdopodobieństwo serii zdarzeń, które doprowadziły do danego wypadku, może wynosić tysiąc do jednego albo milion do jednego, kiedy jednak wszystkie te zdarzenia dojdą do skutku… we właściwej kolejności, wypadek będzie w stu procentach nieunikniony. – Kobieta skinęła głową, chociaż nie wyglądała na przekonaną. – W porządku – podjął Minor – weźmy na przykład katastrofę Challengera. NASA okazała się w nim swego rodzaju nieostrożnym kierowcą, który rusza na żółtym świetle. Taki manewr może się udać raz, pięć razy, a może nawet dwadzieścia pięć razy… zatem dość szybko dochodzi się do wniosku, że jest naturalny i bezpieczny. Jeśli jednak ciągle go powtarzasz, ryzyko, że w końcu uderzy w ciebie inny kierowca, który wyznaje na skrzyżowaniu identyczną filozofię, zwiększa się, aż staje się prawie stuprocentowe.

– Na czym polegało dodatkowe ryzyko w przypadku NASA?

Darwin wzruszył ramionami.

– Komisja dość dobrze wszystko udokumentowała. Specjaliści z NASA zostali powiadomieni o wadliwości uszczelek, które mogły twardnieć w niskiej temperaturze. W dodatku pogoda była niesprzyjająca, a wyrzutnia oblodzona. Tym niemniej wahadłowiec wystrzelono. Doszło do zaniedbań technicznych, pracownicy NASA pogwałcili przynajmniej dwadzieścia własnych zakazów. Ale na pokładzie była nauczycielka i ludzie ci pragnęli wysłać ją na orbitę, dzięki czemu prezydent Reagan mógłby wspomnieć o tym fakcie w swoim wieczornym przemówieniu. No i zwiększyli ryzyko.

– Wierzysz zatem w ryzyko i szczęście? – upewniła się Sydney. – Wierzysz w takie rzeczy?

Przyjrzał jej się z zainteresowaniem.

– Zadajesz mi pytanie filozoficzne, droga Syd?

– Jestem po prostu ciekawa – odparła, przełknąwszy ostatni haust whisky. – Widujesz tak wiele wypadków, kraks i katastrof, tak wiele śmierci. Zastanawiam się, jaki masz do całej sprawy stosunek.

Minor rozmyślał nad jej pytaniem przez moment.

– Stoicki, jak sądzę – odrzekł w końcu. – Zgodny z teorią Epikteta, Marka Aureliusza i im podobnym. – Zachichotał. – Raz tylko czułem się wystarczająco politycznie nastawiony do świata, żeby pojechać do Waszyngtonu i rzucić cegłą w Biały Dom. A było to wtedy, gdy Bill Clinton, spytany o najważniejszą książkę, jaką ostatnio przeczytał, odpowiedział: „Rozmyślania Marka Aureliusza”. – Znów zachichotał. – Ta rządzona przez miłość masa pragnień, że tak sparafrazuję cesarza.

– Ale w co ty wierzysz? – naciskała Syd. – Poza stoickimi poglądami… jakie są twoje? – Przerwała na moment, po czym cicho zacytowała: „Dla istoty racjonalnej niemożliwe do zniesienia jest tylko to, co irracjonalne. Wszystko, co racjonalne, istota owa zawsze potrafi znieść. A zatem i wszelkie ciosy potrafi ona wytrzymać”.

Dar zagapił się na nią.

– Cytujesz Epikteta?

– Jak więc określiłbyś swoją filozofię? – powtórzyła Sydney.

Minor odstawił pustą szklankę, splótł palce i opuszkami dotknął dolnej wargi. W zagasającym ogniu rozkruszyła się kolejna kłoda i żar na nowo się rozjarzył.

– Kilka lat temu przyjechał z wizytą starszy brat Larry’ego, pisarz, który mieszkał w Montanie do czasu rozpadu swojego małżeństwa. Trochę go wtedy poznałem, a później widziałem w telewizji wywiad, którego udzielił. W tym wywiadzie zapytano go o jego filozofię. A musisz wiedzieć, że napisał akurat powieść, w której sporo było o katolicyzmie. Dziennikarz usiłował skłonić nieszczęśnika do publicznego przedstawienia jego światopoglądu. – Syd w milczeniu czekała na dalszy ciąg. – Więc brat Larry’ego… na imię ma Dale… przeżywał wtedy trudny okres. W odpowiedzi na pytanie zacytował Johna Updike’a. Cytat brzmiał mniej więcej tak: „Nie jestem ani muzykalny, ani wierzący. Gdy kładę palce na klawiszach, nigdy nie wierzę, że usłyszę akord”.

– To smutne – oświadczyła po długiej chwili jego towarzyszka.

Dar uśmiechnął się.

– To była tylko wypowiedź brata Larry’ego, który cytował innego pisarza… Nie powiedziałem, że ja wyznaję podobne poglądy. Podpisuję się raczej pod „brzytwą Ockhama”.

– Williama Ockhama – przerwała mu Sydney. – Który wiek… piętnasty?

– Czternasty – poprawił ją Darwin.

– Maksyma, zgodnie z którą – kontynuowała kobieta – podczas wyjaśniania jakiegoś problemu nie należy bez potrzeby mnożyć założeń i tez.

– Albo inaczej mówiąc – dodał Dar – wśród równych sobie rozwiązań najwłaściwsze jest zwykle to najprostsze.

– Zasady out, uprowadzenie przez Obcych – roześmiała się Syd.

– Strefa Pięćdziesiąta Pierwsza, kaput – odparował Darwin.

– Spisek przeciw Kennedy’emu… adios - odcięła się Sydney, a jej uśmiech się rozszerzył.

– Oliver Stone, bye bye - zgodził się Dar.

Syd przez chwilę milczała.

– Wiedziałeś, że jesteś słynny dzięki „ostrzu Darwina”?

– Dzięki czemu? – spytał, mrugając z zaskoczenia.

– Chodzi o jakąś twoją wypowiedź sprzed kilku lat… Sądzę, że ze spotkania Amerykańskiego Stowarzyszenia Inspektorów Ubezpieczeniowych.

– O Chryste! – jęknął Dar, zakrywając dłońmi oczy.

– W swojej wypowiedzi nawiązałeś właśnie do „brzytwy Ockhama” – wyjaśniła. – Zdaje mi się, że powiedziałeś: „…Wśród równych sobie rozwiązań najprostsze jest zwykle najgłupsze”.

– Co jest głupio oczywiste – mruknął Darwin.

Sydney powoli pokiwała głową.

– Tak, tak, wiem, co mówiłeś. Przypomnieli mi się teraz faceci w pikapie, którzy próbowali spektakularnie przerwać tamten koncert rockowy…

Dar przyjrzał się nagle oczekującemu na przegląd wypełnionemu aktami, stosem dyskietek i napędów typu zip pudłu.

– Wiesz, może źle szukamy w naszych plikach – zauważył. Kobieta podniosła głowę. – Może niewłaściwe jest nasze założenie. Może nie chodzi o jakieś moje śledztwo w sprawie głupiego wypadku… nawet śmiertelnego – powiedział. – Może czymś innym przyciągnąłem uwagę jakiegoś przestępcy. Weźmy na przykład morderstwo…

– Czy rozwiązałeś ostatnio tajemnicę jakiegoś morderstwa? – Sydney weszła mu w słowo. – Oprócz sprawy nabitego na pręty nieszczęsnego Phonga? – Darwin skinął głową. – Opowiesz mi o tym? – poprosiła.

Minor zerknął na zegarek.

– Tak. Jutro.

– Ty draniu – mruknęła, choć z uśmiechem. Po chwili dorzuciła: – Dzięki za szkocką. – Dar odprowadził ją do drzwi. Sydney zatrzymała się w progu, a Darwinowi przemknęła przez głowę nagła, dzika myśl, że kobieta zamierza go pocałować. – No dobrze, idę spać w moim cudownym wozie – stwierdziła. – Ale skąd będę wiedziała, że napadli cię przestępcy i tkwisz po uszy w kłopotach?

Minor sięgnął pod ciężki płaszcz wiszący na ściennym haku i zdjął duży, jaskrawo pomarańczowy gwizdek na sznurku.

– Służy piechurom, którzy podczas wycieczki zgubią się w lesie. Jego przeklęty gwizd słychać na dobre trzy kilometry.

– Przypomina gwizdek dla potencjalnych ofiar gwałtu – zauważyła Syd.

– Właśnie.

– No cóż, jeśli zatem zjawią się dziś wieczorem jacyś mordercy, po prostu zagwiżdż. – Zawahała się i Minor dostrzegł w jej niebieskich oczach przekorny błysk. – „Umiesz gwizdać, prawda, Steve?”.

Dar wyszczerzył zęby. Dziewiętnastoletnia Lauren Bacall zadała to pytanie Humphreyowi Bogartowi w Mieć i nie mieć. Darwin uwielbiał ten film.

– Taaa – odparł. – Trzeba tylko wsunąć gwizdek między wargi i dmuchnąć.

Śledcza Olson skinęła głową i ruszyła ścieżką, oświetlając sobie drogę latarką. Dmuchała na każdą mijaną latarnię, gasząc je. Minor obserwował ją, aż zniknęła mu z oczu.

Загрузка...