Rozdział jedenasty

K JAK KRZYŻOWY OGIEŃ PYTAŃ

Było prawie południe, kiedy ford taurus Sydney Olson skręcił z Alei Gwiazd w Century City i zjechał stromym podjazdem ku podziemnym garażom i parkingom.

– Więc zamierzasz mi teraz powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – spytał Dar, sącząc kawę z 7-Eleven i usiłując jej nie rozlać, podczas gdy Syd wzięła kwit z parkometru i krętym betonowym zjazdem ruszyła szybko w dół. Minorowi wydawało się, że pędzą na złamanie karku, do piekła.

– Jeszcze nie teraz – odparła kobieta. Zauważyła puste miejsce obok pokiereszowanego betonowego filaru i wprawnie w nie wjechała.

Darwin odchrząknął. Nie cierpiał wcześnie wstawać, a jeszcze bardziej nienawidził wjeżdżać do Los Angeles w poniedziałek podczas godziny szczytu. Tego ranka został zmuszony do zrobienia obu rzeczy. Syd podjechała po niego o siódmej trzydzieści, a teraz wiozła go na spotkanie z… No właśnie! Minor nie miał najmniejszego pojęcia, z kim mają się spotkać. Ruch na ulicach był równie paskudny jak zawsze, Sydney prowadziła jednak taurusa spokojnie, lekko ułożywszy szczupły nadgarstek na kierownicy i zatopiona w myślach przebijała się przez korki. Podczas tej długiej jazdy trochę rozmawiali.

Przynajmniej przedstawiciele prasy zniknęli! Gdy Darwin wrócił do domu w niedzielny wieczór, nie czaiły się już telewizyjne sępy; nie było ich też dzisiejszego ranka. Ubiegłotygodniowe „zabójstwo na drodze” stało się już najwyraźniej starą wiadomością, toteż wszystkie kamery wycofano i skierowano w inne miejsca – gdzieś, gdzie reporterzy mogliby nakręcić jakąś fantastyczną historię, na przykład opowieść o skandalu seksualnym z udziałem wysoko postawionej osoby w biurze burmistrza oraz znanej lobbystki. Fakt, że obie szychy były atrakcyjnymi kobietami, bynajmniej nie osłabiał apetytu prasy.

Kiedy wjeżdżali windą z podziemnego parkingu, Syd spytała:

– Jesteś pewny, że wziąłeś kasetę?

Dar bez słowa podniósł swoją starą aktówkę.

Przeszli korytarz, który Robert Shapiro wynajął na biuro podczas procesu O.J. Simpsona. Apartament biurowy Dallasa Trace’a mieścił się na najwyższym piętrze. Darwina zaskoczyła zarówno przestronność biura, jak i panujący w nim ruch. Gdy znaleźli się za foyer, recepcjonistką i strażnikiem w cywilu, przeszli wielki sekretariat, w którym pracował co najmniej tuzin sekretarek. Zanim dotarli do głównego, narożnego biura, Dar dostrzegł pięć mniejszych pokoi, niewątpliwie obsadzonych przez młodych prawników, współpracowników Trace’a. Drzwi do jego biura były otwarte, a on sam popatrzył na nich, uśmiechnął się i zerwał ze skórzanego fotela, zachęcając gestem do wejścia. Nie przestawał się uśmiechać, jak gdyby były jego starymi przyjaciółmi.

Minor ponownie zdziwił się wystawnością biura. Przez okna wychodzące na północ widział wzgórza, a ponieważ wczorajsza burza chwilowo przegoniła większość smogu, miał świadomość, że jeśli spojrzy przez zachodnią szklaną ścianę, zobaczy położoną niecałe pięć kilometrów stąd ulicę Bundy Drive w Brentwood, gdzie Nicole Brown Simpson i Ronald Goldman zginęli kilka lat wcześniej z ręki kogoś, kto chytrze się przebrał w DNA O.J. Simpsona.

Darwina zaszokowała także liczebność personelu i elegancja biura, gdyż większość znanych mu obrońców – nawet ci, którym dobrze się wiodło i cieszyli się jako taką sławą – zazwyczaj miała kiepskie, w najlepszym razie przeciętne gabinety, które często opłacali (łącznie z jedną sekretarką i jednym czy dwoma młodymi asystentami) cotygodniowym czekiem. Jak zauważył prawnik i pisarz Jeffrey Toobin, każdy sławny adwokat kryminalny ma dylemat, ponieważ wie, że sukces trudno powtórzyć.

Dallas Trace nie okazywał żadnych oznak finansowych niepokojów. Był wyższy i szczuplejszy, niż wydawał się w telewizji: Dar był pewien, że mężczyzna mierzy co najmniej metr dziewięćdziesiąt. Prawnik miał też przystojną twarz o typowo męskich rysach, twarz faceta z reklamy Marlboro. Jego uśmiech był swobodny i przyciągał spojrzenie do zmarszczek śmiechu wokół oczu oraz ruchliwych mięśni dookoła ust o cienkich wargach. Trace nosił długie, siwe włosy związane z tyłu skórzanym rzemykiem. Intensywnie czarne brwi podkreślały jasnoszare oczy, które wydawały się dzięki nim tym bardziej zaskakujące i interesujące na tle opalonej, pokrytej zmarszczkami twarzy. Jak zwykle ubrany w typową dla siebie koszulę z rzemykiem zamiast krawata, chociaż po dokładniejszym oglądzie Darwin odkrył, że nie jest dżinsowa, lecz z niebieskiego jedwabiu; na koszulę Dallas narzucił skórzaną kamizelkę rodem z westernów, która wyglądała na wygarbowaną ze stegozaura – starego stegozaura – i prawdopodobnie kosztowała co najmniej kilka tysięcy dolarów. Rzemyk pod kołnierzykiem przytrzymywał de rigueur [(fr.) – obowiązkowy, zwyczajowy.] medalion ze srebra i jadeitu, natomiast w lewym uchu prawnik-kowboj nosił maleńki kolczyk z diamentem. Dar zawsze zdawał sobie sprawę ze swojego wieku, kiedy reagował negatywnie na biżuterię u mężczyzn. Czasami, siedząc samotnie w letnią noc, potrafił wrzasnąć na telewizor, widząc na ekranie jakiegoś marnego bejsbolistę: „Zrobiłbyś to lepiej, durniu, gdybyś nie nosił na szyi tego ciężkiego złotego łańcucha!”. Uważał, że reaguje tak z powodu wieku, nietolerancji i może początków choroby Alzheimera, tym niemniej nie potrafił zmienić swojej opinii. A Trace nosił w dodatku sześć pierścieni, jego zamszowe kowbojskie buty marki Lucchese wyglądały zaś na bardzo miękkie i wygodne.

Adwokat uścisnął najpierw dłoń Sydney, potem Darwinowi. Tak jak Dar się spodziewał, wysoki prawnik, chociaż szczupły, miał niezłą siłę w rękach.

– Oficer śledcza Olson, doktorze Minor, bardzo proszę, siadajcie, siadajcie.

Sam niesamowicie szybko wycofał się za ogromny skórzany fotel. Dar sądził, że mężczyzna jest już po sześćdziesiątce, był jednak sprawny jak dwudziestopięcioletni sportowiec. Zresztą Dar widział kiedyś w telewizji dwudziestopięcioletnią żonę Dallasa i domyślał się, że stary miał dobry powód, żeby pozostawać w formie.

Minor rozejrzał się po biurze. Biurko stało w narożniku, otoczone z obu stron szklanymi ścianami. Trace siedział tyłem do szyb, jakby w ten sposób sugerował, że nie ma czasu na oglądanie widoczków. Pozostałe ściany, półki i biblioteczki były pokryte fotografiami, na których Dallasowi towarzyszyły rozmaite sławy i politycy, łącznie z ostatnimi czterema prezydentami Stanów Zjednoczonych.

Prawnik rozparł się na luksusowym fotelu, splótł palce, oparł nogi w mięciutkich zamszowych kowbojkach na krawędzi biurka i przemówił znajomym chropowatym tenorem:

– Czym sobie zasłużyłem na państwa wizytę, pani oficer śledcza i panie doktorze?

– Może słyszał pan o zamachu, którego dokonano na życie doktora Minora w ubiegłym tygodniu – odparła Syd.

Trace uśmiechnął się, podniósł ołówek i postukał nim w swoje doskonałe zęby.

– Ach, tak, sławny drogowy zabójca. Szuka pan prawnej porady, doktorze Minor?

– Nie – odrzekł Dar.

– Przeciwko doktorowi Minorowi nie wniesiono oskarżenia – wyjaśniła Syd. – I prawdopodobnie nie zostanie ono wniesione. Dwaj mężczyźni, którzy do niego strzelali, okazali się zawodowymi zabójcami na usługach rosyjskiej mafii.

Nawet jeśli wiadomości telewizyjne do znudzenia powtarzały raport w tej sprawie, Dallas Trace popatrzył na nią zaskoczony i uniósł ciemne brwi.

– Cóż, jeśli zatem nie przyszedł do mnie w sprawie porady prawnej…

Przerwał i przez moment panowała cisza.

– Kiedy prosiłam o to spotkanie, mecenasie, odniosłam wrażenie, że wie pan, kim oboje jesteśmy – podjęła Sydney.

Uśmiech Dallasa Trace’a rozszerzył się i prawnik wrzucił wyćwiczonym ruchem ołówek z powrotem do skórzanego przybornika.

– Oczywiście, że wiem, pani oficer śledcza Olson. Wielce się interesuję wysiłkami prokuratora stanowego w kwestii ukrócenia oszustw ubezpieczeniowych, a także jego współpracą z FBI i Narodowym Biurem do Spraw Przestępstw Ubezpieczeniowych. Pani działalność dochodzeniową w Kalifornii w ubiegłym roku trzeba naprawdę nazwać doskonałą, pani Olson.

– Dziękuję – odparła Sydney.

– A wszyscy zainteresowani fachową rekonstrukcją wypadków znają doktora Darwina Minora – ciągnął adwokat.

Dar nie odezwał się. Patrzył poza sylwetkę Trace’a siedzącego w wysokim fotelu. Obserwował ruch uliczny w Hollywood, Beverly Hills i Brentwood. A dalej można było dojrzeć ciemny zarys morza.

– Doktor Minor przyniósł z sobą kasetę wideo, którą naszym zdaniem powinien pan obejrzeć, panie Trace – powiedziała Syd. – Ma pan pod ręką sprzęt wideo?

Prawnik wdusił przycisk na konsoli interkomu. Minutę później jakiś młody człowiek wtoczył wózek z trzydziestocalowym monitorem i wieżą audio-wideo, w skład której wchodził między innymi magnetowid i odtwarzacz DVD.

– Jest coś, co powinienem wiedzieć, zanim włączymy tę kasetę? – upewniał się Trace. – Pani Olson? Doktorze Minor? Czy zobaczę na niej coś obciążającego albo może jakiś powód, który zmieni nasz stosunek w relację klient-adwokat?

Mówił teraz poważnym tonem, rozbawienie zupełnie zniknęło z jego chrypliwego głosu.

– Nie – odrzekła Sydney.

Dallas Trace wsunął kasetę w magnetowid, zamknął drzwi biura, wrócił na fotel i włączył odtwarzanie pilotem wielkości karty kredytowej. Oglądali zapis w milczeniu. Chociaż, jak zauważył Dar, taśmę oglądali tylko on i adwokat. Sydney bowiem nie odrywała wzroku od twarzy prawnika.

Na ekranie pojawiła się trójwymiarowa animacja komputerowa wypadku: dwaj mężczyźni wychodzili z budynku mieszkalnego, jeden pchnął drugiego pod hamującą furgonetkę, furgonetka objeżdżała kwartał, wracała i ponownie uderzała w ciało nieszczęśnika.

Trace przez cały pokaz pozostał zupełnie nieporuszony.

– Czy rozpoznaje pan wypadek przedstawiony na tej taśmie, mecenasie? – spytała Syd.

– Oczywiście że tak – przyznał Dallas Trace. – To komputerowa animacja ukazująca wypadek, w którym zginął mój syn.

– Pański syn, Richard Kodiak – dopowiedziała Sydney.

Chłodne, szare oczy adwokata przez moment taksowały kobietę, w końcu prawnik przyznał:

– Tak.

– Mecenasie, mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego pana syn nosił inne nazwisko niż pan? – Głos Syd był niski, towarzyski i przyjazny.

– Czy pani mnie przesłuchuje, pani oficer śledcza?

– Ależ naturalnie, że nie, panie mecenasie.

– To dobrze – powiedział Dallas, rozpierając się w fotelu i ponownie kładąc buty na krawędzi biurka. – Przez chwilę się bałem, że może będę musiał wezwać mojego prawnika. – Sydney czekała na ciąg dalszy. – Mój syn, Richard – podjął w końcu Trace – wybrał nazwisko swego ojczyma, niejakiego Kodiaka. – Richard jest… to znaczy był… moim dzieckiem z pierwszego małżeństwa, z Elaine. Rozwiedliśmy się w roku 1981, a potem Elaine wyszła powtórnie za mąż. – Syd pokiwała głową, lecz nic nie powiedziała. Dallas Trace wykrzywił wargi, przybierając smutny uśmiech. – Nie jest dla nikogo sekretem, pani Olson, że mój syn i ja pokłóciliśmy się kilka lat temu. No i wtedy Richard oficjalnie przyjął nazwisko ojczyma. Przypuszczam, że zrobił to również w celu zranienia mnie.

– Czy pokłóciliście się z powodu… hm… stylu życia pańskiego syna? – spytała Sydney.

Uśmiech Trace’a nieco przygasł.

– Cóż, nie jest to oczywiście pani sprawa, śledcza Olson. Ponieważ pragnę jednak okazać pani dobrą wolę, odpowiem na pani pytanie, mimo iż dotyczy intymnej sfery mojego życia, jest wścibskie i dość aroganckie. Odpowiedź brzmi: „Nie”. Fakt, że Richard odkrył w sobie odmienną orientację seksualną nie miał nic wspólnego z naszą kłótnią. Gdyby pani zasięgnęła informacji na temat mojej osoby, pani Olson, nie umknęłoby pani uwagi moje poparcie dla praw gejów i lesbijek. Richard jest… był… upartym młodzieńcem. Może w naszej rodzinie nie było miejsca dla dwóch uparciuchów.

Syd znów kiwnęła głową.

– Jak określiłby pan swoją reakcję na ten film wideo, panie Trace?

– Byłem nim oburzony – odparł bez namysłu adwokat. – Tyle że widziałem go już wcześniej. I to parę razy.

Dar aż zamrugał, słysząc tę wiadomość.

– Doprawdy? – spytała Sydney. – Mogę spytać gdzie?

– Detektyw Ventura pokazał mi go w trakcie śledztwa – odpowiedział prawnik.

– Porucznik Robert Ventura? – upewniła się Syd. – Z Wydziału Zabójstw Departamentu Policji Los Angeles?

– Zgadza się – przyznał Trace. – Zarówno porucznik Ventura, jak i kapitan Fairchild zapewnili mnie jednak… zapewnili, pani Olson, bez najmniejszych wątpliwości… że ta animacja została oparta na błędnych i kompletnie niemiarodajnych danych.

Darwin odchrząknął.

– Panie Trace, wydaje się pan pewny, że wideo nie pokazuje we właściwy sposób śmierci pańskiego syna – rzekł. – Mogę spytać, z czego wynika pańskie przekonanie?

Adwokat wpatrzył się w niego lodowato.

– Naturalnie, doktorze Minor. Po pierwsze, szanuję profesjonalizm detektywów prowadzących dochodzenie w sprawie, o której mówimy…

– Czyli panów Ventury i Fairchilda z Wydziału Zabójstw – wtrąciła Sydney.

Prawnik ani na moment nie spuścił wzroku z Dara.

– Tak – potwierdził – detektywów Ventury i Fairchilda. Ci ludzie poświęcili tej sprawie setki godzin i wykluczyli możliwość zabójstwa…

– Rozmawiał pan z kimś z Wydziału Ruchu Drogowego Departamentu Policji Los Angeles? – zapytał Dar. – Na przykład z sierżantem Rote’em? Albo z kapitanem Kapshawem?

Prawnik wzruszył ramionami.

– Rozmawiałem z wieloma osobami zaangażowanymi w sprawę, doktorze Minor, więc prawdopodobnie także z tymi dwoma policjantami. Na pewno rozmawiałem z funkcjonariuszem Lentile, który napisał raport z wypadku, a także z funkcjonariuszem Clanceyem, funkcjonariuszem Berrym, sierżantem McKayem i innymi, którzy znajdowali się na miejscu zdarzenia tamtej nocy. – Mocne mięśnie wokół cienkich warg Trace’a znowu się napięły, ale mimo uśmiechu oczy mężczyzny pozostały smutne. – Nie jestem całkowicie pozbawiony jako takich zdolności. Umiem prowadzić przesłuchanie, skłaniać ludzi do zwierzeń i brać ich w krzyżowy ogień pytań.

– Bez wątpienia – zgodziła się Syd, czym przyciągnęła do siebie spojrzenie adwokata – ale czy rozmawiał pan z dwiema bezpośrednio zamieszanymi w wypadek osobami, które wysunęły żądania ubezpieczeniowe, czyli panem Bordenem i panną Smiley?

Adwokat potrząsnął głową.

– Przeczytałem ich zeznania. Nie miałem ochoty z nimi rozmawiać.

– Podobno przeprowadzili się do San Francisco – kontynuowała Sydney – tamtejsza policja nie potrafi jednak wskazać ich aktualnego miejsca pobytu. – Trace nie odezwał się. Zerknąwszy na zegarek, dał im obojgu do zrozumienia, że marnują jego cenny czas. Dar popatrzył z ciekawością na przyjaciółkę. Skąd wzięła tę ostatnią informację? – Wiedział pan, że pański syn używał jeszcze innego nazwiska, panie Trace? Miał dokumenty na nazwisko doktor Richard Karnak i pracował w klinice medycznej California Sure-Med.

– Tak – odparł prawnik. – Dowiedziałem się o tym.

– Czy pański syn zdobył tytuł doktora, panie Trace?

– Nie – odrzekł adwokat. W jego głosie nie było chyba ani napięcia, ani obronnego tonu. – Mój syn był wiecznym studentem… Miał po trzydziestce i wciąż nie zdołał skończyć żadnych studiów. Przez rok uczył się na medycynie.

– Jak pan się dowiedział o fałszywym nazwisku swojego syna i jego związkach z kliniką Sure-Med, panie Trace? – spytała Syd. – Od porucznika Ventury albo kapitana Fairchilda?

Dallas przecząco poruszył głową.

– Nie. Wynająłem prywatnego detektywa.

– I wie pan, że klinika California Sure-Med wystawiała fałszywe zaświadczenia, stanowiąc prawdziwe źródło symulowanych żądań ubezpieczeniowych? I że pański syn pogwałcił stanowe i federalne prawa, udając lekarza i wydając takie właśnie sfingowane zaświadczenia o uszkodzeniach ciała i ranach? – ciągnęła Sydney.

– Teraz już wiem, oficer śledcza Olson – odparł Trace płaskim głosem. – Zamierza pani oskarżyć mojego syna? – mruknął. Kobieta wytrzymała jego ostre spojrzenie. Adwokat westchnął i opuścił nogi na podłogę. Przygładził palcami zaczesane w tył siwe włosy i poprawił rzemyk przytrzymujący kitę. – Śledcza Olson – podjął – obawiam się, że wiem o tej sprawie więcej niż pani. To, czego nie powiedziała mi policja, ustalił mój prywatny detektyw. Odkryłem fakty i wiem, że mój syn wystawiał fałszywe zaświadczenia i był związany z siecią oszustów ubezpieczeniowych. Grupą kierował zdaje się… naganiacz.

– Tak.

– Naganiacz ubezpieczeniowy nazywa się Jorge Murphy Esposito. – Dallas Trace wypowiedział ostatnie trzy słowa takim tonem, jakby miały smak czystej żółci.

– Który zmarł w ten weekend – dodała Syd.

– Właśnie – przyznał adwokat. Uśmiechnął się. – Chciałaby pani spytać o moje alibi na czas wypadku, oficer śledcza?

– Nie, dziękuję, panie Trace – odrzekła Sydney. – Wiem, że w niedzielne popołudnie uczestniczył pan w aukcji charytatywnej w Beverly Hills. Kupił pan tam rysunek Picassa za sześćdziesiąt cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt dolarów.

Uśmiech Dallasa zgasł.

– Jezu Chryste, kobieto! – mruknął. – Naprawdę podejrzewa mnie pani o wykończenie tego gnojka?

Syd pokręciła głową.

– Po prostu próbuję zebrać informacje na temat jednej z najbardziej dochodowych tego typu klinik w południowej Kalifornii – odparła. – Pański syn, który uczestniczył w tych machlojkach, zmarł w tajemniczych okolicznościach…

– Nie zgadzam się z panią w tej kwestii – przerwał jej ostro prawnik. – Mój syn zginął w wypadku podczas wyprowadzki z wynajmowanego mieszkania. Towarzyszyła mu para przyjaciół, dwoje pomniejszych złodziejaszków, z których jedno nie potrafiło prowadzić furgonetki, czym doprowadziło do bezsensownego zakończenia w dużej mierze bezużytecznego życia Richarda.

– Rekonstrukcja zdarzenia dokonana przez doktora Minora… – zaczęła Sydney.

Adwokat zwrócił wzrok na Dara. Na jego twarzy nie było teraz nawet cienia uśmiechu.

– Doktorze Minor, kilka lat temu widziałem w kinie pewien popularny film o wielkim dużym statku, który zatonął prawie dziewięćdziesiąt lat temu…

– O Titanicu – wtrącił Darwin.

– Tak, zgadza się – przyznał prawnik, a jego zachodnioteksaski akcent stał się nieco bardziej wyrazisty.

– No i w tym filmie widziałem na własne oczy, że statek stanął na rufie, przełamał się na dwoje, a płynący nim ludzie zaczęli wypadać do wody jak żaby z kubła. Ale wie pan co, doktorze Minor? – Dar słuchał. – Nic z tego nie było prawdziwe. Widziałem jedynie efekty specjalne. Cyfrowo stworzoną historię. – Dallas Trace niemal wypluł ostatnie słowa. Darwin milczał. – Gdybym postawił pana na miejscu dla świadków, doktorze Minor, a pańską cenną animację komputerową przedstawił ławie przysięgłych, wystarczyłoby mi trzydzieści sekund… nie, cholera, nawet dwadzieścia… i udowodniłbym, że w tej epoce obróbki cyfrowej i komputerowych efektów specjalnych nie możemy już zaufać niczemu, co widzimy na taśmie.

– Tylko że Esposito nie żyje – przerwała mu Syd.

– A Donald Borden i Gennie Smiley, która jako panna nazywała się Gennie Esposito… o czym jestem pewna, że wynajęty przez pana detektyw pana poinformował… zniknęli. I nadal nie widzi pan w tej sprawie niczego podejrzanego?

Dallas Trace przeniósł na kobietę złowieszcze spojrzenie.

– Ależ, pani Olson, w tej sprawie podejrzane wydaje mi się dosłownie wszystko. Zawsze byłem podejrzliwy wobec wszystkiego, co robił Richard, wobec każdego jego przyjaciela i każdych tarapatów, z których musiałem go wyciągać. No cóż, w końcu wpakował się w historię, z której nikt nie potrafił już go wyrwać. Jestem jednak przekonany, pani Olson, że mój syn zginął w wypadku, choć z drugiej strony uważam, że jego śmierć za diabła nie ma już znaczenia! Gdyby Richard nie umarł tamtej nocy na Marlboro Avenue, siedziałby teraz prawdopodobnie w więzieniu. Pani Olson, mój syn był biednym, zakłopotanym, słabym gówniarzem, którym łatwo było manipulować, toteż nie zaskoczyło mnie ani trochę, że skończył w towarzystwie takich przegranych ofiar losu jak Jorge Esposito, Donald Borden czy Gennie eks-Esposito Smiley.

– A ich zniknięcie? – spytała Sydney.

Adwokat roześmiał się i po raz pierwszy jego śmiech zabrzmiał szczerze.

– Tacy ludzie doskonale potrafią znikać, ilekroć tylko zechcą, pani Olson. Wie pani o tym. Tak żyją. Tak żył mój syn. A teraz zniknął na dobre i nie przywróci go do życia nic, co zrobię, ani nic, czego pani się dowie.

Zerwał się na równe nogi, bardzo szybko jak na sześćdziesięciolatka (co nie umknęło uwagi Dara) podszedł do magnetowidu, wyjął kasetę, oddał ją Sydney, po czym otworzył drzwi biura.

– A teraz, jeśli nie mogę państwu pomóc w żaden inny sposób…

Minor i Syd wstali i ruszyli do drzwi.

– Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie interesuje – powiedziała Sydney. – Chodzi mi o pańskie wsparcie dla Pomocników Bezbronnych.

Ciemne brwi Trace’a podniosły się tak wysoko, że niemal ułożyły się w pionowe wykrzykniki.

– Co takiego? Proszę mi wybaczyć szczerość, pani Olson, ale co ta sprawa ma wspólnego z czymkolwiek, do ciężkiej cholery?

– Wsparł pan tę organizację dużą kwotą w ubiegłym roku – ciągnęła Sydney. – Ile tego było?

– Nie mam pojęcia – odparł prawnik. – Musi pani spytać mojego księgowego.

– Ćwierć miliona dolarów, zdaje mi się – powiedziała Syd.

– Na pewno ma pani rację – mruknął adwokat, otwierając szerzej drzwi. – Jest pani dobrą śledczą pani Olson. Jeśli jednak chce pani dokonać dalszych rachunków, zwierzę się pani, że moja żona i ja działamy dla… i wspieramy co najmniej dwanaście różnych instytucji charytatywnych. O którą pani pytała?

– O Pomocników Bezbronnych – powtórzyła Sydney.

– Tak. Pomocnicy Bezbronnych służą społeczności latynoskiej – wyjaśnił Dallas Trace. – Może dodatkowo zdziwię panią gdy powiem, że działam pro publico bono dla społeczności latynoskiej w naszym stanie… Szczególnie dla tych biednych imigrantów, którzy są stale prześladowani, nieczęsto zresztą prześladowani przez biuro prokuratora stanowego.

– Zdaję sobie sprawę z rozmiarów filantropii, jakiej oddajecie się pan i pani Trace – odrzekła Syd. – Jest pan hojnym człowiekiem, mecenasie. I poświęcił nam pan mnóstwo swego czasu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wyciągnęła do niego rękę. Zaskoczony adwokat zawahał się, po czym uścisnął dłoń najpierw jej, potem Darowi.

Kiedy znaleźli się na podziemnym parkingu, Minor powiedział do Sydney:

– To było interesujące. Dokąd teraz?

– Czeka nas jeszcze jeden przystanek – odparła kobieta.


***

Minęło sporo czasu od ostatniej wizyty Darwina w Centrum Medycznym Hrabstwa Los Angeles. Był to największy szpital w całym hrabstwie i nadal się rozrastał; w rozbudowie były właśnie oba jego skrzydła. Syd znalazła miejsce do zaparkowania na szóstym piętrze wielopoziomowego parkingu.

Szpital pachniał tak jak wszystkie tego typu instytucje, miał identycznie marne oświetlenie – tę fluorescencyjną poświatę, która przywodzi na myśl gnijącą roślinność i zdaje się oświetlać całą krew pod skórą. Wypełniały go też typowe dla szpitali odgłosy: dźwięki kaszlu, szum słabych szeptów, śmiech pielęgniarek, dzwonki telefonów i pagerów lekarzy, tarcie gumowych podeszew o linoleum. Dar nienawidził szpitali.

Sydney ciągnęła go kolejnymi korytarzami, jakby oprowadzała po budynku. Pokazywała odznakę śledczej i zyskiwała dostęp do wszystkich izb przyjęć, sal nagłych przypadków, oddziałów intensywnej opieki medycznej, porodówek i sal pacjentów. Weszła nawet do umywalni przedoperacyjnej na bloku chirurgicznym.

Darwin całkiem szybko pojął cel tej wędrówki. Oprócz lekarzy, pielęgniarek, stażystów, sanitariuszy, studentów wolontariuszy, strażników, pracowników administracji, pacjentów i gości po terenie kręciło się jeszcze sporo rzucających się w oczy innych osób: mężczyzn i kobiet w białych marynarkach ozdobionych kolorowymi naszywkami. Naszywki składały się z czerwonego krzyża, medycznego symbolu na ciemnoniebieskim tle, okrągłej naszywki naramiennej, przedstawiającej orła z gałązką oliwną (ta ostatnia skojarzyła się Darowi z astronautami Apolla) oraz flagi amerykańskiej. Najbardziej widoczne były jednak dwie wielkie czerwone litery – „P” i „B” – otoczone błękitnym kwadratem i naszyte na lewej piersi marynarki. Między literami znajdował się znacznie od nich mniejszy złoty krzyżyk.

„Krucyfiks między dwiema literkami z brzuszkami” – pomyślał Darwin.

Znaleźli się w poczekalni przy jednej z sal nagłych przypadków, gdy Minor skojarzył te litery z niedawną rozmową. Personel w marynarkach z „PB” pchał wózki załadowane czasopismami, sokami owocowymi i pluszowymi misiami. Potem dostrzegli w jednej ze szpitalnych kaplic dwie kobiety w tych samych białych marynarkach. Trzymały, ściskały i pocieszały dziko płaczącą Latynoskę. Ludzie w marynarkach z „PB” byli na oddziałach intensywnej opieki medycznej, szepcząc coś – po hiszpańsku, jak zapamiętał sobie Minor – osobom najpoważniej chorym lub rannym. Byli też tutaj, w poczekalni przy izbie przyjęć, gdzie jedna młoda Latynoska w marynarce z „PB” uspokajała właśnie kilkuosobową rodzinę. Darwin podsłuchał parę zdań i zrozumiał, iż członkowie rodziny są meksykańskimi imigrantami i żadne z nich nie ma zielonej karty. Córka meksykańskiego małżeństwa, która wyglądała mniej więcej na osiem lat, złamała sobie rękę. Rękę opatrzono, mimo to matka histeryzowała, a ojciec dosłownie wyłamywał sobie palce, niemowlę płakało, a młodszy brat dziewczynki miał łzy w oczach i w każdej chwili mógł się rozpłakać. Dar pojął, że Meksykanie najbardziej bali się deportacji, ponieważ musieli przyjść do szpitala. Kobieta zapewniała ich jednak doskonałym, szybkim hiszpańskim, że nic takiego im się nie przydarzy, gdyż byłoby to wbrew prawu. Dodawała, że z tej sprawy nie będzie nawet raportu. Jej zdaniem mogli iść do domu bez lęku, a rano powinni po prostu zadzwonić na gorącą linię Pomocników Bezbronnych, gdzie otrzymają dalsze instrukcje i pomoc, dzięki której zostaną w Stanach cali, zdrowi i zadowoleni.

– Pomocnicy Bezbronnych – oświadczył Minor cicho, kiedy kierowali się do części parkingowo-garażowej.

– Tak – przyznała Syd. – Podczas naszego małego obchodu naliczyłam trzydziestu sześciu reprezentantów tej organizacji.

– A więc?

– Są ich tysiące, naprawdę tysiące. Tysiące ochotników współdziałających z Pomocnikami Bezbronnych w hrabstwie Los Angeles. Znajdziesz ich w każdym szpitalu. Zapanowała na nich wręcz moda. Ochotniczkami chętnie zostają gwiazdy filmowe i klientki Rodeo Drive. Ofiarowują swój czas, o ile mówią wystarczająco dobrze po hiszpańsku. Ostatnio organizacja zaczęła nawet rozszerzać działalność. Chce służyć również Wietnamczykom, Kambodżanom, Chińczykom i innym nacjom.

– No więc?

– Pomocnicy zaczęli działać jako mała katolicka organizacja dobroczynna – ciągnęła Sydney – a teraz rozrośli się w ogromną niedochodową maszynerię. Kościół znalazł trzeciorzędnego latynoskiego prawnika, który zajmuje się administracją chociaż obecnie Pomocnicy nie mają już chyba nic wspólnego z kościołem katolickim. Tak czy owak, można ich znaleźć we wszystkich szpitalach i ośrodkach zdrowia San Diego, Sacramento, na całej linii południowo-zachodniego Wybrzeża, a od ubiegłego roku także w Phoenix, Flagstaff, Las Vegas, Portland, Eugene, Seattle. Nawet w Billings, w stanie Montana… Za rok staną się organizacją ogólnokrajową.

– No dobrze. I co z tego?

– Oni wszyscy stanowią część tego, co nas interesuje, Dar. Należą do tego ogromnego i potężnego syndykatu, związanego z gangami ubezpieczeniowymi. Pomocnicy rekrutują imigrantów z całego kraju i pokazują im, jak można zarobić pieniądze: poprzez wypadki na budowach i w fabrykach, fingowane kraksy samochodowe i zwyczajne stłuczki.

– No i? – powtórzył Dar, kiedy znaleźli się w rozgrzanych samochodzie. Włączyli klimatyzację i ruszyli ku autostradzie. – Nie mówisz mi nic nowego. Odkąd powstały wielkie firmy ubezpieczeniowe, pozywanie ich do sądu zmieniło się w prawdziwy interes. Odszkodowania są dla imigrantów najszybszym sposobem wzbogacenia się w Ameryce. Przed Meksykanami i Azjatami roszczenia wysuwali Irlandczycy, Niemcy i im podobni. Dla mnie to nic nowego.

– Nowa jest skala, Darwinie – wyjaśniła Syd. – Nie mówimy o nieuczciwych klinikach, które zaciągają długi i znikają następnego dnia, ani o kilku tuzinach oszustów, których kaptuje jeden naganiacz czy dwóch. Dar, ja mówię o prawdziwej przestępczości, o zbrodni zorganizowanej na skalę kolumbijskiej mafii narkotykowej i jej działających w Stanach dealerów. – Kiwnęła głową za siebie, ku szpitalowi, od którego już się oddalali. – Lekarze i chirurdzy… prawdziwi lekarze i chirurdzy… sami oddają swoich pacjentów w ręce Pomocników Bezbronnych. Chcą dla nich dobrze. Nawet cholerny meksykański konsulat kieruje ludzi do tej organizacji.

– Rzeczywiście, w ten sposób łatwo rekrutować chętnych do fałszywych wypadków – przyznał Minor, przyglądając się wielkim, przyciśniętym do siebie domom, które stały wzdłuż drogi. – Duża sprawa.

– Sprawa warta wiele setek miliardów dolarów rocznie – powiedziała Sydney z naciskiem. – Zamierzam ustalić, kto za tym wszystkim stoi. Kto organizuje tę potworność.

Dar przypatrzył się jej i od razu zrozumiał, że kobieta jest równie rozgniewana jak on sam. Do tej pory sytuacja wydawała mu się dość zabawna. Pozwalał jej pełnić rolę swojego ochroniarza, pozwalał jej wystawiać się niczym przynęta w Parku Jurajskim, pokazywał jej swoje zabawne małe kraksy, a ona dorzucała własne opowieści… Grał Watsona, a ona była Sherlockiem Holmesem.

– Sądzisz, że stoi za tym Dallas Trace – spytał – prawdopodobnie najsławniejszy prawnik Ameryki? Główny konsultant telewizji CNN? Ten nadęty dupek z Newark w południowym Teksasie? Facet w jedwabnych koszulach i rzemykach zamiast krawatów? Naprawdę myślisz, że ktoś tak sławny jak on jest Donem Corleone południowokalifornijskiego naganiania?!

Syd zagryzła wargę.

– Nie wiem. Nie mam pojęcia, Dar. Nic mi tu nie pasuje. Ale wiele faktów prowadzi mnie do niego.

– Uważasz, że Dallas Trace zlecił zabicie własnego syna?

– Nie, lecz…

– I to on w twojej opinii zabił Esposito, Donalda Bordena i tę dziewczynę, Gennie Smiley?

– Nie wiem. Jeżeli…

– Sądzisz, że ten facet jest szefem Pięciu Rodzin, droga oficer śledcza? Że tę działalność po prostu wcisnął między swoją praktykę prawniczą, pisanie książek, cotygodniowy program w CNN, liczne wystąpienia publiczne, krótkie wizyty w „Nightline” i „Good Morning America”, działalność charytatywną i noce z tą piękną latynoską panną młodą?

– Och, nie wściekaj się – mruknęła Sydney.

– Dlaczego nie, do diabła? Na pewno wiedziałaś, że widział wcześniej moją animowaną rekonstrukcję tamtego wypadku.

– Tak.

– Więc po cholerę zaciągnęłaś mnie tam, do niego? Chciałaś się na niego pogapić? I chciałaś, żeby on mógł sobie obejrzeć mnie? Na wypadek gdyby był szefem szefów? Pewnie, niech mi się dobrze przyjrzy, wtedy będzie wiedział na pewno przeciwko komu wysłać następnym razem zabójców.

– To nie tak, Darwinie…

– Cholera! – odwarknął Minor.

Przez pewien czas jechali w milczeniu.

– Jeśli ten spisek jest tak rozległy, jak podejrzewam… – zaczęła Sydney.

– Nie wierzę w spiski – przerwał jej. Kobieta zerknęła na niego. – Wierzę jednak w szkodliwe instytucje – podjął. Starał się panować nad gniewem, lecz nie potrafił używać delikatniejszych słów. – Wierzę w Cosa Nostrę, w producentów gównianych samochodów, w złych ludzi, takich jak sprzedawcy papierosów i te dupki, które każą podawać dziecku z Trzeciego Świata mleko w proszku, a później dziecko umiera z powodu biegunki wywołanej brudną wodą, w której matka rozpuściła proszek… – Przerwał i wziął głęboki wdech. – Ale w spiski… nie, w spiski nie wierzę. Spiski kojarzą mi się z kościołami albo innymi podobnymi im organizacjami. Im bardziej rosną, tym bardziej ich przedstawiciele głupieją. Prawo odwrotnego współczynnika inteligencji.

– Skoro spiski nie istnieją, jak inaczej nazwiesz tego typu sprawy, Dar?

– Co za różnica?

– Och, po prostu jestem ciekawa.

Głos Syd był teraz monotonny i pozbawiony emocji.

– No cóż, pomyślmy – zadumał się Minor, wpatrując się w pojazdy powoli sunące przed nimi w korku, rzędy samochodów osobowych i półciężarówek przemieszczających się z prędkością szesnastu kilometrów na godzinę. – Wierzę w entropię. I w nieograniczone połacie ludzkiej perwersji, a także głupoty. I w to, że czasem te trzy elementy łączą się z sobą i mamy na przykład pewien piątek w Dallas, w stanie Teksas, gdy jakiś dupek nazwiskiem Lee Harvey Oswald, który nauczył się dobrze strzelać w marines, może przez sześć sekund trzymać na celowniku człowieka i te sześć sekund wykorzystuje na strzał… – Zamilkł. „O czym ja, do ciężkiej cholery, gadam?” – zastanowił się. Czyżby zdenerwowała go arogancja Dallasa Trace’a? Albo smród śmierci, który panował w szpitalu? A może po prostu oszalał?

Po kilku minutach ciszy Sydney spytała:

– I w krucjaty też nie wierzysz?

Przyjrzał jej się bez słowa. W tym momencie była dla niego całkowicie obcą osobą na pewno nie tą samą istotą której towarzystwo i riposty tak bardzo mu odpowiadały podczas kilku ostatnich dni…

– Krucjaty zawsze się kończą poświęceniem niewiniątek – odparował szorstko. – Tak jak te pierwsze, które miały na celu uwolnienie Ziemi Świętej. Prędzej czy później dochodzi do czegoś w rodzaju dawnej krucjaty dziecięcej i maluchy trafiają na pierwszą linię.

Kobieta zmarszczyła brwi.

– O co się tak wściekasz, Dar? Mówisz o Wietnamie? Czy też o swojej pracy dla NTSB? O Challengerze? Co my mamy…

– Mniejsza o to – odciął się Minor. Nagle poczuł straszliwe zmęczenie. – Wiesz, w Wietnamie chrząknięcia wystarczały za całą odpowiedź. – Sydney zapatrzyła się na korek samochodowy. – Nieważne, co się zdarzyło – dodał – piechurzy uczyli się mówić: „Pieprzyć to. To bez znaczenia. Ruszamy”.

Samochody zatrzymały się. Taurus Sydney również stanął. Kobieta przyglądała się Minorowi, a w jej oczach było coś jeszcze poza gniewem.

– Nie możesz opierać na czymś takim swojej filozofii. Nie możesz żyć w taki sposób.

Darwin wytrzymał jej spojrzenie i dopiero kiedy odwróciła wzrok, zdał sobie sprawę z tego, jak gniewnie na nią patrzył.

– Mylisz się – powiedział. – To jest jedyna filozofia, która pozwala przeżyć.

Wjechali do San Diego w absolutnej ciszy. Kiedy znaleźli się przy hotelu Sydney, ta powiedziała:

– Zawiozę cię na wzgórze do twojego mieszkania.

Dar potrząsnął głową.

– Idę stąd do Centrum Sprawiedliwości. Dziś po południu mają mi oddać acurę i spotykam się tam z mechanikiem.

Syd zatrzymała samochód i kiwnęła głową. Obserwowała go, jak wysiadał. W końcu stanął na krawężniku.

– Nie zamierzasz mi dalej pomagać w śledztwie, prawda? – spytała w końcu.

– Nie – odparł Minor.

Sydney skinęła głową.

– Dzięki za… – zaczął Darwin. – Dzięki za wszystko.

Odszedł, nie odwracając się za siebie.

Загрузка...